Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XX: Rozumiem, w Nieśmiertelność wierzyłem

A/N: Dzisiaj mam dla was kilka słów przed rozdziałem. Jeśli jesteście z Polowaniem na bieżąco, wiecie, że jednym z wątków jest tu zagrożenie wojnpą ze strony Rosji. Tutaj to fikcja. Wojna w Ukrainie fikcją nie jest, jest koszmarem.

Gdy kilka miesięcy temu zaczynałam ten rozdział i pisałam scenę z Ludwigiem analizującym złoża naturalne wschodniej Europy, nigdy nie sądziłam, że podobny scenariusz jest realny.

Fabuła Polowania toczyć się będzie swoim torem, tak jak planowałam. Nie zobaczycie tu otwartego konfliktu (bo nigdy nie mieliście go zobaczyć), ale i tak nie będę miała wam za złe, jeśli ktoś z was postanowi przestać czytać tego fanfika - w końcu w dziełach kultury szukamy i rozrywki, i ucieczki od rzeczywistości.

Trzymajcie się.

****

Podróż do Berlina była o wiele głośniejsza niż ta w pierwszą stronę. Do monotonnego, nieustającego szumu powietrza za szybami starego auta dołączył wcale nie cichszy odgłos sunących po asfalcie opon dziesiątek, setek, może tysięcy innych samochodów; w dzień roboczy drogi Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej były znacznie bardziej zatłoczone.

Tym razem pokonywanie kolejnych kilometrów umilała im muzyka, bo Taurys przed wyjazdem podpytał miłą recepcjonistkę swojego hotelu o częstotliwości. Z uśmiechem odszukała dla niego te informacje w Netzwerku. Zapisane schludnym pismem cyfry czerniły się na karteczce wystającej z samochodowego schowka – gdy tylko radio zaczynało trzeszczeć, Taurys sięgał do pokrętła i, zerkając na papier, korygował stacje. Trochę pluł sobie w brodę, że nie pomyślał o tym w Berlinie; wystarczyłoby przejrzeć strony ogólnokrajowych rozgłośni radiowych.

Nieunikniony hałas przepełnionych autostrad i muzyka nie były jednak jedynymi zmianami; odkąd tylko wyjechali z Tholosen – albo Tuluzy, jak uparcie poprawiał Feliks, najwidoczniej nie żywiąc sympatii do niemieckiej nazwy – we wnętrzu samochodu co chwila wybuchały pełne pasji pyskówki polsko-pruskie.

Gilbert najwidoczniej czuł się urażony komentarzem rzuconym w mieszkaniu Grisa, a Polska tylko czekał sposobności, by spuścić trochę pary.

Taurys wiedział, że to było nieuniknione, ale zdążył już zatęsknić za nocną, senną podróżą, gdy jego dwaj współtowarzysze nie warczeli na siebie co chwila.

– Pamiętaj, że to ty przede mną uklęknąłeś! – Feliks triumfalnie uderzył dłonią o tył siedzenia pasażera, dokładnie tam, gdzie znajdował się środek pleców drugiego mężczyzny.

Grymas Prus, który Taurys zauważył kątem oka, oznaczał, że cios dosięgł celu; Gilbert odsunął się nieco od siedzenia, sycząc pod nosem przekleństwo.

Na razie prowadził Taurys, później to Feliks miał zająć się jazdą. Jeśli chodziło o Prusy, Litwa zamierzał oddać mu kierownicę trochę później; kto wie, co i ile pił w nocy, nawet jeśli wyglądał na trzeźwego i całkiem rześkiego.

Polska nie odpuszczał:

– Złożyłeś hołd, któryście tak bezczelnie wymazali z historii! A potem...!

– A potem były zabory! – wpadł mu w słowo Prusy, przeskakując w ich werbalnej potyczce parę stuleci do przodu. Obrócił się w fotelu i wyszczerzył szeroko. – Punkt dla mnie.

Litwa dawno już zrezygnował z prób interwencji i starał się skupić jedynie na drodze, ale po tym punkcie zwrotnym poczuł się zmuszony sprawdzić reakcję Feliksa. Zabory zawsze były drażliwym tematem dla Polski; w środkowym lusterku Taurys zauważył, jak Feliks zakłada ręce na piersi i naburmuszony osuwa się po tylnej kanapie, gwałtownie milknąc.

Litwa otworzył usta, ale szybko je zamknął, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć, jak przerwać ciszę, która nagle zapadła w samochodzie. Powtórka z wiedzy historycznej, pomyślał wisielczo Taurys, zwalniając nieco. Wstyd było mu się do tego przyznać, ale niektórych szczegółów, które ta dwójka wywlekła na światło dzienne, nawet nie pamiętał.

Obawiał się, że jakimś niejasnym komentarzem mógłby tylko dodać oliwy do ognia i wywołać wybuch, postanowił więc bezsilnie milczeć. Wchodzenie między Polskę i Prusy w czasie bitwy – nawet i słownej – często kończyło się oberwaniem rykoszetem.

– Nigdy tego tobie i Brandenburgii nie wybaczę – burknął w końcu Feliks.

– Och, nie zachowuj się tak, jakby którykolwiek z naszego gatunku miał kiedykolwiek decydujące zdanie w takich sprawach – prychnął Gilbert, zakładając dłonie za głowę. Uniósł nieco nogi, jakby chciał wyłożyć je na deskę rozdzielczą, ale zauważywszy ukradkowe spojrzenie Litwy znów usiadł prosto. – Ale owszem, przekażę Friedo twoje serdeczne pozdrowienia zza grobu, jak go tylko spotkam na jakimś rodzinnym spędzie.

Uznawszy, że ryzyko wybuchnięcia awantury przeminęło, Taurys skupił wzrok z powrotem na drodze. Doskonale rozumiał urazę Feliksa, sam też ją niegdyś czuł – niegdyś; wszystko związane z rozbiorami Rzeczpospolitej już lata temu pokrył kurz akceptacji i zapomnienia – ale Gilbert też miał sporo racji co do roli ich gatunku.

Spędzili wiele lat na polach bitew, a jeszcze więcej na balach i wspólnych obiadach. Siedzieli obok siebie, ściskając serdecznie swoje dłonie lub wręcz przeciwnie, trzymając się na dystans, by potwierdzić lub zaprzeczyć politycznym powiązaniom, posłusznie realizując politykę swoich ówczesnych władców.

Nigdy na żadnym z traktatów zmieniającym porządek w starym, europejskim świecie nie pojawiły się ich własne imiona – nigdy nie mieli tego przywileju. To nie oni podejmowali decyzje.

Wydawało się, że Polska też sobie to uświadomił; do uszu Litwy dobiegło jego ciche westchnienie.

– Rodzinne spędy, co? – mruknął Feliks z przekąsem, ale Taurys wiedział, że pod tą pozorną niechęcią kryje się zazdrość; Polska nigdy nie był związany z którymkolwiek ze swoich krewnych tak mocno, jak niemieckie personifikacje ze sobą nawzajem, cokolwiek by o tym nie mówili. – Nie tęsknię wcale za tą waszą bandą emerytów, ale jak już musisz kogoś pozdrawiać, niech to będzie Saksonia. Jest miły. – Ton Polski nie pozostawiał wątpliwości, że była to rzadka cecha w tej rodzinie.

– O, tego gościa całkiem lubię – Prusy wyraźnie się ożywił. – Opowiadał mi kiedyś o tym, jak wygłaszał ci namiętnie peany na cześć ziemniaków. To musiało być wyjątkowo fascynujące, skoro pamiętasz to do dzisiaj.

Nim Taurys odwrócił wzrok z powodu zażenowania, które ogarnęło go po tym komentarzu, zauważył w tafli lusterka, jak policzki Feliksa oblewają się ciemną purpurą.

Tę sytuację Litwa pamiętał wyjątkowo jasno; ogromną niechęć Feliksa do wprowadzenia ziemniaków do swojej diety i zakrawające o obsesję nalegania Saksonii, by Polska jednak spróbował.

Ludwig i Gilbert bywali uparci, ale to Christian był nieubłagany; w porównaniu do starszego brata Taurys mógł nazwać ich wyjątkowo ustępliwymi.

– Nie przypominaj mi – wymamrotał Feliks żałośnie. – Cofam to o byciu miłym. Myślałem, że nigdy już nie złapię powietrza...

– Nie jego wina, że wrzeszczałeś, gdy próbował...

– Czy wy wszyscy musicie być tak względem siebie tak lojalni?! Jak psy!

– Przestań używać tych wspaniałych stworzeń jako obelgi, Polen!

Kłótnia rozgorzała na nowo; Taurys ciężko westchnął. Od uderzenia głową w kierownicę powstrzymały go dwie rzeczy; fakt, że znajdowali się pośrodku ruchliwej autostrady, i tępy ból z tyłu głowy.

Ponieważ Litwa zdążył dzisiejszego ranka wypić lichą, kwaśną kawę z hotelowej kuchni, najwyraźniej to pozostała dwójka była powodem, dla którego właśnie pękała mu czaszka.

Wspomnienie Christiana przywiodło na wierzch jego umysłu dawno zapomniane, cierpkie uczucie; pokręcił głową, jakby chciał je z siebie strząsnąć.

Niewierne łabędzie, zaświergotał złośliwy głosik w jego głowie; zirytowany własnymi myślami, które nagle zachciały zawieść go na manowce, Taurys zacisnął zęby.

Nie, powiedział samochodom widocznym w bocznym lusterku, mając przed oczami twarz mężczyzny o długich, złotych włosach spiętych jedwabną wstążką; cień jego rysów znalazłby w twarzach Gilberta i Ludwiga, gdyby zechciał przyjrzeć się im dokładniej. Nie miałem prawa tego czuć.

Saksonia pochylony nad mapami kolejnych wypraw w swojej sprawie; wpatrzony w Christiana jak w obrazek, beztroski Feliks, zachowujący się chwilami jak pijany ślepiec; on sam, wściekle mnący przekleństwa w ustach, krążący po pięknych pokojach napędzany głębokim gniewem i płonącą niesprawiedliwością; byli Rzeczpospolitą Obojga Narodów, jak więc śmieli nazywać to wszystko unią polsko-saską?

Po ich nocnej rozmowie Feliks sądził, że kotłujący się wówczas gniew Taurysa dotyczył spraw politycznych. I dotyczył; w większości. Taurys był zbyt zawstydzony, by przyznać się, co jeszcze go wówczas gryzło.

Litwa westchnął ciężko, zaskarbiając sobie zdziwione spojrzenie Prus. Wyjątkowo cieszyło go, że Polska siedzi obecnie na tyłach auta.

Nie miał prawa być zazdrosny, zwłaszcza, że nigdy nie widział, by Saksonia byłby chociaż odrobinę zainteresowany przeniesieniem swojej znajomości z Feliksem na inny, prywatniejszy poziom. On i Feliks od dawna już trzymali się na dystans, sypiając w oddzielnych pokojach jak królowie i królowe połączeni mariażami i udawali, że to, co Feliks niegdyś w żartach nazwał ich małżeństwem, nigdy nie istniało.

Nie byli sobie nic winni; byłby hipokrytą, gdyby miał pretensje o to, w kim Feliks lokował uczucia przed lub po ich związku. To tak, jakby Feliks robił mi kiedykolwiek wyrzuty o to, że kochałem Nikolaia, powiedział sobie stanowczo Taurys, wyprzedzając mechanicznie jadące przed nim auto. To nie miało znaczenia; nie teraz, gdy ich relacja stawała się coraz lepsza, obiecująca, nie po tym, jak miły był poprzedni, niedzielny wieczór...

Muzyka w radiu nagle przestała grać; Taurys odruchowo sięgnął do schowka, ale okazało się, że to nie zakłócenia, a jedynie melodyjka specjalnego programu informacyjnego; ciągle trwająca kłótnia urwała się jak ucięta nożem, gdy tylko prezenter ogłosił wiadomości drogowe.

– Kierowców podróżujących na trasie Tholosen-Stuttgart ostrzegamy przed tragicznym w skutkach wypadkiem, do którego doszło na wysokości Bisanz. Zderzyło się osiem aut, trasa pozostaje nieprzejezdna, korek sięga siedmiu kilometrów. Służby już pracują na miejscu, informować będziemy państwa na bieżąco...

Słysząc to, Taurys szybko wrócił do rzeczywistości i przycisnął hamulec, próbując przypomnieć sobie treść ostatnich znaków drogowych.

– To niedaleko, prawda?

Szelest papieru za jego plecami dał mu do zrozumienia, że Feliks dorwał się do mapy.

– Czekaj, my jesteśmy gdzieś tutaj...

– Daj to! – Prusy wyszarpał Polsce mapę z rąk i, ignorując jego oburzony okrzyk, rozłożył ją na kolanach. – Jedziemy tu, wzdłuż granicy... – mruknął, przesuwając palcami po mapie.

Litwa ponownie zmniejszył prędkość i rzucił okiem na fragment, w którym niepodległa Szwajcaria wżynała się szerokim pasem w terytorium Rzeszy. Do tej pory prosta jak strzała autostrada tutaj wyginała się w łuk, by dotrzeć do Stuttgartu, Norymbergi i Monachium bez przekraczania granicy.

– Gdzie to Bisanz... Dobra, tu... A my... Kurwa. – Prusy uniósł głowę, spoglądając ostro na Taurysa. – Lit, jedź pierwszym możliwym zjazdem na południe, bo zaraz tu utkniemy. Na Dision, potem odbijemy na zachód.

Taurys skinął głową. W samochodzie ucichło; całą trójką zaczęli wpatrywać się uważnie w horyzont. Litwa był wdzięczny za tę chwilę milczenia; dzięki niej zauważył, że ruch pojazdów z naprzeciwka znacząco się zmniejszył.

– Jest! – Kilka minut później Feliks wskazał wiszący nad autostradą znak. – Za pięć kilometrów, Licia.

Kilka minut później Taurys ostrożnie manewrował na wąskim, stromo opadającym zjeździe na drogowej koniczynce. Nie był jedyny; wiadomość o korku musiała dotrzeć też do pozostałych kierowców w okolicy. Przez chwilę było tłoczno, ale zaraz potem otworzyła się przed nimi szeroka, wiodąca na południe trasa i ruch wydawał się wrócić do normalności.

– Zaraz ci znajdę, jak jechać...

– Czy – odezwał się cicho Litwa, patrząc na znak z napisem „Dision 70 km, Paris 320 km", do którego nieubłaganie się zbliżali. Przed oczami stanął mu opleciony bluszczem domek. Jechali na południe. – Bylibyście źli, gdybyśmy... trochę zboczyli z drogi?

***

Pośrodku eleganckiej, czarno-białej pościeli spał rudy kot, Ludwig jednak nie wydawał się zauważać jego obecności, bo wbijał wzrok w mapy rozłożone na biurku Gilberta.

Potrzebował przestrzeni, na której mógłby rozłożyć atlasy i książki, a swojego biurka już dawno się pozbył; nie uznawał pracy w domu, więc nieużywany mebel był zbędny. Teraz nieco tego żałował, chociaż, biorąc pod uwagę, jak rzadko Gilbert bywał w tym mieszkaniu, może mógłby zaanektować to biurko dla własnych... badań.

Powód ewentualnej wojny leżał pod jego palcami; na śliskich, sztywnych kartach czerniły się nadbałtyckie złoża gazu łupkowego. Obszar ciągnął się szerokim pasem od Zatoki Fińskiej aż do miasta Danzig na pruskim terytorium autonomicznym, a potem odbijał na południowy wschód w głąb lądu, przecinając linię Wisły i kończąc się gdzieś za Bugiem.

Złoża, jak mówiły opracowania, były głębokie i ciężko dostępne; Rzesza ledwie dwie dekady temu wpompowała w te terytoria miliony marek, by chociaż częściowo dostać się do gazu, a dzięki kilku dobrze wykonanym telefonom Ludwig dowiedział się, że w Ministerstwie Zasobów temat dalszej eksploatacji tych terenów wraca jak bumerang.

Nie mówiąc już o wielobarwnych, obfitych plamach złóż na południowo-wschodnich terenach kraju, poprzedzielanych cieniutkimi granicami landów; kropki kopalń kłuły Ludwiga w oczy. Gaz łupkowy, uran, węgiel oraz – Niemcy przewrócił kilka stron – zboże. Dużo zboża.

– Oczywiście – mruknął do siebie. – Gdy trzeba bronić jakiegoś kawałka ziemi albo go komuś odebrać, obywatelom mówi się o ojczyźnie. O dziedzictwie, ziemi przesiąkniętej krwią i skrywającej kości bohaterów – Skrzywił się. – Ale w gruncie rzeczy, zawsze rozchodzi się o to, co naprawdę leży w tej ziemi...

Teraz pomysł wojny zaczynał nabierać sensu. Chciałby wiedzieć nieco więcej, na przykład to, jak daleko Rosja zaszła we współpracy technologicznej z Chinami i jak duże ma wydatki na swoją wojskowość, ale do takich informacji póki co nie miał dostępu.

Wyglądało na to, że Łukasiewicz wcale nie był w błędzie.

– Wybadanie nastrojów – Niemcy szturchnął palcem czarną kropkę oznaczającą Kursk. – Połączone z pewnością, że są sobie w stanie poradzić militarnie i finansowo, wychodząc na plus w tak ogromnej operacji. – Zmierzył wzrokiem obszar od Wisły do obecnej niemiecko-rosyjskiej granicy; od rzeki do Kurska było mniej więcej tysiąc kilometrów, a obszar był o wiele szerszy. – Kurwa mać.

To nie był plan na szybki, gwałtowny wypad z zaskoczenia; coś takiego oznaczałoby długie lata wojny i dziesiątki operacji wojskowych, zrozumiał. Trzeba dużej pewności siebie, by planować coś tak dużego.

Jeśli Ferenc wiedział cokolwiek, nie zamierzał Ludwigowi o tym powiedzieć; Niemcy zazgrzytał zębami ze złości. Istniała też szansa, że był nieświadomy... albo nie uznawał takich okoliczności za realne.

W co ty mnie wpakowałeś, Gilbert?

Spojrzał na wiszącą ponad łóżkiem gitarę; instrument wyglądał, jakby nie dotykano go od miesięcy, kurz na matowej czerni był doskonale widoczny. Obaj kochali porządek; Ludwig zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słyszał dźwięki szarpanych strun.

Nawet w tych nielicznych dniach, w których przebywał w Berlinie, Prusy rzadko robił w mieszkaniu cokolwiek poza spaniem po powrocie z imprezy; nagle Niemcy zdał sobie sprawę, że nawet nie zauważył, kiedy Gilbert zarzucił swoją pasję.

– Myślicie, że uda się wam ugrać coś z Bragińskim? Chyba żartujecie! – zawołał gniewnie, a potem zatrzasnął atlas geograficzny. Kot na łóżku poderwał się i nastroszył futro, stając się niemal dwa razy większy, i zamiauczał przeraźliwie. – Bądź cicho! I zejdź stamtąd, do cholery!

Berta wydała z siebie kolejny głośny dźwięk, pełny urazy, a potem przeszła na poduszkę i tam usiadła, obserwując każdy ruch Niemiec zmrużonymi oczami. Jej ogon bujał się na prawo i lewo.

Ludwig łypnął na nią nieprzychylnie.

– I co? – zapytał z rezygnacją, przypatrując się kotu. – Oczywiście, że tego nie zrobisz. Myślałem, że siedzisz za szafą. Co chcesz tym razem?

Chwilowy spokój prysnął; lada moment pewnie znowu będzie żebrać o jedzenie, chociaż Ludwig karmił ją zgodnie z zaleceniami. Nie rozumiał, co ludzie widzieli w kotach; lada moment ta bestia znowu zacznie skakać po meblach, zaglądać do garnków albo zrobi sobie drapak z jego ulubionego fotela. Bliżej było jej do szkodnika niż zwierzęcego towarzysza – nagle Ludwig zatęsknił za dobrze ułożonym psem.

Stąd widział długie, rude włosy ciągnące się po poduszce; tę bitwę przegrał, bo kotka miała tą przewagę, że poruszała się bezszelestnie.

– Zabiję kiedyś Gilberta za jego pomysły – warknął Ludwig. Znowu będzie musiał poodkurzać całe mieszkanie, a tę pościel powinien spakować do pralki, kto wie, jakie zarazki tam przyniosła.

Nie cierpiał kotów.

***

Po drodze dokonali zamiany; Feliks, pogwizdując wesoło, zasiadł za kierownicą na parkingu jakieś malutkiej stacji benzynowej i opuścił ją tak szybko, jak tylko pozwolił na to stary volkswagen.

Litwa przejął rolę nawigatora; gdy zbliżyli się do dodatkowego punktu na trasie, odłożył mapę i podpowiadał Polsce drogę z pamięci. Wyglądało na to, że okolice Itteville zapamiętał całkiem dobrze, zauważył Feliks w myślach.

Właściwie, nie było to niczym dziwnym, poprawił się po chwili, ostrożnie manewrując na małym, ukwieconym rondzie, do którego zbiegało się osiem niemal identycznych, wąskich uliczek. Wyprowadził się stąd dopiero kilka lat temu, a wspominał, że lubił tu spacerować... Ładnie tu.

Miasteczko faktycznie miało swój urok; na chodnikach co prawda walały się opadłe liście, jakby służby porządkowe odwiedzały uliczki jedynie okazjonalnie, ale za płotami zieleniły się zadbane podwórka i ogrody.

Ciepłe powietrze, wpadające do środka samochodu, pachniało roślinnością, a nie spalinami, a szereg jednorodzinnych domów o piaskowej barwie i brązowych dachówkach stanowił przyjemny dla oka widok.

Ruch był mały; mijając zaparkowany częściowo na chodniku samochód, Polska zauważył w oddali grupkę dzieci malujących coś kredą na asfalcie. Mimowolnie się uśmiechnął, ale zaraz potem jego myśli skupiły się na Taurysie; ten pochylił się do przodu i wskazał mu jeden z domów po lewej.

– Tam – powiedział cicho Litwa. – Ten z ciemnobrązowymi okiennicami i białym płotem.

– Widzę – Feliks zwolnił, sprawiając, że samochód Taurysa zaczął wolno toczyć się po uliczce, a potem zaparkował kilkanaście metrów od wskazanego domu. Podniósł się na siedzeniu i wychylił do przodu, by przyjrzeć się bliżej miejscu zamieszkania Nikolaia.

Posesję otaczał prosty, drewniany płot, z którego miejscami odchodziła farba. Niekoszony od dawna trawnik zmienił się w łąkę pełną traw sięgających do pasa dorosłemu mężczyźnie, z wąską szczeliną kamiennej ścieżki prowadzącej do drzwi wejściowych.

Po piaskowym froncie domu piął się bluszcz, zarastając ponad połowę ściany i skrywając jedno z okien. Pod nim znajdowało się coś, co Feliks uznał za pozostałości ogrodu kwiatowego, o którym kiedyś mimochodem wspomniał mu Litwa; większe skupisko splątanych ze sobą roślin, wśród których rozpoznał charakterystyczny kształt liści ruty.

– Śliczne tu – stwierdził szczerze.

Kątem oka zauważył, jak Litwa lekko uchyla usta, a potem uśmiecha się łagodnie, nic nie mówiąc.

Feliks oparł się wygodniej o fotel, samemu czując zadowolenie; to zawsze ich łączyło, pomyślał. Chociaż Feliks lubił wielkie miasta, ruch, zabawę i pęd, kochał wracać do spokojnej, cichej, skrytej w zieleni wsi.

Dom, który widział przed sobą, dawał przyjemne wrażenie przytulności, nawet jeśli wydawał się nieco zaniedbany. Licia musiał spędzić wiele godzin w tym ogródku – Feliks zerknął kolejny raz na Taurysa, ciekaw, czy ten jest zły, że jego praca poszła na marne. Nikolai nigdy nie był pasjonatem ogrodnictwa.

– Zawsze lubiłem to miejsce – odparł Taurys melancholijnie. – Szkoda było mi je opuszczać.

– Nie wiem, co wy w tym widzicie – Prusy jedynie wywrócił oczami. – To po prostu krzaki i dom. Biały chyba nienawidzi kosiarki.

– Niko miał zostać przelokowany do Wenecji, tak? – Polska postanowił zignorować kompletny brak romantyzmu Gilberta; gdzieś po drodze tutaj skończyły mu się obelgi i docinki. – Nie wiedziałem, że tam też jest mieszkanie biura.

– To był prywatny lokal Ludwiga – Prusy zmarszczył lekko brwi. – Dostał go... lata temu. Czasem tam nocowałem na urlopie.

– Dostał, jasne – mruknął Feliks, mając niejasne przeczucie, że okoliczności przejęcia przez Ludwiga weneckiego mieszkania wiązały się z wojną i „rekwiracja" byłaby lepszym słowem. – Mało wam domów? A może chciał zostawić go dla Feliciano?

Sam zaskoczył się jadem obecnym w swoim głosie. Zacisnął mocno szczęki, zły na siebie, że wywleka tę sprawę akurat teraz. Taurys miał rację; niektóre rzeczy były skończone na zawsze i pogodzenie się z nimi było najlepszym wyjściem... przynajmniej dla własnego spokoju ducha.

Gilbert założył ręce na piersi, wyglądając na zirytowanego.

– Może – odparł wymijająco. – W każdym razie, kilka lat temu odsprzedał to mieszkanie rządowi.

– Czyli biuru.

– Rządowi. To rząd udostępnił je biuru – poprawił go Prusy. – Na wniosek dyrektora, gdzieś na początku roku. Pomyślał, że przyda się kolejne.

– Po co? – Feliks zmarszczył brwi, stukając palcami w kierownicę. – Więcej nas nie będzie.

– Zawsze jest kilka mieszkań w zapasie – Gilbert pokręcił głową. – Nie powinniście mijać się podczas przeprowadzek, więc okienka czasowe są wskazane. Poza tym, czasem przeprowadzane są większe remonty... Nie mówiąc już o sytuacjach awaryjnych.

Feliks pomyślał o mieszkaniu po zalaniu przez sąsiadów, które opuścił przed zniknięciem z kraju i skinął głową ze zrozumieniem.

– To ma sens – przytaknął Taurys, nie odrywając oczy od domku. – Do Itteville musiałem wracać kilka razy, by domknąć sprawy administracyjne. Ale Wenedig jest terytorium zależnym, a poza tym w Treviso jest kolejne mieszkanie, teraz jest w nim Francis, prawda? Jak do tego doszło, Gilbert?

Słysząc imię Francji, Prusy posłał Polsce ostrzegawcze spojrzenie; ten odwrócił wzrok, mając nadzieję, że Litwa nie zauważy jego zmieszania.

Wiedział, że popełnił błąd, ale Prusy już go za to opieprzył – naprawdę, Gilbert mógłby już sobie to darować. Jakoś się to odkręci, Francis już pewnie nawet o tym nie pamięta...

Prusy założył ręce za głowę.

– Obecny dyrektor jest idiotą – powiedział spokojnie. – A lokalami dystrybuuje inny organ, nie wiedzą o personifikacjach. Nawet nie spojrzał na lokalizację, którą mu zaproponowali, tylko od razu zlecił relokację. Nawet fakt, że Biały osobiście przyjechał do Berlina, by się odwołać, nie sprawił, że dyrektorek pomyślał. Na szczęście – Prusy spojrzał na Litwę znacząco. – Ktoś dał komuś cynk... I ktoś – Ton Gilberta nie pozostawiał wątpliwości, że chodzi o niego samego. – Opieprzył dyrektora od góry do dołu za tak rażące niedopatrzenie. Kajał się przez tydzień.

– Nie wiedziałem, że masz takie wtyki, Licia – rzucił żartobliwie Feliks, zerkając nieco zdziwiony na Taurysa. Jeszcze kilka tygodni temu nigdy by nie przypuszczał, że on i Prusy pozostają w na tyle dobrych stosunkach, by Taurys mógł przekonać Gilberta do takiej interwencji.

– To żadna wtyka – Taurys pokręcił głową. – Po prostu się nie lubią.

– Nie chciałem widzieć tej białej mordy też na urlopie – dopowiedział Prusy, a potem jego oczy zabłysły mściwie. – A, czekaj, zapomniałem, że ktoś mnie go pozbawił...

Polska syknął przez zęby – serio, Prusy, są rzeczy ważniejsze niż twój zakichany urlop – ale nim zdążył sformułować jakąkolwiek odzywkę, Taurys zmienił temat:

– Na pewno nie natkniemy się na Rodericha? – Taurys wpatrywał się niespokojnie to w osłaniający okno bluszcz, to na ulicę, jakby spodziewał się, że zaraz skądś wyskoczy Austria i towarzyszący mu oficerowie.

– Właśnie, Prusaku, jesteś tego pewny? – Polska zerknął w boczne lusterko, ale ani jedno auto nie pojawiło się w zasięgu wzroku, odkąd tu zaparkował. – Ile dokładnie zajmuje wam lot?

Słysząc niemą prośbę w głosie Taurysa, gdy ten proponował podróż do Itteville, by zerknąć na dom bliskiej mu osoby i uspokoić natrętne myśli, zgodził się niemal od razu, teraz jednak trybiki w głowie Feliksa obracały się w chaosie, gdy próbował obliczyć czas. Rzucił szybkie spojrzenie na wyciszone radio; zegarek wskazywał kilka minut po czwartej po południu.

Prusy też zerknął na urządzenie.

– Już po wizytacji – Uspokoił ich. – Wylatujemy z Tuluzy zwykle kwadrans po dwunastej, lot zajmuje nam równe dwie godziny, lądujemy tam – Niedbałym ruchem ręki wskazał pola widoczne za miasteczkiem. Było już po żniwach, więc pozostawały puste. – Biały zaczyna zmianę w robocie o szesnastej, więc o tej porze zwykle jesteśmy już w drodze do mieszkania Kateriny.

– Więc już wyszedł – powiedział Litwa cicho, jakby do siebie, pogrążony w głębokim namyśle. Oparł się ponownie o tylne siedzenie, znikając Feliksowi z pola widzenia.

– Musicie brać pod uwagę godziny pracy – powiedział Feliks z lekkim zdziwieniem; nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak Prusy i biuro organizują grafik wizytacji. – To tłumaczy, dlaczego twoja mapa niechlubnych odwiedzin jest taka poplątana.

– Nie każdy może cieszyć się radosnym bezrobociem, Polen – Gilbert spojrzał nań spode łba. – A ja nie mogę kazać im brać wolnego co tydzień. Wystarczy, że helikopter jest mało dyskretny, ale tego nie przeskoczę, inaczej nie wyrobiłbym się w tydzień z wami wszystkimi.

– Zastanawiam się, jakim cudem ten twój grafik się jeszcze nie rozleciał.

– Jesteśmy w tym sami, ja i chłopcy, pięć dni w tygodniu, od rana do wieczora w trasie – warknął Prusy. – Tyle dobrego, że mam chwilę, by w środę zajrzeć do parlamentu w Königsbergu.

– I nikt tam w biurze nie pomyślał, że przydałaby ci się pomoc?

– Tak sobie zażyczył najjaśniejszy Claus – powiedział cicho Prusy. – Im mniej osób wie o sprawie, tym lepiej.

– I w efekcie jesteś przepracowany i wiecznie wkurwiony – podsumował Feliks, a widząc, jak Gilbert zgrzyta zębami i odwraca głowę, wiedział, że trafił w sedno.

Ponieważ Prusy nie wydawał się chętny do dalszej rozmowy, Feliks obrócił się do tyłu.

– Licia, w porządku?

Taurys był z natury cichszym człowiekiem, zwłaszcza w porównaniu do Feliksa i Gilberta, ale w ostatnich minutach wydawał się całkowicie nieobecny.

– Jeśli... Jeśli Iwan jest zamieszany osobiście w tę wojnę – powiedział cicho, zupełnie jakby nie słyszał pytania Polski. Oczy nadal miał utkwione w domu obrośniętym bluszczem. – Będzie ich szukał, by zabrać ich do siebie.

Feliks skinął głową, przygryzając wargę z niepokoju. Litwa potrząsnął włosami.

– Boli mnie głowa. Wyjdę się przewietrzyć, dobrze?

– Idź – Prusy szarpnął podbródkiem przed siebie. – Robimy krótki postój, potem jedziemy już prosto na Berlin.

Taurys bez słowa opuścił pojazd i ruszył wolnym krokiem w kierunku domu Nikolaia. Feliks oparł się przedramionami o kierownicę i śledził Litwę wzrokiem.

– Jak źle z nim jest? – zapytał, obserwując, jak Taurys przystaje przy furtce. Widząc, jak Prusy wywraca oczyma, Feliks uściślił. – Z Kolą, nie z Licią.

– Jeśli chodzi o wkurwianie mnie, jest w doskonałej formie – Prusy sięgnął do radia. Z głośnika zaczęła wydobywać się mieszanina szumów i muzyki klasycznej. Gilbert skrzywił się i szybko przełączył stację. – Ciekawe, czy znajdę powtórkę relacji z meczu...

– Wiesz, że nie o to pytam – żachnął się Feliks, nie mając ochoty na kolejną pyskówkę. Był nawet trochę wdzięczny, że mógł wcześniej wyrzucić z siebie negatywne emocje, ale co za dużo, to nie zdrowo. – Widziałem go tylko z oddali, to Licia z nim rozmawiał, a jego... jego nie chcę o to pytać.

Prusy westchnął ciężko i wyłączył radio, gdy okazało się, że żadna ze stacji nie odpowiada jego gustom.

– Podupadł na zdrowiu, ale będzie zacięcie trwał przy „nic mi nie jest, odpierdol się" – wyjaśnił obrazowo. – Zwykle wyczekuje informacji o Katerinie.

– Dajesz mu je? – Polska zagryzł wargę, przypominając sobie o problemach kuzynki.

– Jeśli mój podsłuch akurat ma awarię – odparł znacząco Prusy, utwierdzając Polskę w przekonaniu, że Gilbertowi zdarzało się mieć serce po dobrej stronie. – Biały robi w niedalekiej fabryce, przy taśmach. Od dłuższego czasu nie sprawia kłopotów. Nic więcej nie wiem, nie rozmawiamy zbyt wiele.

– Dzięki, Prusaku – Feliks uniósł wzrok; Litwa oddalił się nieco, jego wysoka sylwetka z wolna malała, gdy spacerował uliczką z dłońmi wbitymi w kieszenie. – A Estonia? Łotwa?

– Ileż w tobie taktu – sarknął Prusy. – Kto by się spodziewał.

Polska rzucił mu wściekłe spojrzenie.

– Słuchaj – warknął. – Może i nie jestem mistrzem empatii, ale, na litość boską, Raivis to jego rodzeństwo. Edwarda też traktuje jak rodzonego brata. Nie będę pytał przy nim, a chciałbym... Chciałbym wiedzieć, na co mam się przygotować – dodał o wiele cichszym, znacznie mniej pewnym tonem, a początkowy gniew zniknął bez śladu, zastąpiony strachem. – Jak... jak źle z nimi jest?

Prusy spoważniał.

– Lit ci nie mówił?

Feliks na moment odwrócił wzrok.

– Był załamany – wyszeptał. – Bałem się pytać.

Wspomnienie łkającego ciała wciąż było żywe w jego umyśle; dłoń, którą bezradnie głaskał dygoczące plecy, pozbawione sensu słowa spływające z jego pokrytych solą warg... Nie pamiętał, co dokładnie mówili tamtej nocy po Charlottenburgu.

– Łotwa się trzyma. Estonia gaśnie – Gilbert zacisnął usta w wąską linię, wpatrując się w przestrzeń ze zmarszczonymi brwiami i z nietypową dla siebie powagą. – Każdego tygodnia spodziewam się, że nie otworzy drzwi. To był, prawdopodobnie, jego ostatni Charlottenburg, Polen.

Feliks otworzył usta, ale nie był w stanie nic powiedzieć; chwilę siedzieli w ciszy, podczas gdy Polska wpatrywał się w swoje kolana, zadając sobie w myślach pytanie, na które niestety znał odpowiedź.

Tego nie byli w stanie powstrzymać; nie, nie będąc u władzy, a nawet jeśli kiedykolwiek by po nią sięgnęli, Feliks wątpił, czy skutki dziesięcioleci propagandy i systemowego wykorzeniania dałoby się naprawić.

– Jak... jak się to u niego objawia? Licia traci wspomnienia na wyrywki, ja dzień po dniu... Nie pamiętam na przykład, kiedy pierwszy raz spotkałem Czechy – Feliks z trudem przyznał się do tej słabości. – Jedenasty wiek to jedna wielka ciemna plama. Wkrótce pewnie też zapomnę, jak ściągnęliśmy ciebie i cały zakon z Węgier, to wcale nie było wiele później.

Kątem oka zauważył, jak przez twarz Gilberta przebiega poruszenie, szybko zamaskowane neutralnym wyrazem twarzy; chyba nauczył się tego od Ludwiga, pomyślał bez zdziwienia Feliks.

– Nie pamięta estońskiego. Ani słowa.

Feliks zaklął z bezsilności; ojczyste języki zawsze – przynajmniej dla większości z nich – stanowiły jeden z najważniejszych elementów ich tożsamości. Serce mu się krajało, gdy słyszał Litwę próbującego mówić nocami po litewsku – ściany mieszkania nie były zbyt grube i dookoła było na tyle cicho, by leżący w saloniku Feliks rozróżniał każde słowo – poddającego się po kilku minutach, by wrócić do niemieckiego.

– Oraz – kontynuował Prusy o wiele cichszym tonem. – Są dni, w których wierzy w to, co ma w dokumentach.

Feliks zamarł, gdy dotarło do niego znaczenie tych słów; fałszywe daty urodzin, miejsca urodzenia, imiona rodziców, pomyślał oszołomiony. Coś, co dla niego było tylko słowami-symbolami kłamstwa imperium, a czasem najzwyklejszą przykrywką, dla Estonii zmieniało się w prawdę; wstrząśnięty, zacisnął mocno szczęki. Tak to wygląda na samym końcu? Przed śmiercią po prostu zapomnimy, kim jesteśmy, umrzemy jako ludzie, myśląc, że jesteśmy tylko jednym z pięciuset milionów?

– Przestań – warknął nagle Prusy. – Nie rycz nad jeszcze żyjącym.

Feliks przeklął w myślach siebie i łzy, które tańczyły mu pod powiekami; potrząsnął głową, jakby chciał się ich w magiczny sposób pozbyć.

– Powiedz mi lepiej... – Prusy zerknął na Taurysa, który doszedł do widocznego w oddali ronda i właśnie zawracał. Coś w jego oczach zabłysło dziko. – Całowaliście się?

Polska, który właśnie brał głęboki oddech, próbując pozbyć się smutku i niepokoju, spojrzał na niego z niedowierzaniem. W takiej chwili o tym myślał!?

– Prusy! – syknął oburzony.

– No co? – Gilbert wzruszył ramionami. – Ciekaw jestem, jak wam poszła randka.

– To – wycedził Feliks, czując jak rumieńce wpełzają na jego policzki i wygodnie się tam rozsiadają. Myśli o Estonii całkiem wyleciały mu z głowy. – Nie. Jest. Twoja. Sprawa.

Nie będzie przecież opowiadał Prusakowi o tym, jak przespacerowali się po parku późnym wieczorem, w złotym świetle lamp i zapachu igliwia, ani o pysznej kolacji, zjedzonej w otwartej do późna restauracji, ani o tym, jak Litwa się do niego uśmiechnął i podziękował, gdy żegnali się pod hotelem...

Zrobiło mu się dziwnie gorąco i nie był pewny, czy było to zawstydzenie swoją własną śmiałością – nie, nie całowali się, to był jedynie wspięcie się na palce i muśnięcie wargami policzka, tuż przed tym, jak zamknęły się drzwi, chowając za sobą przyjemno-zdumione leśne oczy Taurysa – czy złość na wścibskość Gilberta.

– W Berlinie, na Kalckreuthstraße, jest taka fajna knajpa... – zaczął Prusy, szczerząc się szeroko.

– Eldorado, wiem – prychnął Feliks, marząc o dwóch rzeczach; o tym, by przestał się rumienić, i o tym, by wypchnąć Prusaka z samochodu i odjechać. Może nawet nieco go potrącić. – Zapomnij. Nie będę przyłazić do tej samej speluny, co ty. Ostatnim, na co mam ochotę, to widzieć twoją twarz w czasie wolnym.

Gilbert parsknął śmiechem, odchylając głowę do tyłu. Feliks spojrzał przez przednią szybę po to, by zobaczyć, że Taurys zbliża się do samochodu. Miał nadzieję, że jego obecność uratuje go od tej niezręcznej konwersacji.

– Nie podoba mi się, że tak cię to interesuje – rzucił jeszcze Polska, obronnie zakładając ręce na piersi. Rumieniec dalej nie chciał opuścić jego policzków; odwrócił wzrok i wbił spojrzenie w jakiś płot. W odpowiedzi usłyszał jeszcze głośniejszy wybuch śmiechu.

– Uprzejmie przypominam – głos Prus był irytująco wesoły. – Że to ja poleciłem ci tę restaurację w Tuluzie, Polen.

Feliks pożałował, że skorzystał z porady; Gilbert nie da mu teraz żyć. Westchnął i osunął się na fotelu kierowcy, od niechcenia stukając palcami w kierownicę.

– Zachciało ci się na stare lata zostać swatką, czy co? Wykazujesz niezdrowe zainteresowanie czymś życiem prywatnym, Prusaku. Poszukaj sobie kogoś – burknął cicho. – Albo nie wiem, znajdź sobie coś do oglądania wieczorami... Macie to w Netzwerku?

– Mamy co? – Gilbert zmarszczył brwi, wyglądając na zbitego z tropu.

– Czyli nie macie – Feliks potrząsnął szybko włosami, szybko żałując swoich słów. Nie będzie teraz tłumaczył Gilbertowi, co można było znaleźć w zachodnim Internecie, niech żyje w błogiej nieświadomości. – Nieważne.

– Polen, co ty...

Nim Gilbert zdążył dopytać, do auta wrócił Taurys, nie wszedł jednak do środka. Polska i Prusy obejrzeli się do tyłu, przez szybę obserwując, jak Litwa ze strapioną miną pochyla się i zagląda pod podwozie swojego volkswagena.

Wymienili spojrzenia, a potem każdy z nich sięgnął do klamki.

– Coś się stało, Licia? – zapytał Feliks, gdy obaj wyszli na zewnątrz.

– Olej cieknie – Taurys przykucnął i ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się małej plamie czarnego płynu na asfalcie. – Będę musiał pojechać do mechanika – dodał, dotykając plamy. Tłusty olej został na opuszkach jego palców. – Oby to była tylko jakaś uszczelka...

– Zajechałeś auto! – Feliks obrócił się do Prus.

– Nie obwiniaj mnie za wszystko, co złe! – rzucił oburzony Gilbert, podnosząc pokrywę silnika i pochylając się nad wnętrznościami auta.

Feliks zerknął Prusom przez ramię, ale ponieważ jego wiedza motoryzacyjna kończyła się na lokalizacji silnika, postanowił ugryźć się w język i siedzieć cicho, nawet jeśli wymagało to od niego wiele wysiłku. Litwa też przyglądał się poczynaniom Gilberta raczej bezradnie, nie ruszając się z miejsca.

– Obawiałem się, że coś się zepsuje – wymamrotał. – To stary samochód.

Gilbert obrzucił silnik bacznym spojrzeniem, pochylił się to tu, to tam, mruknął coś do siebie, a potem wrócił do Litwy i położył się płasko na asfalcie. Polska, krążąc wokół auta, z powątpiewaniem obserwował, jak Prusy – z wyuczoną zwinnością żołnierza – wczołguje się pod volkswagena.

– I co? – zapytał po chwili, gdy spod podwozia dobiegły ich przytłumione przekleństwa.

– Miska olejowa – Doszła ich odpowiedź. Litwa opuścił ramiona z ciężkim westchnieniem. – Wgniotła się. Któryś z was musiał pieprznąć w krawężnik.

– Nie przyjmujesz opcji, że to mógłbyś być ty? – Feliks wywrócił oczyma, a potem zerknął na Litwę i posłał mu pocieszający uśmiech. Awarie przecież się zdarzały. – Dojedziemy do Berlina? To dobre tysiąc kilometrów.

– Dojedziemy, nie cieknie dużo – Prusy wyczołgał się spod samochodu. Jego białą do tej pory koszulę ozdabiały teraz czarne, tłuste plamy. Skrzywił się i strząsnął drobinki piachu z rękawów. – Ale nie możesz tak długo jeździć, bo silnik rozpieprzysz – powiedział do Litwy; ten tylko kiwnął głową, dalej wyglądając na zmartwionego.

– Wezmę auto do mechanika tak szybko, jak się da – Widząc, jak Gilbert otwiera drzwi, Litwa ostrożnie opuścił klapę silnika. Cała trójka wróciła do środka.

– Jasne. Polen, po drodze się zmienimy – Prusy rozsiadł się na siedzeniu pasażera.

– Jesteś pewny, że możesz jechać? – Litwa miał obiekcje.

– Nie piłem tak dużo, jak się wam wydaje – prychnął Gilbert, zakładając ręce na ramiona. – Mam ci podejść do najbliższego komisariatu, czy coś?

– A daleko jest? – Feliks zerknął na Taurysa.

– Dwie ulice dalej – odparł wolno Litwa, przesuwając wzrokiem po pozostałej dwójce. Marszczył brwi i brzmiał, jakby nie wiedział, czy ta rozmowa toczy się na serio. – Prusy, nie chcę, żebyś...

– Daj spokój – Gilbert wywrócił oczami. – Wypiłem wczoraj jedno piwo, nie pół baru. Nie trujcie mi dupy, mam dość pogadanek umoralniających. A poza tym – dodał głośniej. – Uszkodzone auto potrzebuje doskonałego kierowcy. Takiego z wyczuciem. Żaden z was się nie kwalifikuje.

– Wykluty z kuli armatniej i miski olejowej – mruknął Feliks pod nosem, odpalając silnik. – Licia?

– Jeśli to było tylko jedno piwo – powiedział powoli Taurys, spoglądając na Gilberta i kiwając głową. – To myślę, że możesz jechać.

Prusy wymownie spojrzał w górę, pokręcił głową i rozsiadł się wygodnie na fotelu pasażera.

– Jedź, Polen, chcę dotrzeć do domu jeszcze w tym tygodniu.

– Jest poniedziałek, do cholery!

– Właśnie dlatego to mówię. Jeździsz jak baba.

Polska zmiął w ustach przekleństwo i ruszył, zostawiając Itteville w tyle.

***

Gdy dotarli do Berlina, minęła już druga w nocy. Feliks oparł się ciężko o ścianę klatki schodowej i ziewnął, obserwując, jak Litwa szuka kluczy po kieszeniach.

Taurys co chwila zerkał na transporter leżący u jego stóp i głosem pełnym rozpaczy próbował uciszyć kotkę; odkąd Gilbert przyniósł ją do samochodu zaparkowanego pod kamienicą, w której mieszkał z Ludwigiem, Berta naprzemiennie syczała, prychała i miauczała tak głośno, jak tylko była w stanie.

Przez chwilę Feliks czuł niepokój, że może Ludwig w jakiś sposób zaszkodził zwierzęciu, ale gdy zerknął przez kraty i dostrzegł bujający się szybko ogon, zwężone źrenice i uszy położone po sobie, szybko stało się dla niego jasne, że kotka jest po prostu wściekła za drugie w ciągu tych wakacji zostawienie pod czyjąś opieką.

– Proszę, mała – Litwa na moment zaprzestał poszukiwań i ukucnął przy transporterze z widocznymi śladami załamania na twarzy. Kiepskie światło podkreśliło jego podkrążone, ciężkie powieki. – Pobudzisz wszystkich... Już w porządku, jesteś w domu... – urwał nagle, złapany na gadaniu do kota, i zerknął spłoszony na Feliksa.

– Prusak mówi, że Ludwig robił to, co mu przekazaliśmy – Polska nie zamierzał śmiać się z nawyków Taurysa. Berta była członkinią jego rodziny i Feliks miał nadzieję, że ta uparta kotka, gotowa bronić opiekuna swoimi igiełkowymi kiełkami, w końcu go polubi. – Więc czemu jest taka zła?

– Nie lubi, gdy nie poświęca się jej uwagi – wyjaśnił Litwa z wyraźną ulgą i podniósł się na nogi. – U Anniki miała towarzystwo.

– Nie widzę Ludwiga, jak ją głaska i adoruje – Polska przytaknął. – Nie zostawiłeś ich w aucie? – zasugerował, patrząc na leżącą na podłodze torbę.

– Możliwe... Berta, proszę, bądź cicho... Och, tu są...

Niedaleko rozległy się kroki; Feliks spłoszony odepchnął się od ściany, a Litwa spojrzał w kierunku załomu korytarza. Stamtąd wyłoniła się kobieta po pięćdziesiątce; Polska nie miał najmniejszego pojęcia, kim jest.

– Dobry wieczór, panowie – powiedziała dziarsko. Otulała się grubym szlafrokiem i zerkała to na nich, to na transporter i torbę. – Powrót z urlopu?

Polska zerknął na nagle napiętą twarz Taurysa, nie wiedząc, co miałby odpowiedzieć.

– Tak – wydusił z siebie Litwa. – Przepraszam za te hałasy, za to, że panią obudziłem. Zostawiliśmy ją u znajomego, ale – Opuścił wzrok na transporter. – Chyba nie jest z tego zadowolona. Wynagrodzę to jakoś pani, pani Jansen...

– Nie trzeba, panie Laurinaitis – Sąsiadka machnęła ręką. – Naprawdę, lepszego sąsiada nie mogłam sobie wymarzyć, jeśli chodzi o ciszę nocną, żadnych imprez, żadnych hałasów. Nawet współlokatora prawie nie słychać – zachichotała. – Nie będę przecież zła na kotka – dodała, uśmiechając się dobrodusznie. – Zwierzęta źle znoszą zmiany miejsca, ja to rozumiem. Przyszłam tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.

– Dziękuję, ale jeszcze raz przepraszam...

Kobieta tylko się roześmiała.

– Dobrej nocy, panowie – dodała ciepło i zniknęła za załomem korytarza. Litwa patrzył za nią jeszcze przez kilka sekund, a potem pokręcił głową i wsunął klucz do zamka.

Polsce nie umknęła ta niespodziewana cisza.

– Licia, w porządku? – zapytał niepewnie.

– Tak – Taurys pokręcił głową, nieświadomie przecząc sam sobie. Złapał za uchwyt transportera, drugą dłonią za torbę i podniósł je do góry.

Feliks zareagował natychmiast; złapał za pasek torby, muskając dłoń Litwy, i wziął część ciężaru na siebie.

– Coś się stało, Licia? – szepnął, spoglądając z bliska w zmęczone oczy Taurysa. – Powiedz mi.

Litwa posłał kolejne spojrzenie pustemu już korytarzowi.

– Chyba nasze nierzucanie się w oczy sąsiadom można uznać za nieaktualne – mruknął. – Ona już wie, że tu mieszkasz. Domyśliła się.

Polska razem z nim przeniósł bagaże przez próg.

– Wygląda na miłą panią – powiedział wesoło. – Nie sądzę, żeby dała cynk twojemu pracodawcy...

– Myślałem o tym. Bycie nauczycielem to nie jedyna praca na świecie – Taurys zaprzeczył niewypowiedzianemu, zamykając drzwi od wewnątrz. – Po prostu... Obawiam się, że biuro może któregoś dnia zacząć pytać sąsiadów. Myślałem, że... że uda nam się zachować to trochę dłużej w tajemnicy.

Feliks na oślep sięgnął do włącznika światła; wąski hol zalało złote światło.

– Prędzej czy później ktoś musiał się na mnie natknąć, wiedzieliśmy o tym – powiedział spokojnie. – A w każdej chwili mogę się przyczaić u Beilschmidtów. Pamiętasz, co mówił Gilbert?

Litwa otworzył usta i szybko je zamknął, jakby chciał coś powiedzieć, ale nagle zrezygnował. Unikając spojrzenia Feliksa, przykucnął, by otworzyć drzwiczki transportera. Feliks zmarszczył lekko brwi.

– Nie wychodzi?

– Wyjdzie, dajmy jej chwilę – szepnął Litwa, wsuwając dłoń do środka. Kot tylko obwąchał jego dłoń i wycofał się głębiej. – Idź spać, Feliksie. Ledwo trzymasz się na nogach.

– Taak, ja jeden – Feliks wywrócił oczami, a na jego usta wystąpił czuły uśmiech. Oparł dłoń na ramieniu Taurysa i gdy ten na niego zerknął, uśmiechnął się szeroko. – Masz ochotę na gorącą herbatę przed snem, panie współlokatorze?

W odpowiedzi dostał wdzięczne spojrzenie.

– Nie wiem, czy jeszcze jest cukier, Feliksai.

– Jutro kupię – zaoferował się Polska, wiedząc, że jest odpowiedzialny za gwałtowne znikanie zapasów.

Było coś miłego w tym słowie, tym czułym zwrocie, co roztapiało wszelkie zastygłe między nimi lody, nawet jeśli Taurys był obecnie zbyt zmęczony, by zwracać uwagę na co, to mówi.

– Idź pod prysznic, nastawię wody – wymamrotał Litwa, idąc do kuchni. – Przy okazji podleję rutę...

Kot przemknął jak strzała pomiędzy nogami Feliksa i pobiegł w ślad za opiekunem. Feliks pokręcił głową z cichym chichotem, i wyciągnąwszy z torby jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, wślizgnął się do łazienki.

Przez ponad dwa tygodnie mieszkania u Litwy Feliks zdążył przyzwyczaić się do tego ciasnego pomieszczenia o kiepskim oświetleniu; automatycznie już sięgnął do półeczki obok lustra nad umywalką, zawalonej drobiazgami jego i Taurysa, i złapał za szczotkę.

Ponieważ i jemu oczy same się zamykały, wziął króciutki prysznic, by zmyć z ciała pot; długie podróże latem bywały uciążliwe. Kilka minut później, w krótkich szortach i luźnym podkoszulku, odbierał od Taurysa kubek gorącej herbaty z cukrem.

– Dobranoc – wymamrotał, kierując się w stronę saloniku. Kanapa jeszcze nigdy nie była tak wygodna.

***

Stara taktyka wykańczania siebie wydawała się przestać działać; a może po prostu wypad na drugi koniec kraju, z ponad czterdziestoma godzinami spędzonymi w samochodzie wcale nie był wystarczający, by Taurys zasnął od razu po położeniu się do łóżka.

Westchnął ciężko i przymknął obolałe, pełne piasku powieki. Teraz, gdy leżał w pościeli, odczuwał w pełni zmęczenie ciała, ale sen nie chciał nadejść, mimo że Litwa bardzo, ale to bardzo pragnął usnąć.

Zbliżała się czwarta; jeśli nie złapie teraz odrobiny snu, przez cały dzień będzie nieprzytomny... Był wtorek; jutro czekała go komisja. W czasie jazdy powrotnej zdążył o tym zapomnieć, teraz jednak świadomość tego, co nieuchronnie nadchodziło, uderzyła w niego z pełną mocą.

To nic wielkiego, powiedział sobie kolejny raz, ale i tak nerwy zdążyły na nowo zamieszkać w jego wnętrznościach i sprawić, że rozluźnione do tej pory ramiona spięły się tak mocno, że miał problem z wygodnym ułożeniem się na łóżku.

Głowa również nie pomagała; gdy tylko przymykał powieki, przed oczami stawały mu kolejne twarze; Edward, Raivis, Erzsébet, Kola, co będzie z nimi?

Wyobraźnia podsunęła mu posępne obrazy; Erzsébet kuląca się, gdy przyjdzie do ściągnięcia ubrań, blady uśmiech Edwarda i jego kościste ramiona wyłaniające się spod koszuli; Raivis przygryzający wargę naprzeciw szeregu osób w białych kitlach, pozbawionych twarzy... Kola z posępną miną, warczący na lekarzy.

On sam będzie w podobnej sytuacji za nieco ponad dwadzieścia cztery godziny; jakkolwiek starał się racjonalizować tę komisję i przekonywać, że nie będzie różnić się od wizyty u doktora, jak uparcie twierdziła Erzsébet, lęk korzystał z tego, że Taurys był sam i coraz śmielej panoszył się w jego głowie.

A jeszcze ta głupia, irracjonalna sprawa z Saksonią, kolejna cegiełka do muru jego niepokojów...

Westchnął ciężko i osłonił oczy przedramieniem, próbując oddychać głęboko i rozproszyć myśli. Nie pomagało; wstał, boso i w piżamie rozpoczął spacer po pokoju i, próbując skupić umysł na czymś innym, zaczął mówić do siebie.

Powtarzał litewski, próbował z pamięci recytować wersy z książek, żałując jednocześnie, że nie zabrał chociaż jednej z nich do sypialni; nie mógł po nie teraz iść, bo obudziłby Feliksa.

Oczy zamykały mu się same, nogi plątały ze zmęczenia, ale myśli wciąż nie pozwalały mu zasnąć; Litwa po raz kolejny otworzył usta.

Był wiersz, który kiedyś uderzył w niego mocno i zranił ostrym piórem jego duszę; gdzieś w pośród stron starego Mickiewicza walała się spisana odręcznie kartka, z tekstem innego autora, którą Taurys schował tam przed nastaniem końca świata; jak brzmiał?

Rozumiem, w nieśmiertelność wierzyłem – wyszeptał zbielałymi wargami, pamiętając tylko ten jeden wers. Z westchnieniem z powrotem opadł na łóżko; sprężyny skrzypnęły cicho. Cholera, pomyślał do siebie, przez te kilka dni było lepiej, a teraz...

Berta zjawiła się bezszelestnie; gdy skoczyła na jego klatkę piersiową, stając się ciężkim, miękkim, ciepłym ciężarem, o mało nie krzyknął ze strachu. Podnosząc się do półsiedzącej pozycji, Taurys zerknął na uchylone drzwi – był przekonany, że je zamykał – gdzie zarysowała się ludzka sylwetka.

– Nie śpisz? – zagadnął Feliks, wsuwając głowę do środka.

– Nie – mruknął Litwa, przecierając dłonią twarz. Miał wrażenie, że może i przysnął na kilka minut, ale sam nie był tego pewny. – Zaświeć, proszę, światło... Wszystko w porządku?

– Diablica nie dała mi spać, zmusiła mnie, by ją do ciebie wpuścić – powiedział Feliks, wchodząc do pokoju z ziewnięciem na ustach i sięgając do włącznika światła.

Taurys zerknął na kota, który teraz ocierał się łebkiem o jego szyję; odruchowo podrapał Bertę za uchem.

– Cwaniara, chyba się za tobą stęskniła... – Feliks przystanął blisko drzwi z wahaniem na twarzy, wyraźnie widocznym w złotym świetle sufitowej lampy. – Um... Słuchaj...

Coś go dręczyło; Taurys odczytał to z nerwowego uśmiechu, uciekającego spojrzenia i sposobu, w jaki Feliks sięgnął do rozczochranych włosów, by założyć kosmyk za ucho. Lekkim szarpnięciem głowy dał Polsce do zrozumienia, by podszedł bliżej. Sam usiadł na łóżku, ściągając delikatnie kota ze swoich ramion.

– Zauważyłem, jak zareagowałeś, gdy wspomniałem Saksonię – odezwał się Feliks bardzo, ale to bardzo cicho, gdy już usiadł obok. Splótł dłonie ze sobą, przygarbił ramiona. – Myślę, że... że winien jestem ci wyjaśnienie.

Litwa zamrugał zdzwiony; nie spodziewał się tego.

– Nie jesteś – powiedział spokojnie. – Rozmawialiśmy o tym, Feliks.

– Rozmawialiśmy o polityce – poprawił go Polska, przygryzając wargę, jak zawsze, gdy był zdenerwowany i niepewny. – Nie o... sprawach prywatnych. Nie, czekaj – Gdy Taurys otworzył usta, Polska uniósł dłonie na wysokość piersi. – Pozwól mi, Licia – powiedział poważnie. – To mnie gryzie, naprawdę. I chcę to wyjaśnić. Dla... spokoju ducha.

Taurys skinął głową. Opuścił wzrok na kota na swoich kolanach. Berta mrużyła oczy, pozornie spokojna, ale pod swoją dłonią Litwa wyczuwał wyraźnie napięte mięśni grzbietu z powodu bliskiej obecności drugiego mężczyzny.

– Podobał mi się – wypalił Feliks, wyglądając na zażenowanego. Litwa otworzył usta, nie spodziewając się prawdy prosto z mostu. – Zauważył to. I któregoś dnia wziął mnie na stronę, Licia. Był bardzo grzeczny, gdy powiedział mi, że wolałby... utrzymać bardziej profesjonalne relacje w naszej unii.

– Och – Taurys zamrugał, zdając sobie sprawę, że Feliks właśnie opowiada mu o tym, jak dostał kosza od Christiana. – Nie... nie wiedziałem o tym. Przykro mi – dodał szczerze. To musiało boleć; sam pamiętał, jak cierpiał, gdy Nikolai nie odwzajemniał jego romantycznego zainteresowania.

Polska roześmiał się jasnym, czystym głosem.

– Spokojnie, dawno już mi przeszło, Licia – powiedział pewniej Feliks, brzmiąc, jakby kamień spadł mu z serca. – Na dłuższą metę Christian byłby nie do zniesienia z tą jego obsesją na punkcie ziemniaków i muzeów. No i Prusak byłby wtedy poniekąd moim szwagrem, tego bym nie zniósł. Po prostu... uznałem, że powinieneś wiedzieć. Znaczy... Domyślałeś się już wtedy, nie? Byłem... średnio dyskretny.

Taurys uśmiechnął się blado na to niedopowiedzenie.

– Byłeś straszny – powiedział z lekką nostalgią w głosie. – Chodziłeś rozmarzony przez całe dnie i nie słuchałeś niczego, co się do ciebie mówiło. Chwilami chciałem cię za to zabić, bo byłeś nie do wytrzymania. Każdy się domyślał, Feliks. Służba plotkowała po kątach, gdy myślała, że nikt nie słyszy.

Polska miał na tyle przyzwoitości, by się zarumienić.

– Przepraszam – wymamrotał. – Chyba... chyba robiłem to trochę na złość. Nieświadomie, ale...

Taurys skinął głową, akceptując przeprosiny i uśmiechnął się ciepło do Feliksa. Dla spokoju ducha, powiedział Polska; to było dobre określenie.

Feliks zerknął na kota, teraz skulonego w kłębek na kolanach Litwy. Berta spała, mrucząc cicho, gdy Taurys głaskał ją powolnymi ruchami; Polska sięgnął i delikatnie musnął grzbiet zwierzęcia. Potem podrapał kocicę za uchem.

– Paskuda – mruknął z czułością. Litwa roześmiał się lekko.

– Skoro już o tym rozmawiamy – odezwał się, obserwując palce, które zamarły w rudym, gęstym futrze. – Rozmawiałeś o mnie z Alfredem, prawda?

– No... – Polska zawahał się, ale potem skinął głową. – Wymsknęło mu się kilka rzeczy, gdy napił się piwa... Paskudne siki, swoją drogą, jednak tutejszy alkohol jest lepszy niż amerykański, przyznaję z bólem.

– Czyli wiesz, że był we mnie zakochany? – spytał cicho, niezręcznie Taurys. Gdy Polska skinął głową, Litwa westchnął ciężko. – Nie chciałem tego – przyznał skonsternowany. – Domyślałem się, ale... Nie sądzę, że byłbym w stanie... wtedy... nawiązać jakąkolwiek zdrową relację z kimkolwiek. Tylko bym go ranił. Mam nadzieję, że... – Ściszył głos do szeptu. – że to zrozumiał.

– Myślę, że tak – Polska przyglądał mu się łagodnie, z czułością w głębi swoich oczu; Litwa miał wrażenie, że wiedział co nieco o tym, jak rozpaczliwie Taurys szukał równowagi za oceanem, jakby inne niebo i inne wody mogły zaleczyć jego rany. – Nie miał do ciebie żalu. – Nagle uśmiechnął się szeroko. – Wow. Czy my właśnie wyspowiadaliśmy się sobie ze swoich niedoszłych związków, Licia?

– Nie mów tak głośno o spowiedzi – Taurys uniósł kącik ust. – Gilbert jeszcze usłyszy i znów zechce być twoim spowiednikiem.

Feliks natychmiast zrozumiał, co Litwa miał na myśli; jego jasne policzki pokryły się delikatnym rumieńcem.

– To było tylko raz, spił mnie miodem! – zawył Feliks z oburzeniem; Taurys roześmiał się cicho na samo wspomnienie. – Miał habit! Sukinsyn zrobił to specjalnie, by mnie potem szantażować!

Obudzony śmiechem i krzykiem kot poderwał się i uciekł na drugi koniec łóżka; schowawszy się pod poduszką, Berta łypała stamtąd z podejrzliwością; Feliks pokręcił głową.

– A było już tak blisko – wymamrotał, ziewając szeroko.

Taurys również osłonił usta dłonią i zerknął na budzik stojący na stoliku nocnym; zbliżała się piąta rano i za oknem powoli zaczynało być jasno.

Od wielu, naprawdę wielu godzin byli na nogach, a poprzedniej nocy zaznali niewiele snu.

Obecność Feliksa, rozmowa z nim i to, w jaki sposób właśnie oparł się o jego ramię, przegnała nieprzyjemne myśli; poczuł, jak rumieniec wkrada się na jego policzki, ale nie zrobił nic, by przerwać ten moment.

Siedzieli tak jeszcze chwilę, usypiając na siedząco, bok przy boku, aż Taurys zorientował się, że Berta skrada się bezszelestnie w ich kierunku.

– No chodź, diablico, kici kici – Feliks sennie pochylił się ponad kolanami Litwy i wyciągnął dłoń do kotki. – No chodź...

Berta obwąchała jego palce i w końcu pozwoliła się pogłaskać. Polska wyprostował się z ożywieniem i błyskiem w zmęczonych oczach.

– Licia, widzisz? Lubi mnie!

– Zaczyna tolerować – Taurys nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Włosy Feliksa pachniały jabłkowym sadem. – Idźmy spać.

Odpowiedzią Feliksa było kolejne ziewnięcie; wstał i położył lekko dłoń na ramieniu Taurysa.

– Labanakt – mruknął, a Litwa uniósł na niego wzrok ze szczerym zdumieniem. Polska nie zaakcentował poprawnie, a ostatnia sylaba rozmyła się w kolejnym ziewnięciu, ale to nie miało znaczenia; w głębi siebie Taurys poczuł ciepło, którego nie czuł od bardzo, bardzo dawna.

– Labos nakties – wyszeptał w odpowiedzi.

Polska uśmiechnął się do niego zawadiacko i wyszedł z sypialni, gasząc za sobą światło. Litwa opadł na plecy; kot zwinął się w okolicy jego żeber jak futrzany termofor.

Zasnął bez problemu.

***

Nie był przyzwyczajony do wolnego; gdy zadzwonił poranny budzik, Ludwig wstał z łóżka, wyciągnął z szafy świeże ubrania i skierował się do łazienki. Dopiero kilka minut później dotarło do niego, że do pracy wraca dopiero następnego dnia; zmarszczył brwi ponad smarowaną marmoladą kromką i wzruszył ramionami; i tak już nie wróci do snu.

Po głowie przebiegały mu informacje, które zdobył, a złość na brata narastała; czego oni się spodziewają, pomyślał, rozbijając jajko o brzeg patelni, że powstrzymają to we trzech? Nie mają nic, ani zasobów, ani kontaktów.

– Nie jesteście w stanie nic zrobić – warknął, łapiąc za drewnianą łopatkę. – Popełniacie błąd. Możecie co najwyżej węszyć, ale i tak nie dotrzecie do niczego i nikogo ważnego, a tymczasem czas leci i...

Ludwig, zgrzytając zębami ze złości, położył czajnik na kuchence i wsypał łyżeczkę kawy do filiżanki. Dobrze, że Gilbert odsypiał tę ich szaloną wyprawę cholera-wie-gdzie, przynajmniej nie będzie marudził na jakość naparu...

– A ty znowu robisz to świństwo?

Niemcy wypuścił powietrze przez zęby i obejrzał się przez ramię. W drzwiach kuchni stał Gilbert, otwierając szeroko usta w potężnym ziewnięciu. Rozczochrany, bosy, jedynie w wymiętej bieliźnie, stanowił zupełne przeciwieństwo w pełni ubranego i wyszykowanego brata. Przecierał twarz dłonią i mrugał niezbyt przytomnie.

– O której wróciłeś? – zapytał Niemcy, odwracając się z powrotem do czajnika, by Prusy nie dostrzegł wyrazu jego twarzy.

Niejasno pamiętał dźwięczenie kluczy gdzieś w środku nocy i Prusy krzątającego się po mieszkaniu, by zabrać rzeczy kota, jak i samego kota.

Zalał kawę i sięgnął po drugi kubek. Wody powinno wystarczyć akurat na dwie porcje.

– Koło druuuuugieeeeej – Kolejne ziewnięcie. – Idę zaraz spać dalej, przyszedłem się tylko przywitać z moim małym braciszkiem...

– Mam nadzieję, że podróż minęła wam owocnie? – zapytał Ludwig z przekąsem, odwracając się w końcu w stronę brata.

– Bardzo – Gilbert wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. – Dostałem super zabawkę.

– To znaczy? – Ludwig zmarszczył brew. Prusy zniknął na korytarzu i kilka sekund później wrócił do kuchni, podrzucając coś w dłoniach. W czarnym, metalowym kształcie Niemcy rozpoznał pistolet. – Nie wolno ci mieć broni.

– Tobie też, panie prawo-ustawodawcze – parsknął Gilbert, muskając opuszkami palców spust; wycelował broń w okno i kilka razy poderwał dłoń do góry, udając odrzut wystrzału. – Myślisz, że nie wiem, co trzymasz we skrytce w piwnicy?

Ludwig poczuł, jak rumieniec pojawia się na jego policzkach. Chwała Bogu, że Gilbert nie podjął się przeprowadzenia szturmu na sejf, uznając najwidoczniej, że strzelba, którą kiedyś Niemcy tam schował, była zbyt nieporęczna.

Prusy zawsze wolał szybkostrzelne, wygodne zabawki; tylko miotacz ognia przewyższał pistolety ze względu na swoją efektywność... i efektowność.

– To – wycedził przez zęby Ludwig. – Jest na wszelki wypadek. Nie zamierzam nigdzie chodzić z nielegalną bronią, Gilbert. Ty też nie powinieneś, skądkolwiek to masz.

– Och, daj mi się nacieszyć – Prusy położył colta na blacie, tuż obok talerza z kanapkami. Złapał jedną z nich w zęby, sięgnął do szuflady ze sztućcami i wyciągnął stamtąd szpikulec do lodu. Pogwizdując wesoło między kęsami, zaczął rozbierać pistolet na części.

Ludwig westchnął ciężko; Gilbert zachowywał się jak dziecko, które otrzymało wcześniejszy prezent gwiazdkowy.

– Znasz jakiegoś dobrego mechanika, który nie zdziera góry hajsu? – zapytał nagle Prusy.

Ludwig, zbity z tropu pytaniem, zsunął na talerz jajecznicę – kanapki musiał zrobić sobie nowe, bo znikały z talerza w zastraszającym tempie – i spojrzał pytająco na Gilberta.

– W Marzahn, koło Seelgraben Parku – powiedział. – Po co ci to?

– Obiecałem Litwie, że dam mu namiary – Prusy wyciągnął iglicę z colta. – Miska olejowa mu pękła... A ty co robiłeś w tym czasie? – zagadnął, układając śruby obok siebie, od najmniejszej do największej, w perfekcyjnie wymierzonych odstępach. – Mam nadzieję, że nie zwariowałeś do końca i nie pracowałeś nawet na wolnym?

– Nie pracowałem – Ludwig wywrócił oczami.

Może i był pracoholikiem, ale bez przesady. Poza tym i tak nie miał w domu warunków do pracy, wszystkie dokumenty zostały w biurze. Spędził ten czas w sposób, który uważał za najlepszy odpoczynek.

– Posprzątałem trochę i obejrzałem wszystkie mecze piłki w telewizji – Zaczął jeść na stojąco, mając za akompaniament szczęk metalowych części; Prusy zaczął składać pistolet na nowo. Ludwig zmarszczył brwi, przypominając sobie mapy i treść swojej rozmowy z führerem. Ostrzeżenie Ferenca zabrzmiało żywo w jego umyśle. – Czyli... załatwiliście to, co chcieliście?

– Mhm... – Prusy porwał ostatnią kanapkę. – Komunikacja i broń załatwione. Polen mnie wkurwił kilka razy, ale poza tym, wszystko układa się świetnie. Lit ma jednak łeb do strategii, kto by się spodziewał po tym poganinie.

Ludwig zanotował słowa brata w myślach. Umowa, którą zawarli, chcąc nie chcąc, nad kieliszkiem Goldwasser, ciągle obowiązywała; nie zamierzał ingerować, dopóki ta banda nie zrobi czegoś źle. Na razie, jak zdążył się zorientować, ich działania nie wyszły poza fazę przygotowań.

Gilbert ufał, że Ludwig nie doniesie fuhrerowi o niczym – Niemcy również nie chciał tego robić. Na razie, bo jeśli będzie to konieczne...

– Polubiłeś Bertę? – zagadnął Prusy.

Niemcy skrzywił się na samo wspomnienie tego koszmarnego kota.

– Nie dziwię się już, że nosi twoje imię. Nigdy nie widziałem tak nieposłusznego stworzenia – dodał z przekąsem, ale Prusy nie wyczuł aluzji.

– Nie reaguj jak ten polski idiota – skomentował Gilbert, wywracając oczami. – To piękne i inteligentne zwierzę. Prawdopodobnie najmądrzejszy mieszkaniec Viktoriastraße. Nic dziwnego – dodał po chwili z zadumą. – Sam ją nazwałem, imię zobowiązuje... O, zrobiłeś kawę? – Prusy zamrugał, dopiero teraz zauważając drugi kubek. Sięgnął po niego, upił łyk i skrzywił się wyraźnie. – Bruderherz, błagam, nie kupuj więcej tego szajsu! Przecież tego nie da się pić! Próbujesz mnie otruć?!

Ludwig syknął przez zęby.

– To porządna kawa w dobrej cenie – powiedział głośniej. – Mnie smakuje.

– Kompletnie nie masz smaku, Bruderherz – Gilbert wyprostował ramiona ponad głową i ziewnął szeroko. – Kto wygrał, pamiętasz?

– Co?

– W sobotę o szesnastej trzydzieści grała Borussia, nie pozwolili mi słuchać relacji w radiu – poskarżył się Prusy, całkowicie nieświadomy gonitwy myśli, która właśnie rozpoczęła się w głowie młodszego brata. – Nie widziałem ostatnich siedmiu meczy. Wygrali w końcu?

Ludwig wziął długi łyk własnej kawy. Owszem, przez ostatnie dwa i pół dnia oglądał namiętnie mecze w telewizji, ale w sobotę o szesnastej trzydzieści pukał do drzwi Ferenca Weigla. Nie miał pojęcia, z kim grała ulubiona – chociaż w czasach wojennych nieco problematyczna – drużyna Gilberta ani jaki był wynik tego starcia.

– Wygrali – powiedział spokojnie. – Trzy do jednego.

Prusy wyszczerzył się szeroko, a Niemcy, czując kwaśną kawę na języku, poczuł, że prędzej czy później pożałuje tego kłamstwa.


**********

Saksonia - w latach 1697-1763 Saksonia połączona była unią personalną z Rzeczypospolitą, a w latach 1806-1815 z Księstwem Warszawskim.

Ziemniaki - trafiły do Polski po bitwie pod Wiedniem, ale nasi przekonali się do "ziemnych jabłek" dopiero za panowania Augusta II Mocnego, pierwszego króla Polski z saskiej dynastii Wettynów.

Bisanz - Besançon, miejscowość we wschodniej Francji.

Dision - Dijon, miasto we Francji, w regionie Burgundia.

Kula armatnia - Napoleon swego czasu stwierdził, że Prusy jako państwo "wykluły się z kuli armatniej".

Rozumiem, w nieśmiertelność wierzyłem - fragment wiersza "W pustym pokoju" Almisa Grybauskasa, w tłumaczeniu Mirosławy Bartoszewicz.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro