Rozdział XVIII: Niepokonani
Mijały godziny, a oni, jadąc ciągle na zachód, gonili sierpniowe słońce. Jego promienie, przenikające przez przykurzoną przednią szybę albo ostro raziły, zmuszając ich do ciągłego mrużenia oczu, albo padały przyjemnie na klatkę piersiową, ogrzewając ciało, w końcu słońce jednak skryło się za horyzontem, oddając niebo granatowej nocy.
Z obu stron autostrady pojawiały się, przesuwały i znikały kolejne miejscowości, wsie i miasta Rzeszy, ale leżały zbyt daleko od trasy, by chociaż na moment rozerwać się ich widokiem. Monotonne krajobrazy, gorące, zastałe powietrze i nieprzerwana jazda sprawiły, że coraz rzadsze rozmowy w końcu ucichły całkowicie; leniwą, senną ciszę przerywał jedynie nieustanny warkot silnika, dźwięk, który spowszedniał im do takiego stopnia, że właściwie przestali go słyszeć.
Jedziemy prawie sześć godzin, zorientował się Feliks, unosząc powieki i zerkając na dłonie Taurysa spokojnie leżące na kierownicy, słabo widoczne w panującym w samochodzie półmroku. Potem Polska przeniósł wzrok na nieliczne już błękitne odcienie nieba widoczne ponad widnokręgiem, ostatnie ślady minionego dnia.
Już dziesiąta, stwierdził, rzuciwszy kolejne spojrzenie na radio. Urządzenie milczało, wyświetlając jedynie godzinę – wyłączyli je dobre cztery godziny wcześniej, gdy przestali orientować się w częstotliwościach stacji. Litwa pożegnał muzykę z widocznym żalem w oczach, Feliks zaś z nieprzyjemnym uczuciem niepokoju, zamaskowanym szybko uśmiechem – przecież jako kurier zjeździł ten wielki kraj wzdłuż i wszerz, i nie wyobrażał sobie wówczas pracy bez nucenia pod nosem ówczesnych hitów...
To było dziesięć lat temu, spróbował uspokoić siebie w myślach. To normalne, że zapomniałem częstotliwości w poszczególnych landach.
Jedynie Prusy wydawał się zadowolony z ciszy; uwiwszy sobie gniazdko na tylnym siedzeniu, drzemał w najlepsze.
Feliks westchnął i przeciągnął się, wiedząc, że lada moment sam siądzie za kierownicę; Litwa już dobrą chwilę temu zauważalnie zdjął nogę z gazu, a poza tym zbliżała się pora ustalonej zmiany. Taurys jakby czytał mu w myślach:
– Zastąpisz mnie na następnej stacji?
Feliks skinął głową. Głos Litwy pobrzmiewał zmęczeniem, które zastąpiło zamyślenie, towarzyszące Taurysowi od momentu powrotu ze spotkania z przyjaciółką. Ciekawe, o czym rozmawiali na tej kawie, przemknęło Feliksowi przez głowę, ale postanowił powstrzymać swoją ciekawość, mając wrażenie, że wypytywanie nie byłoby mile widziane.
Jeśli czegokolwiek nauczył się przez kilkadziesiąt lat życia jako człowiek, było to zrozumienie, że im mniej nalegał i naciskał, tym więcej mógł się dowiedzieć.
Szkoda, pomyślał, że kiedyś tego nie rozumiałem.
– Jasne – odparł dziarsko. Litwa przytknął dłoń do ust, by ukryć ziewnięcie; Feliks z trudem powstrzymał się, by samemu nie ziewnąć i potrzasnął głową, naiwnie próbując otrząsnąć się z otępienia, w które wprawiła go jazda. – Gdzie ta mapa? – Od dłuższego czasu jego pomoc nie była potrzebna, więc był pewny, że rzucił mapę gdzieś na bok. Nie mogąc jej odnaleźć w coraz ciemniejszym wnętrzu samochodu, sięgnął do lampy na podsufitce. Ciche pstryknięcie i auto zalało białe, słabe światło. Feliks zaklął cicho, orientując się, że mapa leży na desce rozdzielczej tuż przed jego nosem. – Prusak, ty śpisz? – odezwał się głośniej.
– Tak – Z tylnego siedzenia rozległ się rozdrażniony głos.
Polska obejrzał się przez ramię; Gilbert leżał na tylnej kanapie volkswagena w dość mało eleganckiej pozycji, z jedną nogą na oparciu, a drugą opartą o podłogę. Włosy miał rozczochrane, a wokół jego torsu owijał się jeden z kocy, na których zabranie nalegał wcześniej Taurys. Chociaż początkowo Polska chciał machnąć na to ręką, okazało się, że pomysł wcale nie był głupi – na swoich odsłoniętych przedramionach już czuł chłód wpadający do nagrzanego środka auta, a czekała ich jeszcze cała noc w podróży.
– To wstawaj – rzucił, łapiąc za mapę i rozkładając ją na swoich kolanach. – Robimy zmianę, przydasz się do czegoś.
– Gdzie jesteśmy? – Gilbert usiadł na skraju kanapy i przybliżywszy głowę do zagłówków, zerknął na mapę.
Polska powiódł wzrokiem po mapie, a potem zerknął pytająco na Litwę; ten uniósł kącik ust.
– Mijamy Frankfurt nad Menem – odparł Taurys, krótkim gestem wskazując złotą łunę po ich prawej stronie i mijany właśnie zjazd.
– Tu...? – Feliks odszukał na mapie ich trasę. – Dobra, widzę, to był ten zjazd... Mamy dobry czas, chłopaki – stwierdził z entuzjazmem i jeszcze raz przeciągnął się na tyle, na ile pozwoliło mu ciasne wnętrze samochodu. – Licia, stacja jest za dziesięć kilometrów. Prusak, trzymaj – Rzucił mapę na tył i uśmiechnął się nieco złośliwie, słysząc uderzenie papieru i następujące po nim przekleństwo. Zdecydowanie brakowało mu wkurzania Gilberta. – Przydaj się i ogarnij mi trasę na kolejną autostradę. Zawsze się gubiłem w tych oznaczeniach.
– Przecież to proste, kretynie – prychnął Gilbert. Feliks wywrócił oczami, nim jednak zdążył się odgryźć, kolejne słowa Prus sprawiły, że natychmiast zapomniał o trasie. – Lit, daj mi swoją kartę obywatela. Polen, pokaż te twoje papierki.
Feliks uniósł brew, ale zaczął przeszukiwać kieszenie spodni. W międzyczasie Taurys, nie odrywając oczu od rozjaśnionej reflektorami drogi, podał do tyłu zieloną książeczkę. Nie powiedział ani słowa; Polska zerknął na niego po raz kolejny, zauważając, jak ciężkie są jego powieki.
Dziwnie było widzieć Litwę tak sennego; Taurys wydawał się funkcjonować dzięki bardzo niewielkiej ilości snu, budząc się o świcie i chodząc późno spać. Leżąc na kanapie w jego salonie, Polska wielokrotnie słyszał, jak ten z bezsenności kręci się po mieszkaniu o nieludzkich porach, nie mogąc usnąć.
Zacisnął zęby, nie chcąc teraz o tym myśleć.
– Po co ci to? – zapytał, spoglądając przez ramię na Gilberta.
– Chcę wiedzieć, jakie teraz robią fałszywki.
Słysząc tę odpowiedź, Feliks uśmiechnął się szeroko i z ochotą podał Prusom dokumenty.
– Patrz, może się czegoś nauczysz.
Gilbert przysiadł na skraju kanapy, by być jak najbliżej źródła światła, a potem rozłożył na kolanach oba dokumenty i z zaskakującym skupieniem porównywał je kartka po kartce. Feliks, oparłszy się bokiem o siedzenie, obserwował go, podczas gdy Litwa tylko zerknął na Prusaka i znów utkwił oczy w drodze. Przez dłuższą chwilę słychać było jedynie szelest stron.
– No, no – Prusy podsunął dokumenty pod lampkę i uniósłszy się nieco, przyjrzał się pieczątkom nachodzącym na zdjęcia. Na swojej fotografii Polska uśmiechał się jakby przebiegle; blade oblicze Taurysa było dość ponure. – Całkiem niezła robota. Na tym przekraczałeś granicę? – Prusy przerzucił strony; Feliks obserwował, jak pod jego palcami pojawia się pusta tabela wyjazdów zagranicznych w karcie Taurysa i kilka wpisów w jego sfałszowanych dokumentach. Poczuł nagłe uczucie żalu. – A widzę... „Uprawniony do przekraczania granic w związku z obowiązkami służbowymi, transport poczty zagranicznej". Nie miałeś nigdy problemów, panie... Lebiediew? Nie jesteś zbyt kreatywny, Polen – prychnął Gilbert, kręcąc głową z politowaniem.
– Lebied' – mruknął cicho Litwa, jakby półprzytomnie. Rosyjskie słowo zabrzmiało miękko w jego ustach. – Stąd wziął się Schwäne?
Feliks skierował ku niemu spojrzenie i zmarszczył lekko brwi; światło lampki uwydatniało wyraźne cienie pod oczami Taurysa. Litwa zamrugał, oderwawszy dłoń od kierownicy potarł oczy, jednocześnie zwalniając.
– Licia? – zapytał niepewnie Feliks. – W porządku? W ogóle, ile dzisiaj spałeś? – Obstawiał nie więcej niż cztery godziny; kolejne słowa Litwy tylko to potwierdziły.
– Tyle, ile zwykle – mruknął Litwa, brzmiąc na zmieszanego tym, że został przyłapany. – To nic takiego, po prostu... Po prostu nie jestem przyzwyczajony do takich długich jazd. To bardzo nużące... Jak dawałeś radę tak pracować? Mówiłeś, że jeździłeś samemu po nocach z pocztą.
– Przyzwyczajenie – Feliks uśmiechnął się blado. – I radio, dużo śpiewania z radiem.
Nie umknęło mu, z jaką tęsknotą Litwa zerknął na wbudowany w deskę rozdzielczą odbiornik, a potem znów wpatrzył się w drogę.
Gdzie ta stacja? pomyślał zirytowany, łapiąc za mapę. Powinna gdzieś tu być...
Rozmowa i odrobina ruchu odsunęła od niego senność; chciał już zasiąść za kółkiem i zastąpić Taurysa, by ten mógł odpocząć. W końcu, obiecał sobie – i Prusakowi – że się nim zajmie, prawda?
– Nigdy nie słyszałem, jak śpiewasz... – usłyszał bardzo cichy głos. – Pomijając tę sytuację, gdy przesadziłeś z miodem po wygranej bitwie...
Polska spojrzał na Litwę zdumiony, ale i mile zaskoczony. Przyjemne wspomnienie zacienionej komnaty, miękkiego łoża i słodkiego miodu pitnego na wargach, gdy w ciszy i spokoju wieczoru świętowali i cieszyli się wzajemnie swoją obecnością, sprawiło, że na jego usta wystąpił czuły uśmiech – nim jednak zdążył wyrazić swoją radość z tego, że Taurys pamiętał tamten dzień, Prusy bezceremonialnie rzucił na ich kolana dokumenty. Obaj niemal podskoczyli; Feliks zmiął w ustach przekleństwo, a Taurys mocniej zacisnął palce na kierownicy.
– Ty tam nie uśnij, Lit – Prusy oparł się wygodniej o oparcie i założył ręce za głowę. – Mnie do kostnicy nie ciągnie – Feliks wyczuł na sobie jego spojrzenie, nie odwrócił jednak głowy. – Gdzie ta pieprzona stacja? Muszę się odlać.
– Pół kilometra – Feliks rzucił okiem na mapę i schował kartę obywatela z powrotem do kieszeni. – Inspekcja przeszła, panie władzo? – zapytał kąśliwie.
– Wyglądają nieźle – stwierdził Gilbert. – Tylko nie łam za dużo przepisów drogowych i nie machaj tym na prawo i lewo.
Polska wywrócił oczyma.
– Masz mnie za idiotę?
– Oczywiście, przecież cię znam – padła natychmiastowa odpowiedź. – Jak przez kogoś wpadniemy, to na pewno będziesz to ty.
Feliks zmarszczył brwi, zirytowany i urażony tą pewnością. Jasne, miał talent do wpadania w kłopoty – i jeszcze większy do kombinowania, jak z nich się wyplątać – ale Prusy mógłby choć raz nie zakładać, że to on będzie prowodyrem zamieszania.
– Serio, Prusy?
– Ja się nie dam złapać, a Lit, w przeciwieństwie do ciebie, jest względnie inteligentny.
Nikt Gilbertowi nie odpowiedział, bo oto już przed nimi zarysował się znak informujący o stacji benzynowej; Taurys zwolnił i zmienił pas. Polska obserwował, jak Litwa płynnie zjeżdża na wąski, ledwo oświetlony zjazd.
W świetle reflektorów mignęły barierki i wysokie zarośla za nimi, a zaraz po tym samochód wytoczył się na pustą dróżkę wiodącą do stacji. W ciemności widzieli kilka ciężarówek zaparkowanych na parkingu i słabo oświetlony budynek za dyspozytorami paliwa. Sądząc po pomarańczowej łunie za nim, niedaleko musiało znajdować się miasteczko. Podczas gdy Taurys parkował gdzieś na uboczu, Polska pośpiesznie złapał za korbkę i zasunął uchyloną szybę, starając się oddychać przez usta.
– Idźcie... idźcie rozprostować nogi, czy coś – wymamrotał, tracąc całkiem dobry humor. – Ja zostaję. Rzygać mi się chce...
Silnik zgasł, a drzwi dwukrotnie trzasnęły; Litwa i Prusy bez słowa opuścili pojazd, zostawiając go samego. Feliks, próbując nie myśleć o znienawidzonym zapachu benzyny – w ciągu tej podróży Prusy już trzykrotnie zdążył to wykpić – wykonał dość ograniczoną w obecnych warunkach gimnastykę, polegającą na sięgnięciu na tylne siedzenie i odszukaniu w legowisku Gilberta termosu.
– A na zachodzie można normalnie kupić kawę na stacji – wymamrotał do siebie, biorąc łyk ciągle ciepłego napoju. Natychmiast się skrzywił, ale napił się znowu, bo potrzeba jasności umysłu była ważniejsza niż smak. Litwa, oczywiście, spytał, czy nie zabrać dla niego drugiego termosu, ale Feliks miał chyba wtedy jakieś zaćmienie umysłu, bo odmówił...
Przeklinając siebie za swoją głupotę, spojrzał ponad termosem na towarzyszy podróży; Gilbert chodził po parkingu żołnierskim krokiem, co chwila robiąc wymachy rękoma; papieros w jego dłoni jarzył się w mroku jak mała latarenka.
Litwa stał oparty o samochód; Feliks widział jedynie tył koszuli, lekko szamoczącej się na wietrze i jego dłonie dotykające karoserii.
Zawsze było mu ładnie w zielonym, pomyślał mimochodem i uśmiechnął się do siebie, ciesząc się, że Taurys wziął sobie do serca jego prośbę. Czerń nie była kolorem Litwy – o wiele bardziej pasowały do niego barwy ziemi – a jej znaczenie ciążyło Feliksowi mocniej niż był w stanie się do tego przyznać.
Żałoby po nim nie nosił jednak tylko Taurys – chociaż sukienka Erzsébet, ta, którą miała na sobie w Charlottenburgu, nie była w pełni czarna, jej ciemność bolała równie mocno.
No i pozostawali jeszcze Czechy i Słowacja; kryjąc się w cieniach balkonu sali teatralnej, rzucał im krótkie spojrzenia, jak zwykle trzymając się na dystans, ale... Ale.
Feliks opuścił głowę, otoczywszy się zasłoną włosów i mocno zacisnął palce na termosie.
– Przepraszam – wyszeptał, mrugając zawzięcie. Nie chciał się rozklejać, nie tutaj, nie teraz. Wiedział, na co się pisze, podejmując swoją grę, a teraz musiał ponosić tego konsekwencje. – Wynagrodzę wam to jakoś. Zdążyłem się za wami stęsknić.
Słysząc kroki na betonie, poderwał głowę, przybrał na twarzy uśmiech i odłożywszy termos na deskę rozdzielczą, przeskoczył na siedzenie kierowcy i zaczął je ustawiać pod siebie. Litwa, szybko otwierając i równie szybko zamykając drzwi, spojrzał na niego niezbyt pewnie.
– Coś nie tak? – zapytał, zauważywszy dłonie szukające przy fotelu mechanizmu. – Pociągnij może mocniej, nie ruszałem tego przez lata...
– Właśnie widzę – odparł lekko Feliks. Pociągnął za wajchę, ale ta wyślizgnęła mu się z rąk, nie ruszywszy się ani o milimetr. – Szlag... O dobra, poszło – Z zadowoleniem poczuł, jak zastały mechanizm odpuszcza.
– To stary samochód – odezwał się Taurys cicho. – Nadal nie jestem pewny, czy zniesie taką podróż.
– Zniesie, zniesie – Feliks poprawił się na fotelu kierowcy i musnął dłonią włożone w stacyjkę kluczyki. – A taki rzęch nie rzuca się w oczy, nam to na rękę... Idziesz spać? – zapytał, obracając się ku tylnej kanapie. – Powinieneś.
Zauważył, że Litwa się zawahał, ale zaraz potem szerokie, stłumione dłonią ziewnięcie, dało Polsce odpowiedź. Taurys uśmiechnął się do niego z lekkim zakłopotaniem, a potem jego spojrzenie padło na termos.
– Zostaw – zastrzegł Feliks. – Musisz odespać, jutro mamy sporo roboty.
– Uzależnienie – Litwa wzruszył ramionami, ale zamiast sięgnąć po kawę, usadowił się wygodniej na kanapie i okrył się kocem. – Ale chyba masz rację, muszę... muszę to odespać – Wydawał się zdziwiony własnymi słowami. Zamrugał powoli i przymknął w końcu oczy; Feliks zauważył, jak jego klatka piersiowa unosi się w głębszym oddechu.
– Zmęczenie – powiedział nagle Feliks, opierając się ramionami o zagłówek. Przyglądał się Litwie bacznie. – Ile razy w życiu przemęczałeś się do granic możliwości po to, by móc spokojnie usnąć?
Litwa drgnął; spod uchylonych, ociężałych powiek mignęła zieleń starego lasu.
– Zbyt wiele – powiedział cicho. – Czasami... czasami to jedyny sposób, by móc zagłuszyć myśli.
Feliks, zaciskając mocno wargi, skinął głową.
– Chyba rozumiem – wyszeptał, znów czując ścisk w gardle.
Spojrzeli po sobie, a potem uśmiechnęli się do siebie, lekko, ostrożnie.
– Lecimy, gołąbeczki – Prusy zamaszyście otworzył drzwi od strony pasażera, powodując, że Feliks odskoczył jak oparzony. Do auta wtargnął dym papierosowy wymieszany z wonią benzyny; Polska skrzywił się mocno i posłał Prusom pełne urazy spojrzenie. – Polen, ty nie wychodzisz? – zapytał szeroko i złośliwie uśmiechnięty Gilbert.
– Odpuszczę sobie – Feliks znów powrócił do oddychania przez usta. – Właź i zamykaj te cholerne...
– Cienias – Prusy wywrócił oczami i, wcale się nie śpiesząc, zajął poprzednie miejsce Feliksa. Napił się kawy, a potem zerknął na trasę. – Hmmm... Koniczynka jest za czterdzieści kilometrów – stwierdził z niezadowoleniem. – Możemy wrócić na trasę i tracić czas albo odbić tutaj i jechać przez te dziury – Machnięciem dłoni wskazał migoczące za stacją światła. – i wjechać na drugą autostradę tutaj – Szturchnął palcem odpowiednie miejsce na mapie.
– I właśnie po to cię budziłem – Polska skinął głową. – Nawiguj mnie przez te zadupie. Jak się zgubimy, to będzie twoja wina, więc się postaraj, Prusaku.
– Spieprzaj, ożywieńcu – burknął Gilbert. – Jedź tędy – dorzucił, szarpnięciem podbródka wskazując wąską drogę za stacją, znikającą w pogrążonych w ciemnościach łąkach. Polska skinął głową i odpalił silnik.
Stary volkswagen zawarczał; Feliks ruszył nieco niepewnie, próbując wyczuć obce auto, ale po chwili mocniej przycisnął pedał gazu. Samochód wytoczył się z parkingu na szutrową drogę; w świetle reflektorów wysokie zarośla rzucały długie, ostre cienie.
Gdy pozostawali za sobą stację benzynową, Polska uśmiechnął się szerzej; wskazówka paliwa poinformowała go, że w baku jest jeszcze sporo benzyny, więc minie sporo czasu, nim znowu będzie musiał wdychać ten koszmarny zapach. Uchylił szybę o centymetr, wpuszczając do środka samochodu świeże, nocne powietrze przesycone zapachem łąki i usadowił się wygodniej na fotelu.
Kilka minut jechali w ciszy, a miasteczko z wolna się zbliżało. Gdy minęli pierwsze domy, a pod kołami zamiast szutru pojawił się gładki asfalt – jeśli istniała rzecz, za którą Polska doceniał Rzeszę, to były porządne drogi – Feliks zerknął na tylną kanapę.
Litwa kulił się w kącie; sądząc po bezwładnej, opuszczonej na piersi głowie zdążył już usnąć, ale dla potwierdzenia Feliks i tak się cicho odezwał:
– Licia? Taurys? – Litewskie imię zabrzmiało obco w jego ustach. Przez jego głowę przeszła gorzka myśl, że może gdyby swego czasu częściej używał tego imienia i gdyby częściej słuchał osoby, która je nosiła, gdyby częściej zwracał uwagę na rzeczy dla niej ważne, ich los mógłby wyglądać nieco inaczej.
Nawet nie miał pojęcia, jak się to odmienia. Licia zawsze tak śmiesznie się do niego zwracał... Feliksai? Tak, to było to, ale jak odmienić z kolei jego imię? Taury...? Coś takiego...
– Niech śpi, mamy okazję sobie pogadać – Prusy przerwał jego rozmyślania. Mówił ostrym jak brzytwa tonem; Feliks od razu wyczuł, że to nie będzie przyjemna pogawędka. – Czyje to było ciało, co?
Polska zaklął pod nosem. Oczywiście, wiedział, że ta kwestia kiedyś wypłynie, Prusy świdrował go wzrokiem od dłuższego czasu, czając się na niego jak polująca zwierzyna na swoją ofiarę – dobrze, pomyślał ponuro, że przynajmniej nie wplątywał w tę rozmowę Litwy.
Ostatni raz zerknął za siebie, a potem, upewniwszy się, że Taurys nie usłyszy nic z tej rozmowy – i tak przyprawił mu już wystarczająco bólu – zebrał się w sobie, powracając do wydarzeń sprzed dekady.
– Spotkałem tego dzieciaka pod Charité – powiedział cicho, wpatrując się w wąską ulicę, którą jechali; po obu stronach jezdni czerniły się zadbane żywopłoty. Przez uchylone okno wpadał zapach roślinności i ziemi. – Miałem kiedyś stłuczkę, musieli szyć mi rękę... Jak wychodziłem, to on akurat zwiewał przez okno i zapraszał ludzi na piwo. Taki buntownik, od razu go polubiłem – Polska uśmiechnął się smutno. – Chciał przeżyć ostatnie tygodnie na swoich własnych warunkach... I tak się złożyło, że był niezbyt wysokim, długowłosym blondynem.
– Wykorzystałeś go – rzucił Prusy; w jego głosie nie było oskarżenia, jedynie czyste stwierdzenie faktu. – Skręcaj tu... Pomogłeś mu kopnąć w kalendarz?
– Nie jestem mordercą – syknął oburzony Polska, mocno kręcąc kierownicą. Uliczka zmieniła się w kolejną; poboczem szedł samotnie jakiś młody mężczyzna. Sądząc po tanecznym kroku albo wracał z imprezy albo dopiero się na nią wybierał, więc Polska na wszelki wypadek zjechał bliżej środka drogi. – Zastanawiałem się, jak mam to zrobić – przyznał, mijając imprezowicza. Przycisnął gaz; silnik zawył nieco głośniej. – Wcale nie jest łatwo... – zerknął w tył. – No wiesz... odejść na niby.
– Zdechnąć – Prusy wywrócił oczyma. – Zaraz w lewo.
– Mniejsza o nazewnictwo – prychnął Polska. – Słuchaj, tak się składa, że cię znam. Znajomości w kostnicy znajomościami w kostnicy, ale gdyby pokazali ci zamkniętą trumnę, otworzyłbyś ją własnymi zębami, żeby się przekonać, że nie jest pusta.
– Oczywiście – syknął Prusy, rzucając mapę na deskę rozdzielczą. – Miałem taki obowiązek. Istnieją procedury, Polen... Tak, procedury na to, co robić, gdy wykitujecie – dodał, gdy dostrzegł zaskoczone spojrzenie Feliksa. – Byłeś pierwszą osobą, do której je zastosowano, i jak dotąd ostatnią. Musiałem wypełnić raport i potwierdzić, że widziałem trupa, więc poszedłem do kostnicy i zobaczyłem na stole niezbyt wysokiego, długowłosego blondyna – powtórzył po Feliksie, krzywiąc się mocno. – Miałem co innego na głowie, by przyglądać się rysom twarzy dokładniej – Szarpnięciem głowy wskazał śpiącego Taurysa. – Pewnie mieli niezłą zabawę, by go do ciebie upodobnić, nie? Co było dalej z tym ciałem? Mówiłeś, że grób na Cmentarzu Zasłużonych jest pusty. Trumna w czasie pogrzebu pewnie też była?
– Dopilnowałem, by pochowano go tak, jak należy, pod prawdziwym imieniem – wyszeptał, nie odwracając wzroku od drogi. Ulicę przebiegł właśnie jakiś spłoszony kot. – Jego rodzina nic nie wie o jego udziale w moim zniknięciu. Wypisał się na żądanie, potem... – Wciągnął powietrze w płuca i westchnął ciężko. – Potem trzeba było tylko czekać.
– Wiedział?
– Wiedział – przytaknął Feliks, skręcając w lewo. Wyjechali z miasteczka; Prusy bez słowa wskazał, by na skrzyżowaniu dróg pojechał prosto. – Nazywał się Max – dodał po chwili. – I umarł, nim tak naprawdę zaczął żyć. Wykończyła go choroba płuc...
Prusy nie odpowiedział; milczeli długą chwilę, jadąc krajową, pustą o tej porze drogą i mijając kolejne skupiska świateł. Feliks sięgnął do korbki i zasunął szybę, bo powietrze wpadające do auta, dotąd przyjemnie chłodne, zaczęło powodować gęsią skórkę na jego odsłoniętych przedramionach. Albo to przez te wspomnienia?
– Nie otworzyłeś drzwi, gdy przyszedłem do ciebie na kontrolę – odezwał się nagle Gilbert. Wpatrywał się w przestrzeń, marszcząc lekko brwi. – Nie odbierałeś sprechera, więc wróciłem do biura po zapasowy klucz. W mieszkaniu nie było nikogo. Żadnych podejrzanych połączeń ani e-postów. Nie meldowałeś żadnych wyjazdów, nie pojawiłeś się w pracy. Twój pracodawca wspomniał tylko o tym, że paskudnie kaszlałeś przez kilka poprzednich dni – Spojrzał z ukosa na Feliksa; ten wzruszył ramionami z bardzo bladym uśmiechem w kącikach warg. – Zniknąłeś jak pieprzony kamień w wodę.
– Jak dokładnie się dowiedziałeś? – zaciekawił się Polska, czując, że chociaż raz może poruszyć temat swojego zniknięcia bez sprawiania komuś bólu. Gilbert nadawał się do mrocznych rozmów o śmierci zaskakująco dobrze.
– Byłem poza Berlinem, u innych – Prusy wzruszył ramionami. – Miałem zbyt napięty grafik, by tracić czas na szukanie twojej durnej osoby, więc podałem ówczesnemu dyrektorowi biura twój rysopis. Obdzwonił szpitale i kostnice – Posłał Polsce ostre spojrzenie. – I dostał cynk o ciele młodego mężczyzny znalezionego w okolicy twojego bloku, wraz z dokumentami na nazwisko Łukasiewicz. Jak wróciłem do Berlina, rzekomo leżałeś już w kostnicy i organizowali ci pogrzeb. Litwa prosił mnie, bym załatwił mu pozwolenie.
Polska opuścił na moment oczy. Swego czasu nie widział innego sposobu na opuszczenie Rzeszy niż upozorowanie swojej śmierci, teraz jednak widział, ile rzeczy mogło pójść nie tak; chyba musiało sprzyjać mu głupie szczęście.
– Uwierzyłeś, Prusy? Że mogłem już umrzeć?
– Wszyscy straciliście trochę kondycji – rzucił wymijająco, oschle Prusy. – W ten czy inny sposób. To nie tak, że się tego nie spodziewałem.
– Wiem – mruknął Polska, a w jego głosie odbiły się przygnębienie i niepewność. – Widziałem w Charlottenburgu. Te ostatnie lata mocno nas poharatały – Zerknął przez ramię na Litwę; Taurys na szczęście ciągle spał.
– Najlepiej z was wszystkich trzyma się Francis. Albo najlepiej udaje.
Polska poczuł, że jego policzki nagle czerwienieją. No tak, Francis, pomyślał z lekką paniką. Ups...
– À propos niego – Uśmiechnął się nerwowo i przełknął ślinę, wiedząc, że jeśli nie przyzna się do swojego błędu w porę, ten może ich drogo kosztować. – Wiesz – zaczął lekko, świadom, że Prusy natychmiast przejrzy ten ton. I on, i Litwa znali go zdecydowanie zbyt długo, by dać się nabrać. – Mam wrażenie, że mógł mnie rozpoznać. Mrugnąłem do niego. Tam, na balu.
– Co, kurwa, zrobiłeś?!
Feliks zamrugał, zdziwiony tym nagłym przeskokiem na jego własny język – od momentu powrotu do Rzeszy posługiwał się niemal wyłącznie niemieckim, a i minęło wiele lat, odkąd słyszał z ust Gilberta polski – a potem syknął pod nosem.
– Nie drzyj tak mordy – odparł w tej samej mowie, zduszonym szeptem, zerkając za siebie. – Nie chcę, żeby się obudził. Stanowczo za mało śpi.
– Nie odwracaj kota ogonem – warknął Prusy, powracając do niemieckiego. – Nie po to ja i Lit ryzykujemy łbami, żebyś mi teraz mówił, że ci się zachciało puszczać oczko do...
– Nie pomyślałem! – jęknął Feliks bezradnie, mocniej zaciskając palce na kierownicy. – Po prostu... zobaczyłem go w tłumie, wziął ode mnie wtedy kieliszek... Jakoś tak... Wiesz, zobaczyłem znajomą twarz po tylu latach, to był odruch...
– Jak ukręcę ci ten durny łeb, to też będzie odruch! – warknął Gilbert, z irytacją łapiąc za mapę i obracając ją w rękach. – Tu też prosto i masz już autostradę – dorzucił z gniewem. – Na cholerę mi to było, osiedlać się w Prusach, jeziorka mi się spodobały, psia wasza mać. Już dawno powinienem was obu utopić w Bałtyku. Będę u Francisa w przyszłym tygodniu, to postaram się wybadać sytuację, może się nie zorientował, że był świadkiem objawienia... Gdzie ta cholerna kawa?!
– Zostaw mi trochę – Polska zerknął na termos, do którego właśnie dorwał się Gilbert, a potem przejechał przez puste skrzyżowanie. – W normalnym kraju można kupić kawę na trasie, a tu...
– To jest normalny kraj.
– Och, daj spokój – żachnął się Feliks. Zwolnił nieco, bo oto przed nimi pojawił się wjazd na autostradę. Wreszcie. – Nie mów, że też zanurzyłeś się w tej rzeczywistości do tego stopnia, że nie widzisz innej.
– A widzę? – zapytał nagle Gilbert, nagle o wiele cichszym tonem. – Polen, ja też nie mogę opuszczać Rzeszy. Cofną mnie na każdej z granic poza wewnętrzną.
Feliks drgnął. A więc tak daleko posunęła się Rzesza?, pomyślał zdumiony. Oczywiście, w dawnym świecie zawsze stali przy boku rządów, ale nikt nie myślał nawet o tym, by zabronić im wyjazdów czy samotnych akcji...
– Nie wiedziałem – przyznał po chwili, gdy wjechali na szerokie pasy autostrady. – Dlatego jeździsz do Wenecji, Prusaku? Żeby ujrzeć chociaż odrobinę świata z zewnątrz?
– Lubię to miasto – odparł wymijająco Prusy. – Ludwig też – dorzucił. – Bardzo mu zależało na tym, by Wenedig należało do Rzeszy. W sumie, ciekawe, co teraz robi...
Polska skinął głową, zaciskając wargi z dezaprobatą.
– Wiem. Feliciano dotąd mu tego nie wybaczył – mruknął gniewnie, przypominając sobie te wieczory na swoim dobrowolnym wygnaniu, które spędzał we włoskich miasteczkach, wśród zapachu morza i włoskiej kuchni, planując swoje kolejne posunięcia. Italia była jego pierwszym przystankiem. Feliciano gościł go z radością i tylko jeden temat – temat jego ukochanego miasta, które odebrała mu Rzesza, otwierając sobie drogę do Adriatyku – sprawiał, że jego złotawe oczy ciemniały, a z ust znikał uśmiech.
Feliks rozumiał go doskonale.
– Miał wybór – rzucił Gilbert, zerkając na niego z ukosa. – Ludwig osobiście o to prosił ówczesnego najwyższego wodza. Veneziano mógł zamieszkać w Rzeszy na tych samych zasadach co reszta z was albo pozostać z Romano.
– Niewola i życie w samotności albo obecność brata i wieczna tęsknota za swoją ziemią – prychnął Polska; dawno wygasły gniew na moment znów się w nim obudził, niczym uśpiony wulkan. – Co to za wybór, Prusy?
Gilbert nie odpowiedział, wzruszając jedynie ramionami; Polska potrząsnął głową. Koniec, pomyślał, starając się ochłodzić buzującą w sobie krew. To już dawno skończone. Nie ma już Polski i nigdy się ona nie odrodzi, na to już za późno, więc rób to, co możesz, by chociaż ocalić ich wszystkich od wojny...
Przygryzł wargę, gdy przypomniał sobie niepewne wyznanie Taurysa; on już nawet nie był pewny, czy ciągle jest Litwą, czy ciągle jest personifikacją... Może oni już stali się ludźmi? Może wkrótce znajdą w odbiciu luster pierwsze siwe włosy i zmarszczki, może sięgnie po nich czas, trzymający się od nich z dala przez ostatnie tysiąc lat?
Zorientował się, że ciągle ma gęsią skórkę na ramionach, mimo że okno zamknął już jakiś czas temu. Obejrzał się na Taurysa. Ciemne kosmyki zakrywały mu oczy, usta miał uchylone i oddychał spokojnie – najwidoczniej wyczerpanie w końcu zesłało na niego mocny sen, z którego nie wybudził go nawet podniesiony głos Gilberta.
Lietuva...
– Wiesz – odezwał się cicho Polska, znów kierując wzrok na drogę. Prusy uniósł brew. – Licia ma kilka książek po litewsku, wydanych jeszcze przed wojną. Byłem zaskoczony, gdy je zobaczyłem. Nie spodziewałem się, że pozwolono mu zachować cokolwiek.
– Akt łaski – Prusy wzruszył ramionami, opuszczając się do półleżącej pozycji. – Póki nie pójdzie z tym do jakiegoś wydawnictwa i nie zacznie kombinować z przedrukiem... A nie jest tobą, więc tego nie zrobi – Gilbert posłał Polsce znaczące spojrzenie. Ten tylko uniósł kącik ust; nowy pomysł zamajaczył się w głębi jego umysłu, ale to nie była kwestia, którą mógł zająć się teraz, więc postanowił pomyśleć o szczegółach później. – Może je posiadać na własny użytek. Biuro już dawno zorientowało się, że drobne ustępstwa i przyzwoite warunki życia uspokajają potencjalnie niebezpiecznych więźniów o wiele lepiej niż cele metr na metr. Oczywiście, miałem w tym spory udział.
Polska wywrócił oczami.
– Wiecznie będziesz nam to wypominał, prawda? – zapytał, a potem skrzywił się na samo wspomnienie tamtej niewoli. – Wracając do książek, jedna z nich ma bardziej zniszczony grzbiet, wygląda na często czytaną. Wiesz, która to?
– Lit nie spowiadał mi się ze swoich preferencji co do literatury. Nie trzymał też w książkach nielegalnej korespondencji ani zagranicznej forsy – Prusy uśmiechnął się złośliwie. – A przynajmniej nie do twojego zmartwychwstania, kto wie, co teraz wsadziliście między kartki.
Polska puścił przytyk mimo uszu.
– „Pan Tadeusz" – powiedział wolno, mocniej zaciskając palce na kierownicy. Trasa znów stawała się prosta i monotonna; dobrze, że Prusy nie spał, wzajemne pyskówki skutecznie odganiały senność. – Nie mam pojęcia, jak się nazywa po litewsku...
Gilbert wydał z siebie dziwny dźwięk, ale nie odezwał się ani słowem, więc Polska kontynuował, wyrzucając z siebie swoje podejrzenia, obawy i nadzieje:
– Szczerze, zdziwiło mnie to – mruknął, wpatrując się w niekończącą się jezdnię i zawieszone nad nią latarnie, jasne ogniska pośród ciemności. – Nie sądziłem, że to polubił. Znaczy... Po tym wszystkim, co...
– Polen, kurwa mać, nie testuj mojej cierpliwości. Do rzeczy.
Feliks wypuścił powietrze przez zęby i posłał Prusom zirytowane spojrzenie. Ten, rzecz jasna, niewiele sobie z tego zrobił; wzruszył ramionami i bezceremonialnie wyłożył nogi na deskę rozdzielczą.
– Jesteś idiotą – skomentował spokojnie Prusy, świdrując Polskę spojrzeniem. – Są rzeczy, które macie wspólne, ty i on – szarpnięciem głowy wskazał Litwę. – Na przykład, nostalgię i głupie sentymenty. Zamiast żyć tu i teraz, jęczycie jak baby, patrzycie w przeszłość i trzymacie po domach stare graty – Gilbert skrzywił się z obrzydzeniem. – Ten twój polonocentryczny kawał grafomanii, „Ponas Tadas" gwoli ścisłości, to jedyna materialna rzecz, jaka mu po tobie pozostała.
Polska odruchowo zdjął nogę z gazu, czując jak jego serce zaczyna bić mocniej. Wsłuchiwał się w słowa Prus – starego znajomego, starego rywala, wroga, czasem sprzymierzeńca – odnajdując w nich nagą prawdę.
Nagle zorientował się, że droga przed nim zamgliła się i zwilgotniała.
– Mimo wszystko? – zapytał cicho, mrugając zawzięcie. – To chyba... chyba mam jakąś szansę – wyszeptał, odrywając dłoń od kierownicy, by zetrzeć z oczu łzy. Świadomość, że Taurys tęsknił za jego obecnością mimo tego, co się między nimi zawaliło, jednocześnie bolała głęboko i przynosiła nieśmiałą radość. – Zaczęliśmy naszą znajomość od nowa, wiesz?
Przez chwilę nie słyszał odpowiedzi; gdy zerknął na Prusaka, ten wywrócił oczyma i założył ręce na piersi.
– Obaj jesteście beznadziejni – rzucił oschle. Potem, niespodziewanie, na usta wystąpił mu krzywy uśmieszek. – Ktoś musi pilnować, byście znowu tego koncertowo nie spieprzyli.
Polska posłał mu pytające spojrzenie, ale Gilbert nie zamierzał wyjaśniać swoich słów.
Noc płynęła, a wraz z nią kilometry.
***
Promienie słońca przebijały się coraz mocniej przez zaciśnięte powieki; Litwa skrzywił się i otworzył oczy, odchylając głowę na bok. Natychmiast pożałował tego ruchu; mięśnie szyi zaprotestowały ostrym bólem. Sięgając do karku i sycząc cicho pod nosem, drugą dłonią przetarł twarz, próbując wyzbyć się osiadłej tam senności.
Gdy usiadł, koc z torsu opadł mu na kolana. Niezbyt przytomnie rozejrzał się dookoła i na drugim końcu kanapy dostrzegł skulonego w kłębek Feliksa; jasne włosy przykleiły się komicznie do szyby, za którą Litwa widział jakąś wąską uliczkę.
Poszarzałe fasady dwupiętrowych kamieniczek zdecydowanie widziały lepsze czasy, na lekkim wietrze szamotały się śmieci, a jakiś pies uważnie obwąchiwał koła starych samochodów. Nagle Litwa pojął, czemu Feliks uznał, że jego auto doskonale się nada – na pierwszy rzut oka pasował do tego miejsca idealnie.
Poza uliczką było jednak o wiele ładniej – w oddali widział całkiem przyjemne dla oka białe budynki mieszkalne postawione przy jakiejś szerszej ulicy, widoczne ponad dachami niebo było niesamowicie wręcz błękitne, a nad całym miasteczkiem wznosiły się porośnięte roślinnością wzgórza, zwiastujące nieodległą obecność Pirenejów.
Było też, jak nagle się zorientował, potwornie gorąco. Sięgając do wczorajszej koszuli, rozpiął górny guzik i mrużąc oczy, zerknął w kierunku oślepiającego słońca, wpadającego do zaparkowanego samochodu.
Z pozycji na niebie wywnioskował, że mogło być około dziesiątej albo jedenastej rano.
Spałem około dwunastu godzin?, zdziwił się i kolejny raz przetarł twarz. W ustach czuł suchość; kawa, potrzebował kawy, bo sen oplótł jego umysł i nie chciał puścić, a głowa już rozpoczynała pulsować migreną.
Rozejrzał się za termosem, mając nadzieję, że znajdzie się tam chociaż łyk napoju.
– Witamy wśród żywych – rzucił Prusy z fotela kierowcy, zerkając przez ramię. Sięgnął po termos leżący na fotelu pasażera i bezceremonialnie rzucił nim w Litwę; Taurys ledwo go złapał. – Budź tego drugiego idiotę, jesteśmy na miejscu.
– To Lourdes? – wymamrotał nieprzytomnie Taurys, odkręcając z trudem zakrętkę. Natychmiast przyłożył metalową krawędź do ust; po tylu godzinach kawa była już całkowicie zimna, ale i tak wypił ją do końca. Zbyt późno pomyślał o tym, by zostawić odrobinę dla Feliksa i natychmiast uderzyło w niego poczucie winy. – Czemu mnie nie obudziłeś?
– Ja, w przeciwieństwie do was, umiem jednocześnie kierować i patrzeć na mapę – prychnął Gilbert. Zastukał niecierpliwie palcami w kierownicę. – Budź kochasia, niech mi potwierdzi, że nie pomylił adresu – Wychylił się lekko przez otwarte okno i skrzywił się, rozglądając dookoła. – A ja przeparkuję to auto, bo zaraz w środku będzie piekiełko. Pieprzone słońce...
Prusy sięgnął do kluczyków; Litwa tymczasem przysunął się bliżej Polski i lekko dotknął jego ramienia.
– Feliks...
Polska w odpowiedzi jedynie mruknął przez sen i mocniej przytulił się do szyby. Na ustach Litwy, zupełnie mimowolnie, pojawił się lekki uśmiech. Gdy śpi, zawsze wygląda jak niewiniątko, pomyślał rozbawiony, obserwując jasne kosmyki przylepione do szyby i oparcia kanapy, tworzące wokół głowy Feliksa oświetloną słonecznym blaskiem złotawą aureolę. Jak to pozory mylą...
– Feliksie, obudź się. Dojechaliśmy – Reakcji nie było; Taurys westchnął. – Pabusk, Feliksai... – zaczął i nagle uderzyło w niego, jakie słowa wyszły z jego ust; nasycone mocnym, berlińskim akcentem, ale zdecydowanie litewskie. Zastygł w miejscu i znów otworzył usta, ale nagle zabrakło mu tych słów; własna mowa przyszła i natychmiast odeszła, zostawiając go z gorzkim posmakiem kawy na języku.
Chciał je powtórzyć i zdał sobie sprawę, że nie ich nie pamięta – krążyły na końcu języka, śmiejąc się z niego, gdy rozpaczliwie próbował znów je chwycić. Opuścił głowę, czując na sobie świdrujące spojrzenie Gilberta, a potem zacisnął zęby. Pięknie, Litu... Lietuva.
– Feliks, obudź się – powiedział głucho po niemiecku, czując jak bezsilność ściska jego gardło. Przez chwilę szukał też polskiego słowa, ale i to się nie udało, a ból głowy odezwał się mocniej.
Potrzebował kawy, musiał zacząć myśleć jaśniej.
Na szczęście, nie musiał się więcej wysilać; Polska otworzył oczy, zamrugał i ziewnął. Prusy westchnął przesadnie głośno, a gdy Litwa na niego zerknął, zauważył, jak ten przewraca oczyma i naciska gwałtownie pedał gazu. Silnik zawył i volkswagen wytoczył się na środek ulicy.
Taurys szczerze wątpił, czy jego auto dojedzie z powrotem do Berlina w jednym kawałku, jeśli Prusy dalej będzie nim kierował, ale postanowił zwrócić mu uwagę później.
– I wy chcecie spiskować? – kpił tymczasem Gilbert, przeparkowując samochód o kilkanaście metrów. Znaleźli się w cieniu jednego z budynków. – Okradliby was do gaci, a wy byście nawet nie zauważyli, śpiące królewny.
Taurys nie odpowiedział. Podczas gdy Feliks starał się wyplątać z kocy, sięgnął po leżącą pod siedzeniem torbę z ich prywatnymi rzeczami i odszukał w bocznej kieszonce grzebień. Nie chcąc prezentować się gorzej niż zazwyczaj, parę razy przejechał nim po poplątanych snem włosach. Polska posłał mu proszące spojrzenie, więc gdy tylko skończył, Litwa od razu podał Feliksowi grzebień, by i ten mógł doprowadzić się do porządku.
Nie czuł się zbyt świeżo; wolałby znaleźć się już w hotelu, wziąć porządny prysznic i przebrać wymiętą koszulę, ale wiedział, że do tego jeszcze daleko – mieli dzisiaj do wykonania dwa zadania.
Zabierając za sobą torbę, kilka minut później wyszli z samochodu, akurat w chwili, gdy gdzieś niedaleko zaczęły bić kościelne dzwony, wzywając wiernych na nabożeństwo. Dotąd pusta uliczka zapełniła się ludźmi; chowający się w cieniu ściany Litwa przysunął się bliżej auta, by przepuścić idącą o lasce staruszkę. Jego kark natychmiast uderzyło palące słońce.
– Mercés, monsen – Kobieta uśmiechnęła się ku niemu pomarszczonymi wargami i minęła go powoli. Litwa powiódł za nią spojrzeniem, zdumiony językiem, który usłyszał.
Czekając na Polskę i Prusy, którzy właśnie odpalili papierosy, przez chwilę stał w miejscu. W nozdrza uderzył go zapach dymu, ale ledwie go zauważył, wsłuchany w rozmowy mijających ich ludzi.
Ku jego zdumieniu, niemiecki był na drugim, może trzecim miejscu i częściej padał z ust młodych ludzi. Starsze pokolenie posługiwało się francuskim, hiszpańskim i czymś, co było chyba lokalnym dialektem – Taurys nigdy nie miał na tyle kontaktu z językami romańskimi, by móc określić, jaką mowę dokładnie słyszy.
Oczywiście, zdał sobie sprawę, Imperium nigdy nie zabroniło oficjalnie innych języków, ale myślałem, że po tylu latach obecności tylko niemieckiego w mediach i szkołach... Najwidoczniej pogranicze ciągle rządzi się swoimi prawami, stwierdził po chwili. Na pograniczach zawsze mieszały się języki i kultury...
Zauważył kątem oka, jak Prusy przydeptuje niedopałek butem. Polska rozejrzał się nieporadnie za śmietnikiem, ale nie znalazłszy żadnego w najbliższej okolicy, poszedł w ślady Gilberta. Taurys miał nadzieję, że dobrze zdusili żar.
– Gotowi? – zagadnął Feliks. – Idziemy – rzucił, gdy uliczka w końcu opustoszała i pewnym krokiem ruszył przed siebie.
Taurys bez słowa poszedł za nim; całą trójką przeszli przez ciemną bramę, wchodząc w zacienione drzewami, zagracone podwórko porośnięte wypaloną, żółtawą trawą. Feliks zaprowadził ich pod drzwi i szarpiąc głową, nakazał im bezgłośnie, by weszli za nim.
Nad drzwiami wisiał szyld zakładu krawieckiego; Litwa uniósł brew, ale bez słowa przekroczył próg. Prusy szedł tuż za nim, mrucząc pod nosem coś na temat nieznośnego słońca.
Znaleźli się w wąskiej, raczej zaniedbanej klatce schodowej. Feliks minął już drzwi prowadzące do krawca, teraz zamknięte na amen, i wspinał się po schodach, przeskakując co drugi stopień.
Feliks zatrzymał się na pierwszym piętrze, przed zupełnie zwyczajnie wyglądającymi drzwiami. Zerknął na pozostałych, uśmiechnął się szelmowsko – Taurys mimowolnie też uniósł kącik ust – i zapukał.
Po minucie, podczas której Prusy niecierpliwie stukał butem o betonową podłogę – każde uderzenie odbijało się echem w obolałej głowie Litwy, zdecydował się jednak zacisnąć zęby – drzwi uchyliły się lekko. Zza nich wyłonił się młody mężczyzna o wyraźnie południowej urodzie. Zlustrował ich czujnym, nieufnym spojrzeniem głęboko osadzonych, zaskakująco jasnych, szarych oczu; Feliks postąpił o krok do przodu.
– Mam nadzieję, że nie polujesz na łabędzie – odezwał się ściszonym głosem.
Taurys natychmiast rozpoznał ustalone hasło. Wpatrzył się w obcego mężczyznę, zastanawiając się gorączkowo, czy to na pewno ich umówiony kontakt. A jeśli...
– Tylko na te odlatujące za daleko – słysząc odzew, Litwa odetchnął lekko z ulgą. Więc to on, ten Gris, który miał być odpowiedzialny za wiadomości przekazywane przez niezarejestrowany sprecher. Szczerze wątpił, że to było prawdziwe imię. – Ty jesteś Schwäne, tak? – Gris szarpnął głową w kierunku Prus i Litwy. – Twoi?
– Moi – odparł pewnie Feliks.
Kiedyś Litwa zżymałby się na ten ton – dziś jedynie uniósł kącik ust z lekką rezygnacją. Cały Polska, pomyślał. Starych nawyków nie dało się łatwo wykorzenić.
Prusy wyglądał na oburzonego.
– Po... Schwäne...! – Gilbert poprawił się w ostatniej chwili. Jego oczy ciskały gromy i Litwa już wiedział, że całą drogę powrotną Prusy będzie się o to z Polską kłócił.
Będę miał powtórkę z hołdu pruskiego, Feliks przypomni Gilbertowi każdy szczegół, pomyślał z rozbawieniem. No proszę.
– Wchodźcie, tylko szybko.
Przekroczywszy próg, Litwa rozejrzał się z zainteresowaniem, ale na pierwszy rzut oka nie zobaczył nic podejrzanego. Szafka na buty, obrazki na białych ścianach, porzucone w kącie buty... Dopiero gdy Gris wpuścił ich do jednego z zamkniętych na klucz pokoi, dopiero wtedy Taurys zrozumiał, że znajduje się w przemytniczej dziupli.
Na stołach i biurkach, którymi zawalone było pomieszczenie, leżały częściowo zapakowane kartony; w nieruchomym, gorącym powietrzu unosił się przytłumiony mocnymi perfumami zapach papierosów. Na podłodze leżało kilka toreb, których zawartości mógł się jedynie domyślać. W półmroku – okna były szczelnie zasłonięte ciężkimi zasłonami – migały diody komputera na jednym z biurek. Obok, przy klawiaturze, leżała plątanina kabli, części i na wpół złożonych sprecherów, poklejony taśmą dyktafon, wysłużona krótkofalówka, a także jakieś urządzenie pozbawione wyświetlacza, którego Litwa nie był w stanie rozpoznać.
Wkręciłeś się w naprawdę poważną sprawę, Lietuva, pomyślał, obserwując, jak Gris sięga do szuflady biurka. W jego dłoniach pojawiły się trzy sprechery.
– To wasze, zgodnie z umową. Niezarejestrowane, blokada jest zdjęta. Na tej kartce są numery. Nauczyć się na pamięć i spalić – mówił Gris rzeczowo, perfekcyjnym niemieckim bez cienia lokalnego akcentu.
Taurys obrócił swoje urządzenie w palcach, szukając różnic i podobieństw do swojego zwykłego sprzętu. Ten sprecher miał aparat, podobnie jak nowy model Anniki, ale małe rysy na tylnej obudowie świadczyły o tym, że ktoś spędził sporo czasu, dobierając się do środka.
– Dzięki – Polska schował sprecher przeznaczony dla Erzsébet do torby. – A teraz...?
– Właśnie, konkrety – Prusy ledwie zerknął na sprecher. Gdy Gris sięgnął za biurko i wyciągnął stamtąd metalową walizkę, jego oczy pojaśniały. – No nareszcie!
– Łatwo nie było, nie szalejcie z amunicją – Gris rozłożył walizkę na stole, odsunąwszy wcześniej kartony na bok. – Cztery razy broń, kabury wewnętrzne i naboje. Antonio przekazuje pozdrowienia – dodał nagle, unosząc kącik ust.
Prusy wziął do ręki pistolet, w którym Litwa ze zdumieniem rozpoznał samopowtarzalnego colta; Gilbert przetoczył broń w palcach, owinął dwa palce wokół rękojeści, a potem, szybkim, gwałtownym ruchem, wycelował broń w Grisa.
Ten ani drgnął, posłał jedynie piekielnemu uśmieszkowi Prus pełne politowania spojrzenie. Miał kontakt z bronią, stwierdził Litwa. A raczej... a raczej z osobami, które często ją noszą.
– W końcu – powiedział z satysfakcją Gilbert. – Stanowczo zbyt długo się tym nie zajmowałem.
Dawno nie widział u Gilberta takiego ożywienia. Pamiętając sprawność Prusaka w boju, Taurys pomyślał, że dobrze jest mieć go za sojusznika. Potem, zachęcony uśmiechem Feliksa, sam sięgnął po broń.
Colt zaciążył mu w dłoni; Taurys upewnił się, że jest zabezpieczony, a potem podniósł skórzaną kaburę. Jej kształt wydał mu się znajomy; przyjrzał się wytłoczonemu w skórze symbolowi i uniósł kącik ust, gdy jego podejrzenia się sprawdziły.
– To była kiedyś porządna firma – stwierdził cicho. – Mam nadzieję, że jakość nie ucierpiała przez ostatnie lata... A ta kabura pasuje idealnie do colta.
Polska rzucił mu zaskoczone spojrzenie.
– Skąd wiesz?
– Alfred dał mi takiego swego czasu – Litwa jeszcze raz zerknął na pistolet, a potem zajął się kaburą. Przypięcie jej klipsami po wewnętrznej stronie spodni, a potem ukrycie pod połami koszuli, zajęło zaledwie chwilkę. – Uparł się, bym nosił... – przyznał, próbując przyzwyczaić się do ciężaru broni na udzie.
– Słyszałem od niego o twojej małej emigracji – mruknął Polska zamyślony. – Ale o tym, że cię uzbroił, nie wspomniał... Chociaż, właściwie mnie to nie dziwi...
Taurys otworzył usta, ale właśnie w tej chwili Gris odkaszlnął znacząco; Feliks schował pośpiesznie broń do torby. Prusy, ciągle triumfalnie uśmiechnięty, pewnym krokiem ruszył do drzwi.
– Racja, zmywamy się... Gris, wieczorem nadamy wiadomość, bądź w domu.
Mężczyzna tylko skinął głową. Litwa posłał spojrzenie leżącej na stole krótkofalówce. Ciekawe, jaki ma zasięg, pomyślał i jak blisko granicy musi podejść, by ktoś mógł po drugiej stronie złapać zakodowany sygnał...
– Przesyła to pan drogą radiową? – zapytał cicho, chcąc się upewnić. Minęły lata, odkąd ostatni raz widział przenośną radiostację. – To nielegalne w Rzeszy, prawda?
Gris po raz pierwszy uśmiechnął się szerzej; Litwa natychmiast poczuł, że palnął głupotę.
– Nie, ale czego führer nie zobaczy, to go nie zaboli. Idźcie już.
Polska pokiwał głową.
– Jasne... – zerknął na zapakowane kartony i na usta wystąpił mu uśmieszek. – A dorzuciłbyś fajki w bonusie?
Gris bez słowa podszedł do jednego z kartonów; wyciągnąwszy stamtąd opakowanie papierosów, rzucił je Feliksowi. Ten z szerokim uśmiechem schował je do kieszeni. Prusy, stojąc w drzwiach, wywrócił oczami.
– Przekaż pozdrowienia Antonio – rzucił Gilbert, wychodząc i nie oglądając się za siebie. Gris tylko mruknął coś pod nosem; gdy tylko opuścili mieszkanie, usłyszeli, jak przekręca klucz w zamku.
Zeszli po schodach; Taurys szedł ostatni, próbując przyzwyczaić się do broni. Dziwnie było, po kilkudziesięciu latach, znów ją nosić. Waga i wygląd ukrytego pod jego ubraniem colta przywiodły stare wspomnienia z Ameryki; Litwa uśmiechnął się do własnych myśli.
Te kilkanaście miesięcy, które spędził za oceanem, próbując odzyskać równowagę... Od dawna nie myślał o tym krótkim epizodzie ze swojego życia; wydawał się niezwykle odległy, jak każde jego szczęśliwe wspomnienie.
To był dobry czas, pomyślał Litwa, mając przed oczami szeroki uśmiech Ameryki. Zdecydowanie potrzebowałem takiego wytchnienia, zaleczenia blizn, ale musiałem wrócić, szybko zająć się odbudową kraju...
Gdy doszedł do samochodu, Prusy już okupował fotel kierowcy. Z radosnym grymasem na wargach stukał palcami w kierownicę w rytm piosenki lecącej z radia; najwidoczniej udało mu się złapać jakąś stację. Litwa wsunął się na siedzenie pasażera. Jego stary volkswagen powitał go gorącym, zastałym powietrzem, więc natychmiast sięgnął do korbki przy drzwiach.
– Jedziemy – rzucił Gilbert, odpalając samochód. – Poszło nam dużo sprawniej niż myślałem. Niezłe masz chody, Polen, ale za tą odzywkę jeszcze pożałujesz...
– Mamy sporo czasu – Feliks skinął głową, nie zwracając uwagi na kolejne słowa Gilberta. Siedział z tyłu i głaskał palcami sprecher przeznaczony dla Węgier, wyglądając na głęboko zamyślonego. Litwa przyglądał mu się z niepokojem. – Ile jest stąd do Tuluzy, Prusaku?
– Niecałe trzy godziny jazdy – Gilbert nie wydawał się zmęczony podróżą; wręcz przeciwnie, po tylu godzinach, ku zdumieniu Taurysa, ciągle emanował energią i entuzjazmem. Pistolet leżał na jego kolanach; co chwila, z wyraźnym zadowoleniem, głaskał rękojeść colta. – Prosto na Tuluzę?
Taurys, czując powracający ból głowy – kawa, musiał napić się kawy, najlepiej w dużej ilości – skinął tylko głową bez słowa. Oparłszy się o fotel, obserwował, jak Gilbert wyjeżdża na główną ulicę, a potem przymknął oczy.
Otworzył je dłuższą chwilę później, gdy mijali z daleka strzeliste wieże sanktuarium. Przyglądał się mu przez chwilę, wcale nie widząc świątyni, zbyt zajęty własnymi myślami.
Ma broń. Nielegalną broń, która właśnie leży na jego udzie i przypomina o sobie, skryta pod koszulą szarpaną wpadającym do środka samochodu wiatrem. W kieszeni ma też nielegalny sprecher, jego własny, nauka numerów na pamięć będzie teraz jego priorytetem...
Zyskali swobodną drogę komunikacji dla całej ich trójki – czwórki, natychmiast poprawił się w myślach – oraz nie są bezbronni, na wypadek, gdyby coś poszło źle. Wszystko szło zgodnie z planem, który obmyślił w salonie Beilschmidtów.
Są w trasie, planują i spiskują, jak przystało na ich gatunek zrodzony do walki. Nagle świat znów stał się żywy, ruchliwy, a dawno nie widziana adrenalina rozpaliła mu żyły jak pożoga pochłaniająca lasy.
Mano vardas yra Lietuva.
W lusterku zobaczył uśmiechającego się do niego Polskę. Odwzajemnił uśmiech z zupełnie nową energią.
– To teraz do Erzsi – oznajmił wesoło Feliks. – Wyrobimy się do wieczora. Tak jak się umawialiśmy, nie będziemy meldować się w jednym hotelu, na wszelki wypadek. Prusak, koniec końców, gdzie ty nocujesz?
– Ja idę na miasto – prychnął Gilbert, szarpiąc mocno kierownicą. Za oknami przesuwały się piętrowe, białe kamieniczki, oświetlone południowym słońcem. – Coś mi się od życia należy, a w Tuluzie jest fajna knajpa.
– Nie wpuszczę cię potem za kierownicę – zastrzegł Litwa. – Nie pod wpływem.
– I o to mi właśnie chodzi, Lit. Swoje godziny już wyrobiłem, grzecznie odeśpię na tylnym siedzeniu, a wy się będziecie męczyć aż do Berlina. Plan doskonały.
– Jak twój każdy – rzucił sarkastycznie Feliks. – Licia, słuchaj, jak już wyjdziemy od... od Erzsi... – Na chwilę jego głos stał się mniej pewny; Litwa uchwycił to zawahanie i w próbie dodania mu otuchy poruszył wargami w cichym „da sobie radę". Polska skinął głową, wydając się być wdzięczny. – Idź się zameldować i ogarnąć, a potem też idziemy w miasto. Tuluza to podobno ładne miejsce, a my mamy pozwiedzać.
– Mamy? – powtórzył Litwa, nie rozumiejąc, co Feliks ma na myśli.
– Mamy – Polska uśmiechnął się ciepło. – Jest niedziela, Licia. Pamiętasz naszą umowę?
Taurys uchylił warg; a potem, nie powiedziawszy ani słowa, niepewnie odwzajemnił uśmiech. Niedziela, ich dzień, dzień wolny od wszystkiego.
Zaczynał je lubić.
– Daj mi tylko wziąć prysznic – powiedział cicho. – I napić się porządnej kawy.
Oczy Feliksa jaśniały; Prusy tylko wywrócił oczami i przyśpieszył, gdy tylko wyjechali z Lourdes.
Podróż trwała dalej.
*****
Lebiediew - rosyjskie nazwisko, pochodzące od Lebied', czyli łabędź
Charité - szpital kliniczny w Berlinie, jeden z największych w Europie (nazwa z francuskiego, oznacza "miłosierdzie")
Pierwsze litewskie wydanie Pana Tadeusza (Ponas Tadas) to 1924 rok, został przetłumaczony przez Antonasa Valaitisa i Konstantinasa Šakenisa.
Mercés, monsen - dziękuję, proszę pana, po oksytańsku (prowansalsku). Gris w tym języku oznacza "szary".
Litwa w Ameryce - lubię ten pomysł z kanonu, ale bardzo nie leży mi, by jakakolwiek personifikacja spędzała tyle czasu poza krajem, więc trochę skróciłam jego wyjazd ;)
Mamy czerwiec - więc happy pride i miłych wakacji, kochani :) Wiem, że od ostatniego rozdziału upłynęło kilka miesięcy, ale niestety moja praca inżynierska dała mi w kość. Na szczęście, jestem już inżynierem :D
Jeśli ktoś lubi Felka i Gilberta, serdecznie zapraszam do nowego wielorozdziałowego fanfika, czyli do Latawca :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro