Rozdział XVII: Jak wielka rzeka
Światło południa przenikało przez czyste, duże okna kawiarni, ogrzewając sobą miękkie, pastelowe poduszki na szerokich parapetach. Na ścianach, pokrytych zieloną, miłą dla oka tapetą i boazerią z ciemnego drewna, wisiały stare fotografie i ryciny. Rośliny pięły się po belkach pod sufitem i po ścianach, a duży, obecnie wygaszony kominek pośrodku sali dodawał kawiarni przytulności. Z powodu wczesnej pory abażurowe lampy były wyłączone, ale wiedział, że wieczorami roztaczają dookoła ciepły, złoty blask.
Lubił to miejsce; zawsze czuł się tu jak w oranżerii albo wytwornym ogrodzie, zwłaszcza gdy kanarki trzymane w klatkach rozpoczynały swój koncert. To miejsce było jakąś maleńką namiastką natury; jedynym przyzwoitym lokalem, który znał, a który miał w sobie tyle miłej dla oka zieleni.
Przysunął do ust filiżankę ozdobioną kwiatowymi motywami; ponad kawą parzącą wargi spoglądał na błękitne, wykrojone migdałowo oczy, nie mogąc uwierzyć, że rok szkolny skończył się trzy tygodnie temu, a kolejny zacznie się już za tydzień. Przez te wakacje wydarzyło się tak wiele, że Taurys miał wrażenie, jakby upłynęło co najmniej kilka miesięcy, odkąd ostatni raz widział Annikę.
Rzecz jasna, nie zmieniła się ani odrobinę; uśmiechała się tak samo, spoglądała tak samo i tylko kolorowe, odważniejsze ubranie, rozpuszczone włosy, opadające łagodnymi falami na ramiona i złocisty, cienki łańcuszek na jej szyi świadczyły o tym, że i ona odpoczywa od pracy w czasie letnich ferii, porzucając skromny styl nauczycielki literatury.
Dziś nie tylko ona ubrała się inaczej niż zwykle; odkąd tylko przekroczył próg kawiarni i skierował się do ich ulubionego stolika, Taurys wiedział, że zmiana w jego garderobie nie przeszła niezauważona. Annika, siedząca przy stoliku, uniosła lekko brew, ale taktownie powstrzymała się od wpatrywania się w jego strój.
Feliks dzisiejszego ranka wepchnął mu w dłonie koszulę w odcieniu głębokiej zieleni, przez co Litwa pasował do otoczenia o wiele bardziej niż wtedy, gdy nosił swoją zwyczajową czerń. Zmiana właściwie mu się podobała; nie do końca chciał jednak widzieć spojrzenia, które na pewno padną na niego, gdy tylko przekroczy szkolny próg. Uczniowie na pewno zauważą.
– Jeszcze raz dziękuję za życzenia – powiedział cicho, gdy odeszła od nich kelnerka, upewniwszy się, że na pewno nic więcej nie zamawiają.
Feliks miał rację; ich urodziny zawsze były fałszywe, ale to nie oznaczało, że musiał całkowicie się od nich odcinać. Miło było czuć, że istnieją osoby, które składają mu życzenia szczerze, w czystym pragnieniu jego szczęścia. Data w kalendarzu nie miała tak naprawdę większego znaczenia; była tylko pretekstem do płynących wprost z serca serdeczności.
– Nie ma za co – Annika sięgnęła po swoją kawę. – Zaskoczyłam cię, prawda?
– Nie obchodzę zazwyczaj urodzin – przyznał Taurys, obserwując jak kobieta splata palce wokół filiżanki. Potem podniósł wzrok i widząc łagodne zaciekawienie w jej oczach, westchnął lekko. – Jakoś zwykle nie mam z kim ich świętować, więc nawet o nich nie... – Potrząsnął głową i nie kontynuował wątku. – Jak minęły ci wakacje? – Zajrzał w błękit i zmarszczył lekko brwi. – Wyglądasz na przybitą – zauważył z uczuciem niepokoju rodzącym się na dnie serca.
Annika w odpowiedzi uniosła kąciki ust, ale nie było w tym grymasie entuzjazmu, co tylko potwierdziło jego domysły. Taurys zawahał się; to ona zwykle zauważała przygnębienie, a on, nie mogąc udzielić jej prawdziwej odpowiedzi, szukał marnych wymówek albo wykrętów. Ta zmiana w ich relacji wytrąciła go nieco z równowagi, ale nie mógł się o nią nie martwić.
Tak jak powiedział Polsce, naprawdę uznawał ją za przyjaciółkę. Jeszcze niedawno myślał, że może chciała od niego czegoś więcej, ale to podejrzenie szybko stopniało; teraz był niemalże pewny, że ona tylko – aż – odwzajemnia jego przyjaźń.
– To nic wielkiego, Taurysie – westchnęła i uśmiechnęła się zmieszana. Nim spuściła wzrok na filiżankę, dostrzegł, jak jej oczy ciemnieją. – Przyjechała do mnie szwagierka z dziećmi. Wiesz, żona Bruna – Litwa skinął głową, przypominając sobie, że to tak miał na imię jej brat. Coś w głębi umysłu krzyknęło o Kursku, ale zignorował to, zbyt zafrasowany smutkiem na jej twarzy. – Bardzo ich wszystkich kocham, ale chciałam na moment wyrwać się z domu. Ich obecność przywołuje... bolesne wspomnienia, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Pamiętając zdjęcie, które niegdyś mu pokazała, trumnę okrytą flagą, przytaknął. Jakby czytając mu w myślach, Annika sięgnęła do torebki i wyjęła stamtąd sprechera. Podsunęła mu urządzenie, a Litwa wziął je w dłonie bardzo ostrożnie i spojrzał na ekran. Stamtąd uśmiechała się do niego trójka chłopców, uwieszona grzbietu dużego psa. Najstarsze dziecko nie mogło mieć więcej niż siedem lat, pozostała dwójka wyglądała Litwie na nieco młodsze bliźnięta.
Widząc spokojne spojrzenie psa uśmiechnął się mimowolnie. Wiedział, jak mocno Annika była przywiązana do tego czworonoga.
– Bardzo męczą Axela?
– Troszkę – Annika zamrugała szybko, odwracając na moment wzrok, ale w jej głosie zabrzmiała radośniejsza, cieplejsza nuta. – Staruszek ma zaskakująco dużo cierpliwości do kotów i dzieci, a to jest banda łobuzów.
– Jak się nazywają? – spytał Litwa, jeszcze raz zerkając na zdjęcie. Potem oddał urządzenie Annice, a gdzieś na tyłach jego głowy pojawiło się pytanie; ciekawe, czy te niezarejestrowane sprechery, które mieli otrzymać, też potrafią robić zdjęcia. Wydawało się to bardzo przydatną funkcją.
Do tej pory, chociaż czasem czytał coś o technologii dla zabicia czasu, Taurys nie interesował się za bardzo nowinkami technicznymi; dopóki jego sprecher działał sprawnie – a od niemal dekady robił to, co miał robić – nigdy nie myślał o kupnie nowego modelu.
Odłożył tę kwestię na później i znów skupił się na przyjaciółce.
– Kurt, Bastien i Jonas – W oczach Anniki zamigotała czysta czułość i troska, zaraz jednak przysłonił je wilgotny cień. – Bruno bardzo cieszył się, że ich ma... Żaden go nie pamięta – Zagryzła wargi. – Byli za mali. Staram się być dobrą ciotką, ale... ale oni wyglądają tak, jak Bruno na zdjęciach z naszego dzieciństwa – przyznała gorzkim, drżącym głosem. – Zawsze chciał być żołnierzem. Pewnie przez ojca... – Annika zmarszczyła lekko brwi, a potem zamrugała kilka razy. Litwa sięgnął do kieszeni spodni, szukając chusteczki. Przyjęła ją z bladym, wdzięcznym uśmiechem. – To był dobry człowiek, Taurysie, a rodzina zawsze była dla niego najważniejsza – Skinął głową, nie chcąc jej przerywać. – Tym bardziej mnie boli to, że rozstaliśmy się w gniewie. Była kłótnia, z mojej winy... a potem połączenie od obcej osoby i pogrzeb.
Ostatnie słowa Anniki były bardzo ciche; Litwa przymknął oczy. Jak on dobrze to znał; ten piekielny ból i wyrzuty sumienia. W jego przypadku nikt do niego nie zadzwonił – któregoś dnia po prostu w drzwiach stanął dziwnie milczący Prusy – ale ból był ten sam.
Feliks powrócił, upozorowawszy własną śmierć i cichą, kameralną ceremonię pogrzebową; Bruno Walkenhorst leżał na cmentarzu wojennym, pochowany z honorami i jedyną osobą, która mogła wybaczyć Annice, była ona sama.
– Na pewno nie chciałby, byś się tym zadręczała – odezwał się Litwa cicho. – To twój brat. Kochał cię i chciał dla ciebie jak najlepiej.
Nie znał sytuacji tego rodzeństwa; świadom, że jego słowa są puste, nie wypowiedział nic więcej, ale coś w oczach Anniki zamigotało, jakby to właśnie to potrzebowała usłyszeć.
– Masz rację – odezwała się, zamrugała raz czy drugi, a potem jej zamglone łzami spojrzenie nieco się wyostrzyło. Przekręciła głowę i kolejne jej słowa zabrzmiały już pewniej, z nutą bladego rozbawienia. – Ale, Taurysie... Obrażę się, jeśli będziesz używał moich słów, samemu się do nich nie stosując, dobrze?
Taurys westchnął cicho, przypominając sobie jedną z ich poprzednich rozmów. Zmieszany spróbował się uśmiechnąć.
– Wybacz – mruknął, sięgając po kawę. – To nie tak, że się nie stosuję... Staram się przestać, ale to nie łatwe – bąknął jeszcze, smakując gorącą gorycz kawy na języku. Chciał się nią nacieszyć, wiedząc, że w podróży dostęp będzie do niej utrudniony.
– Dość o mnie – postanowiła nagle Annika, pochylając się ponad ciemnym blatem stolika. Jej oczy zajaśniały zaciekawieniem z powodu jego słów. – Jak minęły ci wakacje?
– Dość... dobrze – odparł z nerwowym uśmiechem, nie mogąc zdradzić nic więcej. To było ogromne niedopowiedzenie i dobre samopoczucie wcale nie było częste w ciągu ostatnich tygodni, nie pośród bólu związanego z Charlottenburgiem, nie pośród ogromu emocji, które powrót Feliksa w nim wzbudził, ale nie chciał przysparzać Annice więcej zmartwień.
I tak nie mógł mówić o wspomnieniach, wyciągniętych na wierzch z zasnutych kurzem zakamarków jego pamięci, tych na wpół zapomnianych i zastałych, ani o nieśmiałej nadziei, kiełkującej w jego sercu, że ponura rzeczywistość jego marnego życia może jeszcze się odmienić, chociaż na te kilka lat, które mu pozostało. O bezsennych nocach, podczas których spoglądał w ciemny sufit i szukał wspomnień w zakamarkach swojego spowitego amnezją umysłu, chcąc wyrwać się z marazmu, szepcząc do siebie słowa w językach, które czas próbował wymazać z jego głowy.
Miał wrażenie, że Annika zrozumiała, dostrzegła coś w jego oczach albo w tonie głosu.
– Ładnie ci w tym kolorze, leży na tobie o wiele lepiej niż czerń – odezwała się łagodnie. – Przestałeś nosić żałobę?
Skinął głową; to był już zakończony rozdział, z którego ciemności uwolnił się z prawdziwą ulgą. Zaczął się kolejny; dużo bardziej niepewny, ale za to pełen emocji, działania i obecności i Litwa po raz pierwszy od wielu lat chciał czytać kolejne strony swojego życia.
– Poszedłem dalej – wyszeptał półprawdę, nie wiedząc, w jaki sposób mogąc jej przekazać, że nie chciał więcej myśleć o fałszywym pogrzebie.
Annika sięgnęła do jego dłoni i łagodnie pogładziła palce, nerwowo zaciskające się na uchu filiżanki. Litwa w odpowiedzi na ten łagodny dotyk odetchnął głębiej, zdając sobie nagle sprawę, jak bardzo jest spięty.
– Dalej... – szepnęła zamyślona. – Wiesz co? – zapytała nagle rozbawiona. – Spotkałam dzisiaj rano naszą absolwentkę. Mówiła, że widziała cię na zakupach. Pytała, czy to prawda, że randkujemy.
Taurys natychmiast zrozumiał, o kim mowa, i zmieszany odsunął dłonie.
– Anniko, ja nie... – zaczął przepraszającym tonem, czując jak rumieniec pokrywa jego policzki. Feliks i jego niewyparzony język, niech go jasna cholera...
– Biorąc pod uwagę, że nie umawialiśmy się na żadną kolację, to zgaduję, że to nie chodziło o mnie – Annika potrząsnęła głową, ale na jej wargach kwitł uśmiech. – Cieszę się, że ktoś pojawił się w twoim życiu – dodała ciepło.
Litwa poczuł potrzebę odwrócenia wzroku, a po jego ciele rozlała się nagła ulga – nie była zła.
– Wybacz – powiedział, a jego głos zadrżał lekko z nerwów. Nie wiedząc, czy Adolfina powiedziała nauczycielce o obecności drugiego mężczyzny w sklepie, kontynuował: – To było... nieprzemyślane, ja...
– Spokojnie – Annika znów dotknęła jego dłoni, ale tym razem uścisk był stanowczy, zatrzymując drżenie jego palców. – Nie jestem zła. Po prostu myślałam, że dowiem się pierwsza, ale rozumiem, że wolałeś z tym poczekać.
Gdy do niego mrugnęła, Litwa odetchnął z ulgą. Węzeł nerwowości w jego żołądku, stały lokator jego ciała, na moment zniknął.
– Wyglądasz lepiej, wiesz? – zagadnęła po chwili. – Ten ktoś w końcu stwierdził, że nie możesz prawie nic nie jeść?
Lekko zmarszczył brwi, zdumiony, że to zauważyła. Może faktycznie przytył kilogram lub dwa, bo Feliks kategorycznie odmawiał mu omijania posiłków i życia tylko kawą – a Polska bywał uparty jak osioł, jeśli na czymś mu zależało i Litwa zwykle nie miał wtedy nic do gadania – ale w lustrze nie widział żadnych zmian w swojej karnacji czy kondycji włosów.
– Trafiłaś w sedno – mruknął tylko, sięgając po kawę, zbyt zmieszany, by wymyślić cokolwiek innego.
Zachichotała.
– Nie będę nic od ciebie wyciągać na siłę – zapewniła go szeptem. – Ale wiedz, że gdybyś miał jakiś problem...
Litwa przyglądał się jej przez chwilę; przyjaciółka, pomyślał. Może... może ona pomoże mi z chaosem w moim własnym umyśle.
– Mogę poprosić cię o radę? – zapytał cicho, upijając łyk kawy. Znajoma gorzkość zatańczyła mu na języku, ale ledwo to zauważył. Gdy Annika skinęła zachęcająco głową, zaczął zastanawiać się nad tym, co chce – i co może – jej powiedzieć.
Potrzebował pomocy, to na pewno, ale ostatnim, czego chciał, to to, by Annika znalazła się w niebezpieczeństwie z jego powodu. Chwilę milczał, zbierając słowa, a potem przymknął oczy, czując się nagle pokonany.
Cholerny Feliks Łukasiewicz. Po tym wszystkim, po wojnie, po brudnych zagrywkach i wielu latach wzajemnej niechęci, ciągle siedział w głębi jego umysłu, jak pergola, wokół której oplotły się kolczaste róże.
– Już kiedyś z ni... z tą osobą byłem – odezwał się w końcu, poprawiając się w ostatniej chwili, by nie zdradzić, że wiązał się z mężczyzną. To sformułowanie zabrzmiało dziwnie w jego głowie; z Feliksem, poprawił się. Po prostu z Feliksem. Nigdy nie miało to dla niego większego znaczenia, jednak kraj, w którym żył, nauczył go trzymania języka za zębami, jeśli chodziło o takie związki. – Dawno, dawno temu. Bardzo dawno.
Annika zmierzyła go wzrokiem pełnym zastanowienia; Litwa ciekaw był, ile dla niej oznacza „dawno". On myślał w kategoriach stuleci, ona sądziła, że dopiero wczoraj przekroczył trzydziestkę. Ciekawe, pomyślał jeszcze, co wiedziała o tamtej przeszłości; przeszłości, którą poszarpano i poszatkowano, by pasowała do ukorzenionej już propagandy.
– Pierwsza, młodzieńcza miłość?
Blado się uśmiechnął.
– Młodzieńcza na pewno – odparł, chociaż w ich przypadku młodość była czymś nieco innym. – Druga – dorzucił po chwili, myśląc o Nikolaiu.
Ścisnęła mocno jego palce.
– Spróbuję pomóc – szepnęła łagodnie Annika. – Ale nie jestem ekspertką. Ja tylko uczę o literaturze romantycznej.
Taurys poczuł, jak kolejny rumieniec zaczyna pożerać jego policzki. Nagle przypomniał sobie wiersze, które Schwäne do niego wysyłał, wplatając w nie tajne wiadomości, ale nie miał żadnych dowodów na to, że Feliks...
Gdy spotkali się ponownie, po tylu przepełnionych samotnością latach, Polska wyciągnął do niego rękę, znów chciał być jego przyjacielem po tej ciężkiej, nocnej rozmowie, podczas której wyszeptywali sobie wszystko, każdy ból i każdy gniew, oddając się rzece wspomnień, by zmyła z nich ciężar przeszłości i wyrzuciła na brzeg katharsis – ale czy chciałby znów spróbować wejść z nim w to tak głęboko, jak kiedyś?
Nim Litwa pozwoli sobie o to zapytać, sam musiał zastanowić się, czy to na pewno tego chciał.
– Rozstaliśmy się w... gniewie i niedopowiedzeniach – zaczął wolno, wpatrzony w klatkę pełną śpiewających kanarków. – Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, prawda?
Usłyszał głośne westchnienie, a gdy skierował wzrok na Annikę, zobaczył jak ona kręci głową.
– To nie tak – odszepnęła, wzmacniając uścisk na jego dłoni. – Te słowa nie znaczą tego, o czym myślisz. To nie jest powtarzanie tego samego błędu – Gdy spoglądał na nią bez zrozumienia, kontynuowała swój wywód z ciepłem w oczach. Taurys poczuł, że nie zasługiwał na tak wyrozumiałą osobę, która mimo jego unikania prawdy ciągle chciała mu pomóc i wspierać. – Rzeka ciągle się zmienia – mówiła, wolno ważąc słowa. – Gdy z niej wyjdziesz i zapragniesz wrócić, będzie płynąć w niej już zupełnie inna woda. To miał na myśli filozof. Wszystko się zmienia, wszyscy się zmieniają – Na moment przygryzła wargę, a Litwa chłonął słowa z jej ust, jakby spływało z nich objawienie. – Powiedziałeś, że upłynęło dużo czasu, odkąd byliście razem. – Taurys przytaknął w odpowiedzi. – Myślisz, że... że od tamtej pory się zmieniliście?
Litwa uśmiechnął się bardzo blado. On, ludzki wrak, i Feliks, spoglądający ze zrozumieniem, gdy rozmawiali o niespełnionych oczekiwaniach i pragnieniach, i paskudnym uczuciu, że jest się jedynie dodatkiem, a nie równą połową. Opuszczone oczy, szepty pełne prośby o wybaczenie; przeprosiny za słowa, te, które padły i te, które nigdy nie padły, a powinny.
– I to jak – wyszeptał nad filiżanką gorącej kawy. – Mieliśmy bardzo długą rozmowę o tym, co zrobiliśmy źle, w jaki sposób zrobiliśmy sobie krzywdę... Obaj – Ucieszył się, że w niemieckim, którym mówił, ten liczebnik brzmi tak samo niezależnie od płci rozmówcy. – I chyba postanowiliśmy zacząć znajomość od nowa, spróbować się zaprzyjaźnić, ale... ale ostatnio zdałem sobie sprawę, że... – umilkł, nie mogąc ująć w słowa chaosu, który miał w głowie.
– Że chcesz wskoczyć do tej rzeki jeszcze raz?
Litwa zacisnął wargi. Tak, chciał krzyczeć. Nie chcę być już sam, a ten drań dalej jest mi bliski, dalej nie potrafię wyrzucić go ze swojego serca.
– Nie porównałbym tego do człowieka wskakującego do rzeki – odezwał się po chwili. Annika uniosła zachęcająco brew, więc kontynuował, pozwalając słowom płynąć. W kawiarni panowała leniwa, spokojna cisza, przerywana jedynie świergotem kanarków. – Raczej do... dwóch rzek, płynących w kierunku tego samego morza. Albo... albo strumieni.
Rzeczpospolita była rzeką, rwącą, gwałtowną rzeką o wielu nurtach, groźną i nieokrzesaną, stworzoną z setek mniejszych spraw, którymi zajmowały się wówczas ich umysły, rzeką, której brzegi były zbyt wysokie, by tak po prostu można było z niej wyjść. Po wykreśleniu ich z mapy, po pozbyciu się polityki i terytoriów, oddaniu ludności w inne ręce, oni dwaj stawali się jedynie dwoma samotnymi, wolno płynącymi strumieniami, po prostu dwójką ludzi, która pragnęła szczęścia.
– Chcesz być jednym z tych strumieni? – zapytała miękko, ostrożnie, wpatrując się w jego oczy.
– Nie chcę być już wysychającym źródłem – wyszeptał Taurys w odpowiedzi, nie wiedząc, czy zrozumie jego słowa, ale tak właśnie się czuł ostatnimi laty; niknący w oczach, nieistotny, odsunięty na bok ciężar, który trzeba było pilnować i kontrolować, aż nie nadejdzie jego czas.
Wiedział, że nadejdzie, tak jak nadejdzie czas dla jego bliskich. Ból uderzył znów w środek serca, gdy przypomniał sobie te zmatowiałe oczy Łotwy i Estonii, które być może widział już ostatni raz, gdy rozmawiali ściszonym, drżącym szeptem w półcieniu teatralnej sali. Dwójka, do której Litwa zawsze wracał, gdy Polska doprowadzał go do szaleństwa swoją beztroską, towarzysze rosyjskiej niedoli.
Ale Feliks był znów obok, odmieniony, a Taurys nie chciał być sam. Nie chciał spędzić ostatnich lat, jakie mu pozostały, wpatrując się w sufit swojej sypialni, znękany bezsennością i głosami w głowie szepczącymi o nadchodzącej śmierci, nie śniąc z powodu koszmarów i nieustającego strachu.
Annika musiała zobaczyć to w jego źrenicach, bo gdy się odezwała, jej głos nigdy nie brzmiał tak delikatnie, tak łagodnie, obmywając go niczym chłodna morska fala, łagodząca zmęczone letnim słońcem ciało.
– Więc płyń. Może tym razem stworzycie coś o wiele lepszego, niż to co było. Nie dowiecie się, jeśli nie spróbujecie.
Przymknął oczy, czując jak w środku niego rozlewa się przyjemne ciepło. Chwilę trwał z opuszczonymi powiekami, oddychając głęboko; czuł delikatną dłoń na swojej własnej. Annika nie powiedziała nic więcej, jakby wyczuwając, że potrzebuje chwili sam na sam ze swoimi mrocznymi myślami, by je okiełznać i od siebie odepchnąć.
Gdy po chwili uniósł powieki, z uśmiechem na wargach wyszeptał gorące podziękowanie.
– Tylko tak mogę pomóc – odparła Annika w odpowiedzi. Potem zmarszczyła lekko brwi i zerknęła spłoszona w jego twarz. Litwa uniósł brew, zaskoczony tą zmianą. – Mam nadzieję, że nie uznasz, że jestem wścibska... Czy... Czy mógłbyś mi powiedzieć, jak on ma na imię?
Dłoń Taurysa znieruchomiała w połowie drogi do filiżanki wystygłej już kawy. Wie, coś krzyknęło w nim ostrzegawczo. Ona wie! W tych nielicznych momentach, w których rozmowa zahaczała o jego nieistniejące życie uczuciowe, Litwa bardzo uważał na wypowiadane słowa, ale teraz zaczął gorączkowo przeszukiwać swoją pamięć, szukając chwil, w których coś mogło mu się wymsknąć...
– Spokojnie, przecież nikomu nie powiem – Annika pośpieszyła z odpowiedzią, widząc jego panikę. – Ja... muszę przyznać, że tego nie rozumiem... – mruknęła pod nosem, marszcząc lekko brwi. – Ale twój sekret jest u mnie bezpieczny, Taurysie. Jesteś moim przyjacielem.
Zdał sobie sprawę, że przez moment prawie nie oddychał; wziął głęboki wdech, a wraz z tlenem po jego ciele rozprzestrzeniła się ulga. Skinął głową w podziękowaniu, nie wiedząc, jak wyrazić swoją wdzięczność. Jako nauczycielka miała pełne prawo zgłosić podejrzenie zachowania nieobyczajnego, źle widzianego w tym kraju. Kiedyś pewnie walczyłby o swoje, dzisiaj pewnie odszedłby ze szkoły bez słowa.
Nie naciskała więcej, pozostawiając mu decyzję, a Litwa przez chwilę zastanawiał się nad konsekwencjami tego, co chciał powiedzieć.
Ufał jej. I rozpaczliwie pragnął pokazać jej, jak bardzo doceniał jej obecność w swoim życiu.
– Feliks – wyszeptał w końcu i dopiero po chwili uniósł głowę, zastanawiając się, czy nie powinien jednak zmyślić imienia, czy jego znajomość nie przyniesie Annice problemów. Ale to nie było ekstremalnie rzadkie imię; w całym Imperium Feliksów mieszkało sporo, a ona wszak nie miała pojęcia, czym tak naprawdę ich dwóch było.
Kobieta patrzyła na niego przez chwilę, marszcząc lekko brwi, ale nim Litwa zdążył odczuć znajome, fizyczne skutki zdenerwowania, uśmiechnęła się do niego ciepło, sprawiając, że z serca spadł mu jakiś okropny kamień. Chociaż jedną tajemnicę mogę ci zdradzić, pomyślał gorzko.
– Dobrze widzieć cię szczęśliwym – powiedziała tylko.
– Ja nie pamiętam, jak to jest być szczęśliwym – odparł Litwa niemalże natychmiast i prawie ugryzł się w język za tę niekontrolowaną szczerość.
– Może właśnie sobie przypominasz...? – podpowiedziała łagodnie Annika i pociągnęła ostatni łyk kawy.
Poruszony, Taurys sam sięgnął po filiżankę.
– Jeszcze raz dziękuję – wyszeptał, spoglądając w dno pełne fusów.
Annika wstała, obeszła stolik i pochyliwszy się nad nim, ucałowała w policzek.
– Muszę już iść, Taurysie. Do zobaczenia w szkole – Sięgnęła po swoją torebkę.
– Anniko, zaczekaj – odezwał się Litwa, żałując tego, co zaraz padnie z jego ust. Jego żołądek ścisnął się w ciasną kulkę, skurczem rozsyłając niepokój po całym ciele. – Jest coś, o co chciałem cię zapytać... Przepraszam, ale...
– Taurysie?
– Czy mogłabyś mi powiedzieć... – Litwa wziął głęboki oddech, w tej chwili głęboko nienawidząc siebie za rozgrzebywanie tej rany zaraz po tym, jak wiele wsparcia otrzymał. – Coś... coś więcej o twoim bracie?
Kursk będzie ich kolejnym celem.
***
Jeśli chodzi o życie zawodowe, Anton Lefevre uważał, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Zawsze staranny i skrupulatny w wykonywaniu zleconych sobie zadań, systematycznie piął się w górę urzędniczej drabiny i w końcu, po kilkunastu latach, doceniono jego starania, oferując mu dobrze płatną pracę w owianym dziwną, tajemniczą atmosferą biurze relokacji, mieszczącym na uboczu, z dala od głównych korytarzy urzędu miejskiego.
W odpowiedzi na zaufanie, jakim go obdarzono, Lefevre za swój długofalowy cel obrał sobie stanowisko dyrektora tego intrygującego przybytku. Problem polegał na tym, że odkąd pracował tam jako sekretarz, nigdy nie widział tylu nieprawidłowości i zaniedbań – a jeśli istniało coś, czego Lefevre nienawidził bardziej od szumowin i narkomanów, to byli to ludzie, którym wydawało się, że łamanie przepisów i machlojki ujdą im na sucho.
Kimkolwiek byli ci dziwni ludzie, których biuro miało na oku – Lefevre miał dostęp jedynie do części akt, nad czym głęboko ubolewał – według wytycznych powinni być kontrolowani znacznie ściślej, niż to faktycznie miało miejsce. Zgrzytał zębami, widząc kolejne naruszenia i zastanawiał się, jak przywrócić tutaj porządek.
Dyrektora nie obchodziło zbyt wiele i wolał, by nie zawracano mu głowy; młoda dziewczyna w okienku, będąca pierwszą linią kontaktu z potencjalnymi petentami – zjawiali się osobiście bardzo rzadko – podbijała wszystko jak leci. To, że przed trzema laty zmienił się cały personel biura, również było zastanawiające.
I był jeszcze Gilbert Beilschmidt, człowiek führera o dziwnym i tajemniczym statusie; wchodził do biura jak do siebie i miał dostęp do wszystkich dokumentów i systemu pełnego informacji o obywatelach, chociaż Lefevre dotąd nie dowiedział się, jakie konkretnie stanowisko zajmuje. To głównie on był odpowiedzialny za zaniedbywanie procedur i nikt nawet nie zwracał mu na to uwagi!
Kimkolwiek tak naprawdę był – dyplomatą, politykiem czy jakimś podnóżkiem z tego pruskiego pseudorządu – Lefevre nie zamierzał tego tolerować. Trzymając się w cieniu, sprawił, że Beilschmidt ledwo go kojarzył – a on miał doskonały widok na jego poczynania. Nagła choroba oficera – biuro, rzekomo cywilne, miało pod sobą kilku mundurowych, to samo w sobie śmierdziało na odległość – tylko była mu na rękę; szybko wskoczył na zastępstwo, by zobaczyć zachowanie Beilschmidta na własne oczy i jeden tydzień wystarczył mu, by zrozumieć, że coś tu nie gra.
Zbytnie spoufalanie się z osobami, które miał kontrolować, jakby łączyła ich z nimi stara znajomość; szczególnie z tą kobietą z Tuluzy, którą Beilschmidt objął jakąś dziwną, cichą ochroną i Lefevre był pewny, że gdyby tylko któryś z oficerów – tylko tam, bez wyraźnej przyczyny, nie mogli wchodzić do mieszkania – przypadkiem ją dotknął, skończyłby w szpitalu.
Brak raportów albo pisanie ich na kolanie, całkiem od niechcenia. Rzucane w kierunku dyrektora ciche sugestie na temat zmian w planie relokacji. Dziwne zachowanie, gdy Lefevre znalazł ślady innej ludzkiej obecności w mieszkaniu, w którym powinien być tylko jeden mężczyzna i kot; głupie wymówki wymyślone na poczekaniu i szybkie, niespokojne spojrzenia.
Dziwaczne luki w nagraniach, wywracanie oczami i głośne pomstowanie na kiepską jakość sprzętu. Ośmieszanie i groźba przedstawienia w złym świetle, gdy Lefevre próbował zwrócić mu uwagę.
I ten jego nieludzki wygląd i chód, jakby świat należał do niego.
Lefevre musiał dorwać się do systemu, musiał dowiedzieć się, co tam naprawdę się tu dzieje. Kim byli ludzie, których akta rzucały jedynie ogólniki? Wszyscy nosili tak odmienne, tak obce nazwiska, że musiało kryć się za tym coś więcej. Dawni szpiedzy? Pojmani cichaczem zagraniczni dygnitarze? Biła od nich jakaś dziwna, staroświecka obcość.
Musiał wiedzieć, w co pogrywa sobie Gilbert Beilschmidt i właśnie dlatego Anton Lefevre siedział teraz w przytulnej, zatłoczonej kawiarni, ważąc słowa języka, którym niegdyś mówił jego dziadek, przyglądając się uważnie przystojnemu mężczyźnie naprzeciwko siebie i szukając w jego niebieskich oczach jakichś poszlak.
– Panie Bonnefoy – odezwał się melodyjnym francuskim. Chociaż jako dziecko zżymał się i uparcie wzbraniał, bo co to za pomysł i marnotrawstwo czasu, by wbijać mu do głowy kompletnie bezużyteczną mowę, wymuszona nauka za młodu odpłaciła się pięknym, przychodzącym mu naturalnie akcentem. – Mam nadzieję, że rozumie pan, że przychodzę jako sojusznik.
– Mam taką nadzieję – W oczach Francisa zamigotało rozbawienie, ale głęboko za nim kryła się ostrożność. – Dotąd jednak nie wiem, w jakim celu zapragnął się pan ze mną skontaktować, monsieur. Nie sądziłem również, że mówi pan po francusku – dodał, przyglądając się uważnie rozmówcy. Lefevre nawet nie drgnął, gdy oceniające spojrzenie przemknęło po jego twarzy i ubiorze. Wiedział, że nie posiadał znaków charakterystycznych, a jego strój był zwykłym garniturem podrzędnego urzędnika. Zawsze łatwo przychodziło mu wtapianie się w tłum. – I czemu nie zasugerował pan spotkania już w czasie... wizyty w moim mieszkaniu.
– To delikatna sprawa – Lefevre pochylił się poufale nad stolikiem. Bonnefoy, chcąc nie chcąc, również musiał się przybliżyć, by usłyszeć jego kolejne słowa. Szeptany francuski brzmiał obiecująco; wiedział, że już go prawie kupił. – Proszę pana, ja wiem.
Mężczyzna nagle zadrżał, szerzej otworzył oczy – i Lefevre wszedł do środka jak przez otwartą bramę.
– Pan wie?
– Tak – szepnął Lefevre, budując blef ze słów jak kamienną fortecę. Na razie stała na piasku, ale, jeśli rozmowa pójdzie tak, jak planował, wkrótce będzie miał solidne fundamenty. – Pan Beilschmidt...
Kolejna iskra w źrenicach, szybko zamaskowana obojętnością, ale Lefevre widział mocny, serdeczny uścisk dłoni, wymieniony, gdy Bonnefoy i Beilschmidt myśleli, że nie widzi. Prawdopodobnie się całkiem lubili; niech to będzie ich zgubą, a jego okazją.
– Pan Beilschmidt jest zmęczony – rzucił zwykłym truizmem, który Francis mógł jedynie potwierdzić. – Tyle czasu bez porządnego urlopu odbiło się na nim, stał się mało ostrożny – Zawiesił głos, by Francis zrozumiał w pełni znaczenie jego słów. – Pan go dobrze zna... – Nim nadał zdaniu odpowiedniej, pytającej intonacji, Bonnefoy znów pokiwał głową. Sukces. – Rozumie pan, jaki byłby konsekwencje, gdyby wydało się, jak bardzo jest przychylny...
– Gilbert nie wydawał się zadowolony z pana obecności – oczy Francisa zmrużyły się lekko.
– Pan Beilschmidt jest na podsłuchu – odparł gładko Lefevre; Bonnefoy drgnął zaskoczony. – Jak dotąd nie miałem okazji porozmawiać z nim swobodnie, by przekonać go o swoim wsparciu i ostrzec. Wpierw wolałem udać się do pana.
– Dlaczego akurat do mnie, monsieur?
– Ze względu na... – Lefevre zawahał się tylko na moment, przyglądając się mężczyźnie; jego długim włosom, elegancko spiętym z tyłu, szykownym ubraniu, jakiejś wrodzonej nonszalancji w sposobie, w jaki siedział na krześle. Jeśli istniałoby uosobienie starej Francji, tej o której mówił mu dziadek z płonącymi oczami, to siedziałoby właśnie przed nim. – Pan rozumie... liberté, égalité... – urwał, znacząco i dyskretnie rozejrzał się dookoła.
Francis westchnął głęboko.
– Wiedziałem, że ciągle jeszcze tu jesteście – mruknął, a uśmiech zatańczył na jego pełnych wargach; w kącikach ust błąkał się jednak cień smutku. – Czułem to, chociaż tak dawno nie miałem okazji z nikim porozmawiać w... – urwał i wyprostował się. – Myśli pan, że powinienem ostrzec Gilberta, gdy już wróci z urlopu? Kocha Wenecję. A może to pan go szuka, dlatego pan jest teraz tutaj, w Treviso?
Oczy Francisa nadal przewiercały Lefevre'a na wskroś. Chociaż twarz tego mężczyzny była młoda i piękna, oczy należały do sędziwego starca, który wiele w życiu widział.
Mężczyźni i kobiety, których biuro rzucało po mieszkaniach należących do Rzeszy, byli stanowczo za młodzi, jak na tyle przeprowadzek wpisanych w ich akta. W zakurzonej szklanej gablotce, za biurkiem dyrektora, wisiało czternaście kluczy do czternastu rządowych mieszkań, rozsianych po całym kraju, ale Beilschmidt odwiedzał tylko trzynaście. Czternasta osoba zmarła w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat – a przynajmniej taki wiek jej wpisano w akta.
Lefevre musiał dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, a idący z góry nakaz przeprowadzenia kontroli zdrowotnej – jakich obywateli sprawdza się w taki sposób? Tylko potencjalnych żołnierzy, ludzi fizycznie przydatnych albo niebezpiecznych – tylko ułatwiał mu działanie. Może uda mu się dorwać do reszty informacji, gdy zgłosi się na ochotnika do wpisywania zebranych danych...
Jeszcze troszkę i będzie widział wszystko.
– Liczę, że zachowa pan dyskrecję, monsieur Bonnefoy – odezwał się, nie odpowiadając na otrzymane pytanie. – Chcę jedynie wam pomóc – zaczął powoli, łagodnie, z rozmysłem dobierając słowa, by rozbrzmiały pięknie, bo zauważył już, jak brzmienie tego języka zmiękcza jego rozmówcę; dziwnie utęsknionego, spijającego francuski z jego warg. – Czy wydarzyło się coś, co mogło... zwrócić uwagę na pana Beilschmidta? Jakieś nietypowe zachowanie? Wiem, że był pan obecny w czasie uroczystości w Charlottenburgu...
Kolejny trop do sprawdzenia. Lefevre osobiście adresował listy z zaproszeniami, ale nie był w stanie dowiedzieć się, dlaczego zaprasza się tych ludzi na salony. Teraz skupił się na reakcji Francisa; Bonnefoy drgnął lekko i zmarszczył brwi.
– Właściwie... – zaczął cicho. – Gilbert był niezwykle zdenerwowany. I... Nie, to nieważne...
– Proszę, monsieur. Nie chcemy, by pan Beilschmidt został ukarany, każdy szczegół jest istotny...
I tak właśnie Francis Bonnefoy wpadł w pułapkę; ani się obejrzał, a wypaplał wszystko, o czym Anton Lefevre chciał się dowiedzieć, siedząc w kawiarni półtora kilometra od linii oddzielającej Terytorium Zależne Wenedig od reszty Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej. Potem obaj uścisnęli sobie dłonie i odeszli w różne strony, smagani lekkim wiatrem znad nieodległego Adriatyku.
Dokąd pan się wybiera na urlop?, zagadnęła dziewczyna w okienku, gdy Gilbert Beilschmidt niedbale wpisywał nazwisko swojego zastępcy w dokumenty, pochylając się nad biurkiem. Lefevre stał niezauważony w drzwiach jak milcząca statua.
Wenedig, muszę od czasu do czasu popatrzeć na inne morze, Gilbert mrugnął do dziewczyny i podsunął jej papier do podpisu. Ostsee trochę mnie znudziło.
Wszedł do kolejnej kawiarni i tam zamówił kawę. Potem usiadł w głębi lokalu i wyciągnął sprecher i mały notatnik. Wybrał pierwszy zapisany na kartce numer i czekał.
– Dzień dobry – odezwał się rzeczowo i pewnie po niemiecku, gdy tylko usłyszał w słuchawce głos recepcjonistki. Zawiesił długopis ponad notatnikiem. – Może mnie pani połączyć z Gilbertem Beilschmidtem? Wiem, że zatrzymał się u państwa na urlop. Nie mogę się do niego dodzwonić na prywatny sprecher, a to niestety sytuacja awaryjna...
– Bardzo mi przykro, ale u nas nie...
Skreślił numer hotelu jednym pociągnięciem.
Polowanie się rozpoczęło.
***
Miał wrażenie, że jego ustabilizowane życie nagle zaczęło chwiać się w posadach; wieść o potencjalnej wojnie, chociaż nie okazał tego ani grymasem twarzy, ani drgnięciem ciała, wstrząsnęła nim mocno. Siedemdziesiąt lat spokoju, siedemdziesiąt lat powolnego budowania rzeczywistości, podczas których zdążył zapomnieć o brudnej polityce, zajęty prawodawstwem i wzmacnianiem imperium od wewnątrz, a tu nagle coś takiego...
Ciągle zajęty, pomyślał Ludwig, bez wysiłku pokonując drogę na czwarte piętro. Odkąd nie miał czasu na treningi, tylko dzięki okazjonalnym spacerom i tym schodom zachowywał dobrą kondycję i głęboko dziękował sobie za wybór tego mieszkania. Gilbert zawsze narzekał na brak windy; gdy teraz o tym myślał, Niemcy zaczynał się zastanawiać, czy chęć dokuczenia bratu nie była dodatkowym powodem tego, że tak szybko podpisał umowę kupna.
Prusy miał rację, to nie Polska i Litwa, cokolwiek planowali i w cokolwiek wplątywali Gilberta, byli przyczyną tego wszystkiego. Źle między nimi było już na długo przed tym, jak Ludwig przypomniał sobie o istnieniu Taurysa Laurinaitisa – chudy, blady cień w cieniach teatralnej sali poniżej balkonu – i dowiedział się o powrocie Feliksa Łukasiewicza do żywych.
Wyciągając klucze z kieszeni, znów prześledził myślami polityczne zawiłości. Rosja, Rosja... Oczywiście, pod koniec wojny wyrwali im duże połacie terenu, bardzo duże, rozzuchwaleni ich biernością, ale odwet po tak długim czasie? Ich relacje były chłodne, ale ustabilizowane, nawet współpracowali przy tym cholernym Kursku, szukając sprawców.
Nagle to, że śledztwo utknęło w martwym punkcie, nabrało trochę sensu, ale nadal nie był przekonany. Może Łukasiewicz kłamie? Nie zdziwiłby się, ten Polak zawsze był krętaczem...
Ludwig przekręcił zamek w drzwiach i pchnął je. Nie było sensu sięgać po publikacje, które miał na półce ani włączać telewizji czy Netzwerku. Wiedząc doskonale, że znajdzie tam tylko to, co ludzie powinni usłyszeć, musiał udać się do źródła.
Spokojnie przeszedł od razu do swojej sypialni, przebrał się w coś bardziej oficjalnego i gdy poprawiał krawat w lustrze, uderzyło go przeczucie. Ze zmarszczonymi brwiami cofnął się na korytarz i otworzył drzwi do salonu.
Godzinę temu, gdy Ludwig wychodził, by zaczerpnąć świeżego powietrza i przeanalizować sytuację samemu, bez głośnej i intensywnej obecności brata, w oczach Gilberta tańczyły psotne iskierki. Jestem zmęczony, pomyślał gniewnie Ludwig, stając w progu. Powinienem się domyśleć wcześniej, że on coś kombinuje, że nie pojedzie z nimi ot tak po prostu, bez wplątywania mnie w to wszystko.
– Czy to jest żart? – zapytał zirytowany.
Rudy, wielki kot kroczył wolnym, niemal królewskim krokiem po jego salonie, obwąchując kolejne meble i zachowując się, jakby to miejsce należało do niego. Ludwig nie cierpiał kotów; ich cholerna indywidualność, tak odmienna od psiego posłuszeństwa i oddania, działała mu na nerwy.
Tak samo, jak Gilbert, który stał przy ścianie ze zdjęciami i obserwował z szerokim uśmiechem, jak kot wskakuje na fotel, który zwykle zajmował. Widząc, jak zwierzę zwija się w kłębek, Niemcy przelotnie zastanowił się, jak długo będzie musiał czyścić materiał z sierści. Miał wrażenie, że pokój już przesiąknął ostrym zapachem kociej uryny i skrzywił się z obrzydzeniem.
– Nie, to jest Berta – wyjaśnił Gilbert, szczerząc się do niego zbyt szeroko, jak na Ludwiga gust. – To tylko parę dni, nie przesadzaj. Wystarczy ją karmić i czyścić kuwetę, chyba. Nie mieliśmy nigdy kota... – Podszedł do fotela i pogłaskał Bertę po kudłatym uchu. Ta zaczęła mruczeć. – A, jeszcze jedno. Jeśli coś temu sierściuchowi się stanie, Litwa ukręci mi łeb, a Polska pomoże mu ukryć ciało, więc miej to na uwadze, braciszku, o ile nie chcesz nurkować w Sprewie w poszukiwaniu mojego truchła. Karm ją i pilnuj, by nie uciekła, czy coś.
Niemcy zazgrzytał zębami. Proszę, pomyślał. Oni jadą załatwiać szemrane sprawki, a on został niańką dla kota.
– Bawisz się doskonale, naginając granice, prawda? – wycedził.
– Nie wiem, o co ci chodzi – odparł Prusy tonem całkowicie niewinnym. – Ustawa podatkowa weszła w życie, masz parę dni wolnego, tak przynajmniej będziesz miał towarzystwo w czasie mojej małej wycieczki z tą dwójką. Nie jesteś wdzięczny?
– Pieprzcie się wszyscy trzej.
Gilbert roześmiał się tylko; mijając Ludwiga ścisnął lekko jego ramię.
– Wyluzuj się, braciszku – mruknął cicho, przystając. – Bo będę się martwił.
Niemcy wciągnął powietrze przez zęby.
– Nie mieliście gdzie go podrzucić? – zapytał zrezygnowany, nie chcąc po raz kolejny wdawać się w kłótnię. Spiskowcy, pomyślał z ponurym rozbawieniem, a nie mają co zrobić z kotem. – On nie ma znajomych, czy co?
– Ma, ale lepiej, żeby o tym wypadzie wiedziało jak najmniej ludzi. Uwierz, bardzo niechętnie ci ją oddał – odparł Prusy. – Nie przepada za tobą i nie ufa ci za grosz, ale powiedziałem mu, że nie potrafisz skrzywdzić zwierzęcia. W to uwierzył – Znaczącym ruchem głowy wskazał na zdjęcia na ścianach.
Ludwig powiódł wzrokiem po jednej fotografii; szczenię, poderwawszy głowę w górę, patrzyło na niego brązowymi, dużymi, ufnymi oczyma, podczas gdy on decydował o jego losie. Odrywając wzrok od Axela, podszedł do fotela i niechętnie dotknął futra kota, zaskoczony miękkością, jaką poczuł pod opuszkami palców. Zwierzę musiało już zasnąć; zwinięte w kłębek i poruszające się w rytm oddechu, nawet nie zareagowało. Niemcy usiadł na oparciu i zacisnął usta.
– Świat jest mały – oznajmił Prusy, przerywając głuchą ciszę, a jego ton nieznacznie się ochłodził. – Trzynaście lat temu dałem ci psa. Oddałeś go dziewczynie, która pierwsza odpowiedziała na ogłoszenie. Tak się składa, że ta dziewczyna pracuje teraz z Litwą, zajęła się jego kotem, gdy ten pojechał szukać polskich zjaw. Pies jest w dobrych rękach, to Lit chciał ci powiedzieć. Zrobiłby to osobiście, ale ostatnim razem, gdy mieliście okazję rozmawiać, trzasnął drzwiami. Te – Szarpnięciem głowy wskazał na drzwi do salonu. – Kupiłem za własny hajs i byłoby mi ich szkoda, więc powiedziałem, że sam ci to przekażę.
Ludwig zacisnął zęby i w końcu, wzdychając, skinął głową.
– Mam nadzieję, że przywieźliście tu karmę i całą... całą tę resztę – mruknął, spoglądając niechętnie na kota.
– Wszystko jest – Prusy skinął krótko głową, a jego słowa zabrzmiały sucho, jakby odpowiadał na rozkaz. – Trzymaj się. Powinniśmy wrócić najpóźniej we wtorek.
– Powodzenia – odparł krótko Niemcy; chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Gilbert obrócił się na pięcie i wyszedł. – Stawiasz mnie w bardzo trudnej sytuacji, bracie – wyszeptał Ludwig, gdy już był pewny, że Prusy opuścił mieszkanie. Spoglądał w dół, na kota, który rozwalił się na fotelu, bezceremonialnie biorąc sobie jego salon w posiadanie.
Potem wstał.
– Zostań – nakazał kotu bez entuzjazmu, nie łudząc się, że zwierzę posłucha. Nie miał pojęcia, jak obchodzić się z tymi istotami, wątpił jednak, że stanowczy, surowy ton i komenda zadziałają.
Poprawił krawat i rzucił ostatnie spojrzenie zdjęciom na ścianie, zatrzymując wzrok na najstarszym. Był tam ledwie chłopcem; Prusy, wówczas dużo wyższy, opiekuńczo przytrzymywał go za ramiona. Zdjęcie, zniszczone przez czas, było kilkakrotnie sklejane.
Potem wyszedł. Najwyższy czas złożyć wizytę najwyższemu wodzowi.
***
Powrót do mieszkania zajął mu więcej czasu niż zazwyczaj; nieprzyzwyczajony do poruszania się komunikacją miejską Taurys spóźnił się na swój tramwaj i, pogrążony we własnych myślach, przegapił przystanek, na którym powinien wysiąść.
Rozmowa z Anniką dała mu do myślenia i w końcu w zakamarkach jego umysłu zapanował spokój. Ucichł wiatr zmian, do tej pory rozrzucający myśli i emocje po kątach jak śmieci po opustoszałym domu. Litwa czuł ulgę z powodu tego, co dzisiaj usłyszał i paskudne poczucie winy, bo w zamian musiał wyciągnąć z przyjaciółki informacje.
Westchnął ciężko, podchodząc do swojego volkswagena stojącego przed budynkiem. Widząc znajomą postać na siedzeniu pasażera, otworzył drzwi i ciężko opadł na fotel.
– Zwykle się nie spóźniasz – zauważył lekko Feliks.
Litwa nie odpowiedział od razu; sprawdził, czy zamknął drzwi, zerknął na wskazówkę zbiornika paliwa – pełny bak – i odpalił silnik. Musieli podjechać po Gilberta, który w międzyczasie ulokował jego czworonożną towarzyszkę u swojego brata. Litwa głęboko się przed tym wzbraniał, wiedział jednak, że to konieczne – nie chciał zostawić Berty samej na tyle czasu, a proszenie Anniki, by znowu się nią zaopiekowała, nie wchodziło w grę.
– Pobłądziłem – westchnął cicho. Spoglądając na Polskę, który skinął głową, przyjmując jego wyjaśnienie, i odprężył się na fotelu, Taurys uśmiechnął się blado. Spróbuję, Anniko, pomyślał. Jeśli on tylko też będzie tego chciał. Jeśli nie, wystarczy mi przyjaźń, to i tak o wiele za dużo niż kiedykolwiek oczekiwałem. – To pierwszy raz, kiedy wyjeżdżam na dłużej i nie melduję się w biurze – odezwał się po chwili, zerkając wymownie na pasy Feliksa.
Polska bez słowa zaczął je zapinać.
– Nie śledzą cię – powiedział spokojnie. – Tak, jak nie śledzili cię, gdy pojechałeś do Kowna szukać mnie. Dopóki wrócisz do środy, niczego nie zauważą – dodał uspokajającym tonem. – Ciągle jesteśmy na bezpiecznej pozycji. Nie denerwuj się, Licia.
Łatwo powiedzieć; Feliks wielokrotnie to powtarzał, i chociaż Litwa doskonale wiedział, że te słowa wcale nie pomagają, a niekiedy wręcz wzmacniają zdenerwowanie, czuł w jego słowach szczerą troskę.
– Dokumenty?
– Gilbert wziął wszystko – odparł cicho Polska. – W mieszkaniu nic nie zostało, na wszelki wypadek.
Taurys skinął głową, z wolna się rozluźniając. Chwilę po prostu oddychał, siedząc z zamkniętymi oczami i zaciskając palce na kierownicy, aż ucisk w żołądku nieco zelżał.
– Feliks? – zapytał cicho, podnosząc powieki. Zsunął wolno ręce z kierownicy, pozwalając im swobodnie opaść na kolana.
– Co? – Polska świdrował go spojrzeniem, przechylając głowę na bok.
– Cieszę się, że wróciłeś – wyszeptał, a potem zmieszany odwrócił głowę.
W odpowiedzi poczuł krótki uścisk na swojej dłoni, w przeciwieństwie do dotyku Anniki znacznie mocniejszy.
– Ja też, Licia – odparł Feliks równie cicho, a coś w jego głosie zadrżało i niemal zdławiło słowa. Pochylił się w kierunku siedzenia kierowcy. – Ja też. Ten kraj jest cholerny, ale cieszę się, że wróciłem na stare śmieci – dodał, odsuwając dłoń, a gdy Taurys zerknął w jego oczy z bliska, zrozumiał, że to nie za tym państwem i rzeczywistością Feliks tęsknił.
Nie za imperium, które trwało – chociaż pogodzony z losem nie chciał już walczyć, nie widząc sensu w bitwie z czasem, Feliks tęsknił za tymi, którzy w nim pozostali.
Za swoimi ludźmi, którzy gdzieś tam jeszcze byli, mówiąc po polsku w zakamarkach domów, z dala od szkół, ulic i urzędów. Za Erzsébet, może i za Taurysem. Za bratem i siostrą, chociaż Feliks nigdy nie był z nimi szczególnie blisko i świadomie zrezygnował z ujawnienia się przed nimi. Za Gilbertem, z którym zawsze rywalizował. Za całą tą zgrają ich gatunku, którym odebrano należne im miejsce w historii. To o tym dziś mówiły te oczy; o tęsknocie.
Kiedyś – jakby wczoraj – płonęły wściekłością, niezdrowym, zielonym płomieniem. Stali naprzeciwko siebie w jakiejś sali o wysokim sklepieniu, wśród ludzi patrzących na siebie wrogo. Taurys odpowiedział wówczas podobnym, gniewnym spojrzeniem, zaciskając mocno zęby, by nie rzucić stosu obelg wśród tylu ludzi. Rosyjska wiązanka bluzgów zatańczyła mu na języku i wiedział, że uderzyłaby w cel mocno, ale powstrzymał się, by zachować jakieś pozory profesjonalizmu.
Byli tacy uparci, a w tamtej sali nie było Taurysa i Feliksa, tylko Litwa i Polska, dwa kraje o sprzecznych interesach.
– Zajęcie Wilna było aktem przemocy – mówił po litewsku, chłodnym, suchym głosem, chodząc po pomieszczeniu i z dziwną, mściwą satysfakcją dostrzegając, jak wyrwany z zamyślenia tłumacz wzdryga się i szybko zaczyna przekładać jego słowa na polski. – W związku z ciągłym stanem wojny, w jakim się znajdujemy, oczekuję natychmiastowego...
Gdy spojrzał wtedy w oczy Polski, ignorując wszystkich polityków, zobaczył, jak zwężają się wściekle w reakcji na język, którym nigdy nie zawracał sobie głowy. Litwa, oczywiście, polski znał – i mógł nim mówić, gdyby tylko chciał, nie męcząc tego biednego człowieka bardzo szybką wypowiedzią, która teraz wychodziła z jego ust.
Wtedy nie chciał. Moje miasto, krzyczało coś w jego sercu, to jest moje miasto, od wieków to jest moje miasto, i nie obchodzi mnie, ile twoich ludzi tam mieszka, przestań rzucać mi liczbami w twarz i idź do diabła, tam, gdzie twoje miejsce!
Siedząc teraz w aucie, wiele lat później, zadrżał nagle; przed oczami stanęły mu jaśniejące w imperialnym słońcu ruiny, w których tylko myśl o czekającym na niego Schwäne sprawiła, że nie rozpadł się na kawałki.
– Jedźmy – postanowił, starając się nie ukazać, jak to wspomnienie nim wstrząsnęło. – Gdzie będzie czekał na nas Prusy?
Polska zamrugał, odsunął się i zaczął szukać w schowku map.
– Na granicy miasta, przy przystanku, pokażę ci, gdzie – rzucił szybko Feliks, rozkładając plan Berlina na kolanach, a mapę całego imperium odkładając na bok. Zastukał palcami w drogę wylotową ze stolicy. – Jedziemy bez przerw, tak? – Poczekał, aż Litwa skinie głową i sięgnął po drugą mapę. – Dobra, to będę cię nawigował, jak wyjedziemy poza Berlin. W nocy siądę za ciebie, mniejsza szansa na jakąś kontrolę. Prusakowi zostawiamy końcówkę trasy, Loudres i Tuluzę.
– Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wyrobimy się w mniej niż dwadzieścia godzin – uznał Litwa, obserwując palec Feliksa prześlizgujący się po papierze.
Chwilę później ruszyli z miejsca; w spokojnym milczeniu przejechali przez centrum i najbliższe mu dzielnice. W miarę oddalania się od Germanii Berlin tracił nieco swojego uroku, ale i tak przedmieścia wyglądały przyzwoicie, świadcząc o milionach marek, jakie rząd pompował w stolicę.
– Nie mieszkałeś w moim mieszkaniu, prawda? Gilbert wspominał kiedyś, że jest nowsze od pozostałych.
– Nie – Feliks nie odrywał wzroku od szyby. – Mieszkałem gdzieś po drugiej stronie miasta... Na krótko przed tym, jak musiałem zniknąć, u sąsiadów z góry pękła rura, wszystko mi zalało. Niby posprzątałem, ale zaczął pojawiać się grzyb. Zgaduję, że biuro po prostu się pozbyło tego mieszkania i kupiło nowe. O, Prusak będzie na kolejnym – dodał, gdy minęli przystanek tramwajowy na długiej ulicy pełnej jednorodzinnych domów.
Taurys skinął głową i zwolnił, wypatrując znajomej sylwetki. Odnalazł Gilberta pod wiatą przystanku, przechadzającego się tam i z powrotem z papierosem w dłoni. Przez ramię miał przerzuconą czarną torbę.
Litwa rozejrzał się i upewnił, że zaraz nie wpakują się pod tramwaj, a potem zjechał na bok. Samochód zakołysał się lekko, gdy przeciął tory. Nim Taurys w pełni wyhamował, Prusy wyrzucił papierosa na chodnik, ostro otworzył drzwi i szybko wpakował się na tylne siedzenie.
– Ile można na was czekać? – zapytał z rozdrażnieniem. – W tym tempie...
– Nie narzekaj – przerwał mu Feliks wesoło, obracając się do tyłu. Ruszyli dalej. – Jak ci tak śpieszno, to trzeba było wziąć służbowy helikopter. Podobno byłeś asem lotnictwa, a może to tylko przechwałki i nie potrafisz?
Gilbert uniósł kpiąco brew
– Oczywiście, że umiem latać! – burknął, zakładając ręce na piersi. – Widzisz, Polen, jest tylko jeden problem. Drogi dyrektorze, wiem, że jestem na urlopie, ale wezmę sobie dzisiaj służbowy helikopter, by polecieć pod granicę z żywym trupem wyjętym spod prawa i obserwowaną personifikacją, której nie wolno opuszczać miasta bez poinformowania nas. Odstawię go, jak tylko zaopatrzymy się w nielegalną broń i tajne kanały komunikacji, nie martw się, zatankuję z powrotem, bo tak się składa, że nielegalną gotówkę też...
– Zrozumieliśmy – Taurys westchnął, a Feliks roześmiał się w głos. – Czy z Bertą wszystko w porządku?
– Tak, tak – Prusy zapadł się w kanapę. – Diablicy nic nie będzie. Poinstruowałem Ludwiga, jak się nią zajmować.
Litwa miał szczerą nadzieję, że tak właśnie było, bo nadal nie czuł, że zostawia kota w dobrych rękach. Jakby wyczuwając jego niechęć do Ludwiga Beilschmidta, Feliks mrugnął do niego.
– Gówniarz dostał zadanie odpowiednie do jego kompetencji... – powiedział wesoło Polska, a w jego oczach zajaśniała złośliwa iskra.
Litwa również poczuł pewną satysfakcję. Ludwig Beilschmidt, wystawiony na piedestał, podczas gdy cała reszta została rzucona w błoto pod jego nogi, na kilka dni stracił swoją wysoką pozycję.
– ...chociaż, biorąc pod uwagę, jak wredny jest twój kot, Licia, to nie wiem, czy siły specjalne by sobie z nim poradziły...
Pamiętając, jak ostre były zęby i pazury Berty, Taurys uśmiechnął się lekko i nagle zaczął mniej się o nią obawiać.
– Jak już skończyliście obrażać mojego młodszego brata... – zaczął Prusy z urazą.
– Ludwig dalej balansuje między „dam wam pewne informacje" a „nie pomogę wam w niczym"? – wpadł mu w słowo Polska.
– Poniekąd – prychnął Gilbert. – Nie próbujcie grać na jego braterskich uczuciach. Wystarczy, że ja to robię – dorzucił, a w jego głosie Litwa usłyszał gorzką nutę.
Po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że zazwyczaj zgodne rodzeństwo ma jakieś nierozwiązane problemy, ale wiedział, że nie dowie się teraz niczego więcej; Gilbert z pewnością nie zamierzał prosić ich o radę. Skupił się na jeździe, odsuwając od siebie zbędne myśli. Wkrótce znaleźli się poza miastem – niewysoki las zastąpił budynki.
W czasie podróży nie zamierzali próżnować; korzystając z tego, że mogą rozmawiać swobodnie, udoskonalali swoje plany. Feliks trzymał na kolanach materiały otrzymane od Gilberta i czytał na głos co ciekawsze kawałki.
– Wątpię, czy ten minister jest zainteresowany – odezwał się Prusy, zaprzestając pogwizdywania, gdy Feliks umilkł, by nabrać powietrza. Marsz wojskowy wydobywający się z jego ust zaczynał działać Taurysowi na nerwy, ale wolał najpierw znaleźć się na autostradzie, gdzie nie będzie musiał aż tak uważać na innych uczestników drogi, a dopiero potem zwrócić Gilbertowi uwagę. Zbyt dobrze go znał, by myśleć, że Prusy podda się po jednej prośbie. – Ale złapię na słówko mojego wiceministra finansów, on wcześniej coś działał przy obronności i wydatkach na nią. Może uda mi się znowu wkręcić w temat – kontynuował Gilbert.
– Nadal nie wierzę, że dałeś się od tego odciągnąć – prychnął Polska, stukając palcami w stos dokumentów. Taurys zapisał sobie w głowie, by później szybko je zaszyfrować, a oryginałów się pozbyć. Może nocą, w hotelu, postanowił. I tak nie będę miał nic do roboty. – Prusak, który nie miał w ręku pistoletu od pięćdziesięciu lat. Przecież to brzmi jak żart. Bardzo kiepski, swoją drogą.
Gilbert posłał mu spojrzenie spode łba; zauważywszy je w odbiciu lusterka, Feliks w odpowiedzi tylko się wyszczerzył. Litwa, również zerknąwszy w lusterko, dostrzegł, jak Prusy zaciska zęby, wyraźnie powstrzymując się od odpyskowania.
Przyjął to z dziwną ulgą; wciąż mając w pamięci ostatni bezlitosny komentarz Prus, wolał nie słyszeć żadnej kąśliwej uwagi na temat tego, jak wielkim i ponurym żartem była egzystencja pozostałych byłych personifikacji.
– Czego się dowiedziałeś o Kursku, Lit? Mówiłeś, że brat tej twojej tam był.
– Bruno Walkenhorst należał do wojsk specjalnych szybkiego reagowania, które skierowano do stłumienia ataku – odezwał się Litwa po kilku sekundach, porządkując w głowie uzyskane od Anniki informacje i postanawiając zignorować prowokację. Moja, dobre sobie. Nie jesteś w humorze, to będzie ciężkie kilkanaście godzin. Miał nadzieję, że Polska nie będzie specjalnie drażnił Prusaka; już teraz zaczynała boleć go głowa.
– Kommando Spezialkräfte – prychnął Prusy, wyraźnie zawiedziony. – Tyle to sam wiem. Jedź, Lit.
– A wiesz, kto nim obecnie dowodzi? – zapytał nagle Feliks, obracając się do tyłu. Gilbert nie odpowiedział słownie; Litwa domyślał się, że ma teraz na wargach ponury grymas. – Ano właśnie. A Licia wie.
– Wybaczcie, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat miałem mniej więcej miesiąc wolnego, to trochę mało czasu na zgłębianie własnych hobby! – Litwa usłyszał warknięcie za plecami i westchnął.
– Obecnie komandem dowodzi generał Rudolf Lehr – odpowiedział, nie odrywając oczu od jezdni. Skupiony, by płynnie włączyć się do ruchu na autostradzie, wychylił się lekko do przodu. Chociaż mające pierwszeństwo auto było jeszcze daleko, postanowił je przepuścić. Mknęło z dużą prędkością, a ostatnim, czego Taurys chciał, to wypadek samochodowy. – Brat Anniki był niski stopniem, ale jego dowódca może być punktem zaczepienia.
– Pogadam z Ludwigiem, może ogarnę jakiś kontakt z tym facetem – obiecał Prusy, a potem westchnął cierpiętniczo. – No jedź wreszcie! – rzucił głośniej, gdy tylko mknący samochód przemknął kilka metrów przed maską auta Litwy. – Trzy razy byś zdążył!
– Przestań komentować mój styl jazdy – warknął, naciskając pedał gazu, a potem zamrugał zdziwiony tym, jak ostro zabrzmiał jego głos. Włączając się do ruchu, zerknął szybko w lusterko.
Prusy, ku jego zdumieniu, nie odpowiedział. Zamiast tego jego oczy zajaśniały jakąś dziwną iskrą, a na ustach pojawił się tajemniczy, usatysfakcjonowany uśmieszek. Wytrącony z równowagi tym grymasem, Litwa szybko odwrócił wzrok, czując, że na policzki wkrada mu się rumieniec, spotęgowany jeszcze tylko zdumionym spojrzeniem Feliksa.
Stres był mu niczym brat, zawsze blisko, ale Litwa nie pamiętał, kiedy ostatni raz podniósł głos na kogokolwiek. Nie, żebyś miał okazję często z kimś rozmawiać, mruknął znajomy głosik w jego głowie.
– W porządku...? – zapytał niepewnie Feliks. Taurys skinął głową. Polska nie wyglądał na przekonanego. – Będziecie się żreć przez całą drogę, jak kiedyś, czy co? Myślałem, że jesteście raczej... pogodzeni.
– Mówiłem, że nie kopię leżących – odezwał się Prusy z tylnego siedzenia. Litwa mocniej zacisnął palce na kierownicy, wiedząc, że ten ma rację, ale kolejne słowa, ledwie słyszalne, uderzyły go dużo mocniej. – Ale ten twój leśny poganin w końcu zaczyna się podnosić z ziemi.
Albo mu się wydawało, albo usłyszał w głosie Gilberta triumf.
I po raz pierwszy w życiu w odpowiedzi na ten ton padający z ust Prus lekko się uśmiechnął.
– Jest w porządku, Lenkija.
Chyba było.
****
uff, ale mnie ten rozdział zmęczył, ale cieszę się, że przebrnęłam :D I cieszę się z powrotu Anniki, jest chyba moją ulubioną OCką kiedykolwiek.
Pewnie o tym nie wiecie, ale na Spotify istnieje playlista do Polowania, gdybyście chcieli posłuchać, co mam w głowie, jak myślę o tym fiku, to w profilu jest link :)
Wygląd kawiarni, w której spotykają się Taurys i Annika, jest inspirowany lwowską restauracją Baczewski
Kommando Spezialkräfte - jednostka specjalna Bundeswehry, służąca między innymi do powstrzymywania ataków terrorystycznych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro