Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział X: Rabunek Europy

Berlin zakwitał latem jak najpiękniejszy kwiat w ogrodzie Europy, jak szlachetna lilia posadzona wśród sierpniowej, żywej zieleni kontynentu. Nieliczne chmury nad miastem otulały szczyty monumentalnych budynków, które swoją bielą kontrastowały ze szpalerami idealnie przystrzyżonych drzewek, posadzonych wzdłuż kilku najwspanialszych alei i przynoszących mieszkańcom schronienie przed palącym słońcem.

Wysiadł z auta, gdy zatrzymało się przed betonowymi barierkami, które uniemożliwiały wjazd na plac. Na pożegnanie odruchowo skinął głową umundurowanemu kierowcy, a zaraz potem auto zniknęło z jego pola widzenia.

Ruszył szybko przez równy bruk, nie zwracając uwagi na ani stare kamienice z kolumienkami, urokliwymi rzeźbieniami i ozdobnymi attykami, nawiązujące do szlachetnej starożytności, ani na kunsztownie zdobione, gazowe lampy uliczne, które zgodnie ze starą tradycją rozpalano ręcznie i które każdego wieczoru roztaczały wokół miękkie, ciepłe światło, otulając Großer Platz delikatnym, złotym blaskiem.

Wmieszał się w tłum składający się z rodzin z małymi dziećmi, młodzieży korzystającej z letnich ferii i z odzianych w drogie garnitury polityków, krążących bez ustanku między Reichstagiem po prawej, w którym Gilbert powinien zjawić się rano, a pałacem führera po lewej stronie placu.

Spacerujący korzystali z zielonych skwarów i wygodnych ławek, czerpali dłońmi wodę z fontanny Neptuna, głaszcząc nagie, kamienne ramiona towarzyszących mu rzek – Łaby, Odry, Renu i Wisły, każdej o ciele pięknej kobiety, podległej władzy potężnego boga mórz.

Uśmiechnął się mimochodem i odruchowo rzucił jedną markę w wodę. Symbolika, pomyślał przelotnie.

W oddali, za placem i wysokimi budynkami, błyszczała pełna kolorowych barek tafla Sprewy. Jego uśmiech zrzedł, bo rzeka przypomniała mu o wodach Venedig.

– Miałem pojechać na urlop – mruknął do siebie i zirytowany wypuścił powietrze przez zęby. – Niech was jasna cholera...

Przystanął i układając sobie w myślach odpowiednie słowa, patrzył na Berlin bez pośpiechu.

Miał czas; nie przyszedł na pierwsze posiedzenie rządu – zaspał po tym, jak błąkał się po mieście do rana, szukając rozwiązań w butelkach dobrego alkoholu i w dźwiękach muzyki – a do drugiego miał jeszcze ponad dwie godziny. Wątpił, że rozmowa z bratem zajmie mu aż tyle.

Poprawiając krawat, spoglądał na dzielnicę rządową, wspominając jej powstanie, podczas gdy kolejne zdania w jego umyśle natrafiały na mur, roztrzaskiwały się i umykały w nicość. Jak o tym mu powiedzieć?

Wielki Plac, pomyślał przelotnie. Germania.

Lata temu zrezygnowali z budowy Wielkiej Hali, która miała onieśmielać świat swoim ogromem, bo Rzeszy na drodze do chwalenia się swoją potęgą stanęły prozaiczne problemy, których nie dało się rozwiązać – wszak nawet i Rzesza nie była w stanie zmienić bagnistego gruntu Berlina – ale i tak Germania robiła niesamowite wrażenie.

Niezliczone rzesze ludzi dbały o to, by Berlin pozostawał najpiękniejszym miastem na kontynencie, by przyćmiewał inne i wywoływał dumę – strzygli trawniki i podcinali drzewka, zamiatali wczesnym rankiem ulice, strzegli, by na Großer Platz i Alei Wspaniałości nie znalazł się żaden śmieć – czy to papierowy strzępek, czy jakiś obdarty bezdomny.

Germania wyglądała dokładnie tak, jak powinna wyglądać najpiękniejsza część stolicy Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej – piękna i wielka, pozornie pozbawiona skaz.

– Kurwa – mruknął do siebie Prusy, szarpiąc się ze znienawidzonym krawatem. – Mówiłem lata temu, że to chomąto to jedno wielkie nieporozumienie, ale jak zwykle wiedzieli lepiej... – wymamrotał, ruszając się w końcu z miejsca. – Kogoś kiedyś tym gównem uduszę...

Niechętnie ruszył w kierunku pałacu führera; strzegący wejścia żołnierze, spacerujący w cieniu marmurowych kolumn, rozpoznali go i zasalutowali. Niewiele osób mogło tu wchodzić; on posiadał ten przywilej, chociaż po rewelacjach, które usłyszał poprzedniego dnia, Prusy zaczął się zastanawiać, jak długo jeszcze potrwa ten stan rzeczy.

Ale odsunięcie personifikacji od spraw krajów było kwestią mniej istotną; wisiała nad nimi wojna i nawet jeśli tęsknił za walką, wiedział, że grożący im konflikt w niczym nie będzie przypominał tego, co znał w przeszłości.

Bomby wodorowe. Wsadź je sobie w dupę, Iwan, pomyślał jeszcze i ruszył po schodach, przeskakując co drugi stopień, dla przechodniów wyglądając pewnie jak jakiś spóźniony, młody polityk. Prychnął, przechodząc przez wysokie, dwuskrzydłowe drzwi do ogromnego holu, na którego ścianach wisiały portrety bohaterów i dowódców.

Ktoś nowy z łatwością mógłby zgubić się w gęstej plątaninie korytarzy, pomylić pokoje, których było tu setki, i zabłądzić na kolejnych, wyglądających niemal identycznie piętrach, ale on po tylu latach znał drogę na pamięć. Nogi same niosły go przez drogie dywany, między klasycznymi obrazami i krążącymi po budynku ludźmi w mundurach i garniturach.

Czasem ktoś skinął mu głową, czasem chciał zamienić dwa słowa, ale Gilbert zbywał ich wszystkich szybko i oschle, nie mając dziś cierpliwości na polityczne gierki.

Nie chciał po raz kolejny dyskutować kwestii autonomii albo omawiać pomysł zjednoczenia obu parlamentów, a potem też i krajów, pomysł, który co parę lat rodził się w głowie jakiegoś polityka tylko po to, by szybko spalić na panewce, gdy ktoś z góry rzucał kategoryczne „nie".

Ale jeśli führer zechce odsunąć nas całkowicie..., przemknęło mu przez głowę, ale nie dokończył tej myśli, bo przed nim pojawiła się winda, jedyna, którą mógł wjechać na siódme piętro.

Dwaj gwardziści, strzegący windy przed osobami nieuprawnionymi, na jego widok wyprostowali się sztywno i zasalutowali. Odpowiedział niedbałym ruchem ręki i gdy tylko otworzono przed nim solidne drzwi, wszedł do środka.

Winda, wielka jak cały ten budynek, mogła pomieścić może dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób, ale zwykle jeździł nią sam. Gdy drzwi się zatrzasnęły, poczuł się jak w pułapce. Chwilę wodził palcami po miedzianych przyciskach na panelu i przyglądał się pustym, białym ścianom, czując, że serce bije mu zdecydowanie szybciej niż powinno. W końcu zaklął pod nosem i mocno wcisnął siódemkę. Winda wolno ruszyła w górę.

To nie tak miało wyglądać, pomyślał po raz kolejny.

– Kancelaria Wodza i Kanclerza Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej – zaanonsował beznamiętny męski głos. Winda zatrzymała się miękko, a on wyszedł na cichy korytarz, zatapiając się w miękkości czerwonych i czarnych dywanów, w bieli ścian, w ich narodowych barwach.

Tu również mu zasalutowano; tym razem Gilbert odwzajemnił gest starannie, pamiętając rozmieszczenie kamer na tym piętrze i wiedząc, że na pewno nie zostanie niezauważony. Dobrze, że nie musiał się tłumaczyć z tego, że odwiedza brata, pomyślał kwaśno.

Zamiast pójść w prawo, prosto do gabinetu führera, skręcił w lewo, kierując się do pojedynczych drzwi na końcu korytarza. Wszedł bez pukania i starannie zamknął je za sobą, obrzucając wzrokiem pokój.

Powiódł spojrzeniem po wysokich regałach pełnych kodeksów karnych i cywilnych, dziesiątek segregatorów i teczek, potem skupił wzrok na blacie ciągnącym się wzdłuż jednej ze ścian, gdzie swoje miejsca zajmowały komputer, drukarka i stosy kolejnych dokumentów, przemknął spojrzeniem po sofie – na poduszce leżał starannie złożony koc – i dopiero wtedy spojrzał na potężne biurko.

– Nie powinieneś być w parlamencie? – zapytał Ludwig obojętnym głosem, nie odrywając oczu od dokumentu, który czytał, a który był kolejną wersją tej pieprzonej ustawy. Gilbert zdążył już ją znienawidzić i trzykrotnie przekląć, bo siedzieli nad nią od ponad miesiąca. Każde kolejne czytanie przynosiło konieczność nowych poprawek, chociaż wydawało się, że już są na finiszu.

Milczał, wpatrując się w wysoką, muskularną postać, sztywno siedzącą w wygodnym fotelu. Ludwig nie uniósł oczu, ale Prusy wiedział, że błyszczą i jaśnieją jak błękitne niebo nad Berlinem. Cienie pod nimi były wyłącznie wynikiem nocy spędzonych na pracy, a nie powolnego umierania, jak u innych przedstawicieli ich gatunku.

Niemcy w końcu zmarszczył brwi i spojrzał na niego, ściągając z nosa okulary do czytania.

– O co chodzi? – zapytał, zniecierpliwiony ciszą. – Gilbert, ja nie mam czasu na wygłupy...

– Masz tu podsłuch? – Prusy odezwał się cicho, przenosząc wzrok to na rachityczną paproć, jedyną plamę zieleni w surowym wystroju gabinetu, to na zasłonięte okno albo na ekran komputera, na którym migały kolejne nieodczytane wiadomości. To nie było dobre miejsce na przeprowadzenie tej rozmowy.

– Co? – Ludwig przyjrzał mu się bacznie. – Jesteś pijany? – zapytał z niechęcią w głosie, odsuwając od siebie liczącą kilkaset stron ustawę.

Gilbert nie mógł powstrzymać się od przewrócenia oczami.

– Od piątej rano nie – odparł niecierpliwie. – Musimy porozmawiać. Dzisiaj. A najlepiej, żebyśmy porozmawiali w domu.

– Mam dużo pracy – westchnął Niemcy, wpatrując się w brata. – Ustawa to jedno, w kolejną sobotę jest...

– To poniekąd ma z tym związek.

– Gilbert, mów, o co chodzi, szybko – Ludwig posłał mu wręcz gniewne spojrzenie. – Pracuję. Nie wiem nawet, czy dzisiaj skończę chociaż połowę – spojrzał znacząco na sofę.

– Jak jedną noc prześpisz w domu, to świat się nie skończy – Prusy zacisnął mocno zęby. – Bruderherz... to ważne – dodał szeptem.

Słysząc zdrobnienie, Ludwig przyjrzał mu się uważniej, a na jego twarzy pojawił się cień niepokoju. Zaraz potem zerknął na ustawę, ciągle będąc myślami między jej stronicami.

– Jak ważne? – zapytał w końcu, kapitulując.

Kurewsko ważne.

Od dziesięcioleci nie używał tego języka, ale postarał się, by przekleństwo wybrzmiało, zwróciło uwagę, wytrąciło z równowagi swoim wibrującym „r" i przywiodło na myśl tego, o którym sądzono, że jest martwy.

I udało się; Niemcy znieruchomiał z dłonią w połowie drogi po odłożone moment wcześniej okulary. Zmarszczył brwi, niechętnie zaskoczony użytą mową, której nie słyszał od dekad i wydawał się zapomnieć o jej istnieniu. Zrozumiał znaczenie słów, ale nie pojmował, czemu Gilbert użył akurat polskiego, Prusy wyczytał to z jego oczu.

– Czekam w domu – Prusy z powrotem odezwał się po niemiecku, odwracając się gwałtownie w stronę drzwi. – Od czterech miesięcy prawie cię w nim nie ma – dodał jeszcze, słysząc we własnym głosie żal. – Raz jeden zrób coś dla mnie, wróć do domu i porozmawiaj z własnym bratem, dobrze?

– Gilbert...

Prusy odwrócił się bez słowa i wyszedł, pozostawiając Ludwiga siedzącego nieruchomo i niemile zaskoczonego tym, co właśnie się wydarzyło.

– Sierpień – szepnął w końcu, kierując wzrok na kalendarz na biurku. – Już sierpień.

Do Dnia Zjednoczenia było coraz bliżej.

***

Z wolna ze snu wytrącało go miarowe, głębokie mruczenie gdzieś w okolicach serca. W miarę upływu czasu był coraz bardziej świadomy nie tylko miękkości i gładkości pościeli, niewyraźnych głosów i miejskiego szumu, które rozkwitały za oknem, ale i dodatkowego, ciepłego ciężaru na piersi.

Westchnął, otwierając oczy, a potem podniósł się do siadu, delikatnie przenosząc kota na swoje kolana. Berta, najwidoczniej mając jeden ze swoich dni czułości, natychmiast wspięła się przednimi łapkami po jego piżamie i zaczęła ocierać się o szyję. Taurys odruchowo pogłaskał ją, zagłębiając dłonie w miękkim futrze, a zwierzę zmrużyło oczy i wygięło się w łuk.

– Wpuszczałem cię w ogóle do pokoju? – zapytał kotkę, marszcząc lekko brwi. Zerknął na drzwi do sypialni, znajdując je zamknięte. Uniósł lekko brew, a potem spojrzał na budzik na szafce nocnej. Zamrugał zdziwiony na widok tak późnej godziny, bo w ostatnich latach sen do późna był dla niego taką rzadkością, że mógł takie przypadki policzyć na palcach dwóch rąk. – Głodna jesteś?

W odpowiedzi Berta wyrwała mu się z rąk i w dwóch susach znalazła się pod drzwiami, miaucząc przeraźliwie. Litwa natychmiast się skrzywił.

– A podobno byłaś ostatnio grzeczna – mruknął, przecierając dłonią twarz, by wyzbyć się resztek snu. Wstał z łóżka, pragnąc napić się porannej kawy. Normalnie o tej porze piłby już drugą albo trzecią. – Wiedziałem, że to zmyłka...

Zatrzymał się na moment przy oknie, zauważając piękną pogodę; letnie słońce zdążyło już wysuszyć ulice i po wczorajszym deszczu nie było nawet śladu. Otworzył okno, wpuszczając do środka ciepły, letni wiatr i nawet blado się uśmiechnął.

Czuł się... nieźle. Gdzieś głęboko w nim pojawiła się dawno nie widziana lekkość, a serce odmierzało swój rytm trochę wolniej. Nawet widmo wojny nie mogło tego poranka odegnać od niego spokoju ducha.

Nie czuł się tak od lat; gdy wyciągał z szafy ubrania, czerń materiału zaciążyła mu w rękach. Gdzieś z tyłu głowy, tam, gdzie zwykle chował niechciane myśli i swoje niepokoje, zamigotała niechęć, by wciągać na siebie ten przygnębiający kolor – nie w dniu, w którym czuł się tak dobrze sam ze sobą.

Jedna rozmowa, pomyślał, ubierając się w tę właśnie barwę, jedyną, jaka zamieszkiwała jego szafę, podobna do nieprzeniknionej ciemności. Mogliśmy przeprowadzić ją lata temu, zaraz po Dniu Zjednoczenia, gdy stało się jasne, że niepodległości już nigdy nie odzyskamy, ale...

Jego myśli pomknęły do pierwszego spotkania w Charlottenburgu, parę lat po zakończeniu wojny, gdy w ciemnej sali stali z dala od siebie i raz tylko unieśli oczy, by napotkać swoje spojrzenia i natychmiast odwrócić wzrok. Pamiętał grymas na wargach Feliksa, pamiętał, jak sam obrócił się do niego plecami, wzburzony zaciskając usta w cienką linię.

– To było zbyt wcześnie – szepnął do siebie. Kotka, która siedziała teraz przy drzwiach, obserwowała go zielenią swoich oczu. – Ale chyba mieliśmy czas, by to sobie w końcu poukładać – stwierdził.

Pokręcił głową i ruszył do drzwi, mijając niewielkie biurko z paroma teczkami pełnymi dokumentów, świadectwo jego aktualnego życia.

Emocje opadły; przez ostatnie lata sądził nawet, że większość z nich utracił, a jednak wczorajsza rozmowa poruszyła pewne skurzone, dawno zapomniane struny, postawiła w ogniu i odmieniła go na nowo w płomieniach katharsis, przekuwając to, co w nim siedziało, to ponure otępienie, w coś innego, spokojniejszego, wypełnionego akceptacją tego, co musiało w końcu nadejść.

Tego sobotniego poranka, gdy przez okno wpadały ciepłe słoneczne promienie i przyjemny wiatr, gdy wziął na ręce kota i razem z nim przeszedł do kuchni, nawet śmierci bał się jakby mniej.

Przy kawiarce postawionej na kuchence znalazł Feliksa; Polska patrzył w niewielkie kuchenne okno, pogrążony we własnych myślach. Słysząc kroki, obrócił się i posłał Litwie lekki uśmiech.

– Kawa?

Taurys przytaknął, zauważając ciemne cienie pod oczami Feliksa. Ślad nieprzespanej nocy, ślad, który Taurys znał jak dobrego przyjaciela, bo widział go niemalże każdego ranka w lustrze, upodobniły Polskę do niego samego. W Litwę uderzyła świadomość, że obaj już zostali pozbawieni swego narodu, nawet jeśli liczby mówiły inaczej. W Neukaunas, na pierwszy rzut oka, jeszcze tego w pełni nie rozpoznał; teraz zatrzymał się w pół kroku, a jego dobry humor natychmiast prysł.

Litwa znał taki wygląd; jeszcze kilkanaście lat wcześniej cienie gościły na jego twarzy rzadko i bywały dni, gdy mógł oszukiwać sam siebie, wpatrując się w odbicie wmawiać sobie, że to tylko zwykłe zmęczenie.

Jego czas też nadejdzie, pomyślał, smutniejąc. Później, ale...

– Poproszę – powiedział cicho, odruchowo zagłębiając palce w rudej plątaninie futra, by pogłaskać kocicę za uchem.

– Czarna – skomentował Polska, sięgając do szafki z naczyniami. Przygotował filiżanki i sięgnął po kawiarkę – Nie zmieniasz nawyków – dodał. W kuchni rozniosła się mocna woń kawy. – Nadal uważasz dodawanie czegokolwiek do kawy za świętokradztwo?

– Nie – Taurys pozwolił sobie na lekki uśmiech, gdy przypomniał sobie czasy, w których kawa zawitała do Rzeczypospolitej. – Ale do tej pory nie mogę zrozumieć, jak mogłeś ją pić po tym, jak dolewałeś do niej pół litra miodu i mleka. Tego nie dało się wypić.

Gdzieś w oczach Polski zamigotało rozbawienie.

– Serio pokłóciliśmy się kiedyś o kawę? – zapytał z niedowierzeniem, stawiając filiżanki na stole. Sam sięgnął do lodówki i wyciągnął butelkę z mlekiem.

Litwa pokręcił głową; odłożył kota na ziemię i sięgnął po puszkę z kocim jedzeniem. Berta ponagliła go wysokim miauknięciem.

– W pewnym momencie zaczęliśmy się kłócić właściwie o wszystko – powiedział bez cienia wesołości w głosie.

Wesołość zniknęła też ze spojrzenia Polski, który kiwnął głową, zgadzając się z Litwą. Feliks wyglądał, jakby jeszcze chciał coś dodać – zmarszczył lekko brwi, uchylił usta – ale koniec końców potrząsnął włosami i usiadł przy stole.

To ostatnie nie spodobało się Bercie; z jakiegoś powodu nastroszyła swoje futro, wydając się niemal dwukrotnie większa i przeciągle zasyczała.

– Przestań – Taurys wypuścił powietrze z rezygnacją. – Nie przejmuj się – dodał smętnym tonem do Feliksa. Ten nie wyglądał na dotkniętego, wręcz przeciwnie, wydawał się rozbawiony. – Na Gilberta syczała przez dwa lata.

– Na swojego imiennika?

Nagle Taurys odczuł głęboką potrzebę odwrócenia wzroku.

– Nie miałem głowy do wymyślania jej imienia – mruknął niechętnie. – Wtedy...

Miałem kiepski okres. Dopiero co przeprowadziłem się tutaj i rozpocząłem pracę w szkole. Nie mogłem się odnaleźć, nie potrafiłem poprowadzić lekcji bez poczucia, że wszystko robię nie tak. Zjadały mnie nerwy, gdy grałem przed uczniami, współpracownicy patrzyli na mnie z góry, tak, jak patrzy się na każdego młodzika próbującego swoich sił w tym zawodzie, a Annika jeszcze tam nie pracowała. Prusy był jedyną znajomą twarzą w tym mieście, jedyną osobą, po której wiedziałem, czego mam się spodziewać, więc...

Nie wypowiedział żadnego z tych słów, bo chociaż wczoraj rozmawiali szczerze, nadal miał w sobie pokłady wspomnień i emocji, którymi nie chciał się z Feliksem dzielić. Po tym, jak od lat każdego tygodnia przeglądano jego mieszkanie, jak kontrolowano to, z kim pisał i do kogo dzwonił, jak zapomniał o istnieniu prywatności i tajemnicy korespondencji, to właśnie one stały się jego ostatnim bastionem, ostatnią rzeczą, która należała tylko do niego.

– To on ją tak nazwał – odparł zamiast tego wszystkiego i wcale nie mijał się z prawdą. – Ja tylko skróciłem jej imię. I zaczęła na nie reagować, więc uznałem, że nie warto go zmieniać.

Feliks mruknął pod nosem, próbując łyk swojej kawy. Skrzywił się i dorzucił do filiżanki tak absurdalną ilość cukru i mleka, że napój przybrał niemalże białą barwę. Na ten widok Litwa uniósł kącik ust.

Feliks też nawyków nie zmieniał.

– Tak w ogóle, to ja ją wpuściłem do ciebie do pokoju w nocy – odezwał się po chwili Polska. – Miauczała pod twoimi drzwiami.

Nie dodał, że gdy nacisnął klamkę, chcąc jedynie uchylić drzwi, kot najpierw posłał mu pogardliwe spojrzenie, a potem umknął w półmrok sypialni, wskoczył na łóżko, zwinął się w kłębek przy sercu śpiącego i ten widok sprawił, że Feliks jeszcze chwilę tam stał, tknięty uczuciem, którego nie potrafił wyjaśnić, mając z tyłu głowy pewną starą prawdę o kotach.

Teraz wyrzucił tę myśl z umysłu. Mieli plany na ten dzień.

– Gotowy na zakupy? – zagadnął.

Och, Litwa jęknął w myślach. Zapomniał o tym. Tak jak się spodziewał, na widok jego miny oczy Feliksa pojaśniały.

– Jedziemy do KaDeWe – postanowił Polska. – Na początek.

– Bez szaleństw – ostrzegł go Taurys. – Nie zgodzę się na nic... krzykliwego.

Feliks pojednawczo uniósł dłonie na wysokość piersi.

– Żadnych żółci, pomarańczy i różów – zgodził się. – Ale też żadnej czerni.

Co ja robię, pomyślał nagle Litwa, dyskutuję o swojej garderobie z człowiekiem, którego dwa dni temu uważałem za martwego. Mamy ważniejsze sprawy na głowie...

Dalej chcesz nosić po nim żałobę? głosik w głowie znów o sobie przypomniał, a on westchnął w duchu. Co racja, to racja. Obaj nie czujemy się z tym komfortowo.

– Będę miał ostatnie słowo – zastrzegł.

– Zgoda.

– Nie ubiorę nic, za co dyrektor szkoły mógłby mnie wylać – dodał jeszcze dla pewności. – I nie, nie obchodzi mnie, że są letnie ferie. Wciąż jestem nauczycielem.

– Dobrze, dobrze – Polska wyglądał na rozbawionego tymi obostrzeniami. – Wiem, że miewałem kiedyś głupie pomysły w tej kwestii, ale mi przeszło, spokojnie. W ogóle zaskoczyłeś mnie – dodał, zmieniając temat. Litwa uniósł pytająco brew. – Wiesz, tym, że poszedłeś studiować muzykę, i że uczysz. No i że grasz na fortepianie – dorzucił po chwili namysłu Feliks. – Jak o tym wczoraj mówiłeś, pomyślałem raczej o skrzypcach, czy coś.

– Tak jakoś wyszło – Taurys westchnął i wypił ostatni łyk swojej kawy.

To też było jedno z tych istotnych wspomnień z nowego życia; dzień, gdy jeszcze pracował jako nic nie znaczący urzędnik gdzieś w Wiedniu i obowiązki skierowały go na uniwersytet, by dostarczył jakąś korespondencję jego władzom. Dzień, w którym nagle otoczyła go znajoma, bolesna muzyka.

Nie chciał wdawać się w szczegóły, dlaczego wybrał fortepian, nie czuł się na siłach przyznawać, że poszedł ta drogą dlatego, że któregoś dnia, stojąc w drzwiach sali uniwersyteckiej wiedeńskiej akademii, patrzył, jak jakiś obcy student wygrywa ostatnie pożegnanie z Rzeczpospolitą.

Jej muzyczny testament spisany tuż przed trzecim rozbiorem, rozbrzmiewający w wieku dwudziestym pierwszym w samym środku Imperium, na długo po tym, jak umarła i Rzeczypospolita, i ich miłość.

Nie chciał mówić też, że stanął wówczas w drzwiach i znieruchomiał, poruszony i zaskoczony, mijany przez dziesiątki studentów na przerwie, młodych, o setki lat młodszych od niego ludzi, którzy nie mieli pojęcia, kim jest. Patrzył na smukłe palce nieznajomego studenta o jasnych oczach, nieświadomego wspomnień, które na Litwę zrzucił swoją grą, które szarpały mu duszę, bo były i ostre, i bolesne, ale... ale...

To był drugi utwór, którego sam się nauczył grać.

– Tak wyszło – powtórzył bezbarwnie, a Polska zajrzał mu w oczy. Litwa wiedział, że nawet dziecko przejrzałoby to kłamstwo, ale nie chciał się dzielić tą historią.

Jeszcze nie. Może kiedyś. Nie ledwie dzień po tym, jak zaczęliśmy od nowa, bo mimo tego wspomnienia są dla mnie tak żywe, jakby to wszystko wydarzyło się dopiero wczoraj.

Poczuł ulgę, gdy Feliks nie nalegał na usłyszenie prawdy.

Śniadanie zjedli, wymieniając jakieś nic nieznaczące słowa. Potem Feliks wyszedł do toalety. Berta, która przez ostatnie kilkanaście minut siedziała na lodówce, zeskoczyła z niej i odprowadziła mężczyznę do korytarza. W przejściu usiadła, zawijając wokół siebie ogon i zaczęła prychać.

– Jesteś nieznośna – westchnął Litwa. Gdy kocica nie przestała wydawać z siebie odgłosów dezaprobaty, wywrócił oczami. – Masz go chociaż nie gryźć – dodał z rezygnacją, mając nadzieję, że chociaż w tej kwestii Berta da sobie spokój. Humorzasta bestia. – To mój...

Umilkł, bo nie znalazł słowa, które byłoby odpowiednie.

– Gość – mruknął po chwili, poddając się.

Berta syknięciem dała mu do zrozumienia, co sądzi o gościach i nie była opinia pochlebna. Taurys uśmiechnął się kącikiem ust.

– Wiem. Ale skoro wytrzymałem z tobą, diablico, tyle czasu, to z kolejnym nieznośnym lokatorem sobie poradzę.

– Miło mi, że nadal masz o mnie takie dobre zdanie.

Szlag. Taurys westchnął, czując jak na policzkach pojawia mu się rumieniec. Połamany, zgermanizowany i szurnięty, bo gada do kota i wydaje mu się, że rozumie to, co zwierzak próbuje mu powiedzieć. Ale co miał poradzić na to, że zwykle, gdy nadchodziły wakacje, oprócz Gilberta to ona była jedyną żywą istotą, z jaką miał jakiś kontakt?

– Będę się zachowywać – Feliks pokręcił głową, ale uśmiechał się pod nosem.

– Przepraszam – mruknął Taurys cicho.

– Daj spokój – Feliks wzruszył ramionami, wcale nie czując się dotknięty. – Wiem, że bywałem wkurzający w naszym pożyciu – odparł poważniej i ciszej. – I robiłem różne głupoty, nie zawsze patrząc na to, co ty o tym sądzisz.

– I vice versa – odparł Taurys. Coś w tym było; w miarę jak umykało to, co było między nimi, wzrastała irytacja wywołana nawet najmniejszymi sprawami. Z perspektywy czasu w większości okazały błahe. – Nie... nie rozmawiajmy już o tym, dobrze? – poprosił. – Wczoraj...

– Wiem – Polska pokiwał głową, ale w jego oczach coś pociemniało. – Od nowa. Czekamy na informację od Prusaka – zmienił temat. – Ale muszę ci pokazać parę rzeczy, które mam ze sobą. Chodź.

Litwa dał się poprowadzić przez własne mieszkanie do salonu; tam, na podłodze obok sofy, leżała otwarta torba z rzeczami Feliksa. Polska przykucnął przy bagażu; Taurysowi pozostało jedynie przysiąść na krawędzi sofy, obok kołdry i poduszki, które przyniósł Feliksowi po tym, jak w nocy skończyli rozmawiać. Całe szczęście, pomyślał przelotnie, że miał jakąś zapasową pościel. Nigdy nie przyjmował gości.

Feliks podał mu jakieś urządzenie; Taurys z ciekawością obrócił w palcach płaską strukturę ze szkła i plastiku, która pod dotykiem jego palców zajaśniała, ukazując ekran zajmujący cały front przedmiotu.

– Amerykańskie cacko, telefon komórkowy – powiedział Feliks. – Tylko tego nie opuść. Sprecher to porządny niemiecki sprzęt, w razie potrzeby można nim rzucić i zabić, ale to cacko nie przetrwa upadku z pół metra.

Taurys skinął głową; przyciągnął bliżej stołek od fortepianu i odłożył ostrożnie telefon na jego blat.

– Działa tutaj? – zapytał, ale usłyszał odpowiedź, której się spodziewał.

– Niestety nie – Polska pokręcił głową. – Rzesza się technologicznie odcięła od reszty świata, jak już wyciągnęła tyle, ile się dało ze współpracy z Amerykanami. Bez grzebania w środku nie da się nawiązać żadnego połączenia, ale jakiś technologiczny magik dałby radę to przerobić. Od momentu przekroczenia granicy jest bezużyteczny, ale mam za to je... – tym razem wyciągnął z torby znajome Taurysowi urządzenia, dwa niemieckie szprechery.

– Ten jest mój, sprzed ucieczki – Feliks wskazał na starszy model, oblepiony kolorowymi naklejkami w miejscach, w których już obudowa zdążyła się wytrzeć. Taurys mimowolnie uniósł kącik ust. – Numer nadal działa, najwidoczniej ktoś nie odłączył go od systemu. Nie chcę go używać, chyba że w ostateczności. Nie wiem, czy ktoś jeszcze tego pilnuje, ale połączenie wykonane przez trupa pewnie wzbudziłoby ciekawość.

Litwa kiwnął głową.

– A ten jest zarejestrowany na fałszywe dane – kontynuował Polska, wskazując na drugie urządzenie. – Można go spokojnie używać, chociaż i tak wolałbym gadać z Prusakiem osobiście.

– O ile Gilbert jednak nie stwierdził, że... – Taurys zawiesił głos. Wydawało mu się, że są na to małe szanse, ale to nie on miał zobowiązania wobec rządu.

– On nie – Polska pokręcił głową. – Znam go. Gorzej z jego bratem.

No tak. Taurys przebiegł w myślach przez ostatnie spotkania w pałacu, próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Ludwig odezwał się do nich chociażby słowem, czy choćby raz do nich zszedł, zamiast pojawiać się na chwilę i beznamiętnie patrzeć z teatralnego balkonu, jakby był widzem rozgrywającego się poniżej, głęboko w ich sercach, bezlitosnego dramatu.

Nie był w stanie sobie przypomnieć.

– To nie jest pewny sojusznik – powiedział w końcu.

– Nie jest – Feliks przyznał mu rację. – Ale za Gilbertem pójdzie w ogień i liczę, że to wystarczy.

Taurys przetoczył po dłoni szprecher.

– Jest na fałszywe dane – powtórzył po chwili. – Pisałeś do mnie, widziałem pismo przynajmniej dwóch osób... otrzymałem odpowiedź e-postem zaraz po tym, jak wysłałem pocztówkę...

– Pracowałem bardzo długo jako kurier albo jako listonosz – wyjaśnił Polska, odgadując, o co Litwa chciał zapytać. – To znajomości, Licia. Poznałem tak mnóstwo osób w całym kraju, tutaj – Wskazał na swój szprecher. – mam setki numerów telefonów. Większość ludzi nie uważa listonosza za osobę, przy której trzeba uważać na słowa, więc sporo słyszałem... A w miejscach, gdzie nie ma bloków i skrytek, gdzie się chodzi po domach i doręcza wszystko osobiście, po pewnym czasie można nawiązać sporo przydatnych znajomości i czasem poprosić o małą przysługę.

Och, to miało sens. Litwa skinął głową.

– Oskar istnieje? – zapytał.

– Z imieniem strzelałem – Polska wzruszył ramionami i roześmiał się. – Poprosiłem znajomego, by napisał dla mnie parę kartek, nie pytał o szczegóły.

– I gdzie jest ta skrytka pocztowa? – Taurys wstał i sięgnął do półki z książkami. Pocztówka była tam, gdzie ją schował przed wyjazdem, za okładką jednej z książek. Położył ją na stołku. – Nie jest berlińska.

Uśmiech na twarzy Polski zbladł. Litwa znieruchomiał, mając nagle dziwne, niezrozumiałe poczucie, że przegapił coś ważnego.

– Myślałem, że załapiesz – odezwał się cicho Feliks, a słysząc jego zgaszony ton, Taurys zacisnął zęby. Przeczucie zmogło się, związało mu wnętrzności niepokojem. – Skrytka o takim numerze nie istnieje, ale inny znajomy na poczcie miał przekazać mi odpowiedź, zamiast zwrócić ją do adresata. To też była wskazówka, numer i łabędzie.

Wziął do ręki pocztówkę, wpatrzył się w jej treść, ale wciąż nie rozumiał sensu, który miałby się tam kryć.

– Feliks? – zapytał szeptem, poddając się.

Napotkał smutne spojrzenie.

– Skrzynka numer E-15-714I-10 – powiedział wolno Polska. Widząc, że Taurys dalej nie rozumie, westchnął ciężko i wyciągnął pocztówkę spomiędzy palców Taurysa. – Daj mi długopis... Dzięki... – Zapisał numer i podkreślił wszystkie cyfry. – Czytaj.

Piętnaście, odczytał Taurys, czując jak na moment jego serce zamiera. Siedem. Tysiąc czterysta dziesięć. Jak mogłem nie...

– Pierwsza bitwa pod Tannen... – zaczął ochryple; w połowie zdał sobie sprawę z tego, co mówi. Z trudem przypomniał sobie polską nazwę tego miejsca. – Bitwa pod Grunwaldem.

Odwrócił wzrok, gdy zdał sobie sprawę, że on już prawie w ogóle nie pamięta tamtego dnia.

***

Ten dom stał już prawie pusty; obaj rzadko w nim nocowali, ale o ile Prusy wracał do niego, gdy tylko mógł, nawet jeśli było to jedynie kilka godzin niespokojnego snu po zakrapianej nocy, jedynym wytchnieniu po cotygodniowym objeździe Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej, tak Ludwig częściej już spędzał noce w gabinecie na Großer Platz, nawet we śnie analizując kolejne paragrafy, ustępy i rozdziały nowych ustaw i rozporządzeń.

– O czym chciałeś porozmawiać? – zapytał Ludwig, wchodząc do salonu, bogatego pomieszczenia o miękkich fotelach i solidnych, drewnianych meblach wykonanych na zamówienie, pełnych ozdobnych detali. Znieruchomiał, niemile zaskoczony widokiem dużej, otwartej butelki mocnego alkoholu, leżącej wymownie na stoliku do kawy obok dwóch kieliszków.

Prusy siedział w fotelu i w dłoniach przetaczał zakrętkę, bezmyślnie skubiąc papierową banderolę.

– Gilbert – zaczął niepewnie Niemcy, patrząc to na brata, to na stojący przed nim kieliszek, najwyraźniej przed chwilą opróżniony w zawartości. Butelka była prawie pełna, gdyby nie wilgoć szkła skrząca się w świetle diamentowego żyrandola, nawet by nie zauważył tego, że cokolwiek z niej uszczknięto. – Czy ty masz jakiś problem z ...?

– Nie będziemy dzisiaj rozmawiać o moim potencjalnym alkoholizmie – mruknął ironicznie Prusy. Niedbałym ruchem rzucił zakrętkę gdzieś za siebie; nie miała być już potrzebna. – Co tydzień Katerina swoim widokiem mi przypomina, żeby się jednak jako tako hamować. Ale miło, że łaskawie zauważyłeś – dodał z przekąsem.

Niemcy, czując na swojej twarzy rumieńce wstydu, usiadł niepewnie obok.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał po długiej chwili bardzo cicho. – Wiem, że ostatnio prawie nie rozmawiamy, ale...

Gilbert potrząsnął głową; sięgnął po likier.

– Goldwasser – rzucił bez uśmiechu. Kilka sekund później w kieliszkach zamigotały drobinki czystego złota, zawirowały jak maleńkie drogocenne tornado. – Stara gdańska receptura. Pij.

Niemcy zmarszczył brwi, ale zacisnął palce na szkle.

– Za Imperium.

– Za Imperium – zgodził się z nim brat.

Wypili, ale patrząc znad krawędzi szkła w oczy Gilberta, Ludwig zauważył, że coś zdecydowanie jest nie tak. Czując w ustach palący smak, a w nozdrzach ziołowy zapach, odłożył pusty kieliszek na blat.

– Co się stało?

– Pamiętasz, jak pochowaliśmy Łukasiewicza? – zapytał na pozór spokojnie Prusy.

Ludwig oszczędnie skinął głową, marszcząc brwi.

– Dlaczego o to pytasz? – zapytał sucho.

Prusy, ku jego zaskoczeniu, najpierw uśmiechnął się kącikiem ust, a w jego oczach coś zabłysło blaskiem, jakiego Ludwig nie widział od dawna, może nawet od samego początku wojny. Potem Gilbert wziął głęboki wdech i zacisnął palce na szyjce butelki.

– No to wygląda na to, że powstał z martwych – oznajmił. – A teraz go trzeba przeszmuglować do Charlottenburga.

Ludwig znieruchomiał. Spojrzał badawczo na butelkę, potem na brata i...

– Co? – wydusił z siebie, chociaż w głowie miał zupełnie inne pytania. Oszalałeś? Jesteś pijany? Co ty bredzisz?

Uśmiech Prus nagle się poszerzył, a zdezorientowany Ludwig natychmiast przypomniał sobie dawne czasy, gdy Gilbert pierwszy rwał się do działania, gdy tylko należało jakieś podjąć. Co się działo? Polen był martwy od dekady!

– Nie „Co?". Pytanie powinno brzmieć... Jak?



***


Tytuł nawiązuje do mitu o porwaniu Europy, fenickiej księżniczki, przez zakochanego w niej Zeusa, który przybrał formę białego byka. Europa była uważana za najpiękniejszą kobietę na świecie, a mit o jej porwaniu był inspiracją dla wielu artystów.

Plan Germania - plan przebudowy Berlina pod nazistowskim przewodnictwem. Była to część wizji Adolfa Hitlera dotycząca przyszłych Niemiec po oczekiwanym zwycięstwie w II wojnie światowej. Speer planował wybudowanie budynku, który byłby chlubą Berlina. Według planów miała to być Wielka Hala zaprojektowana przez samego Hitlera. Gdyby została wybudowana, byłaby największym budynkiem o charakterze zamkniętym na świecie. Budynek miał osiągnąć 200 metrów wysokości, 250 metrów obwodu kopuły, pomieścić 180 tysięcy ludzi i być szesnaście razy większy niż Bazylika św. Piotra w Rzymie. (Ponieważ Berlin leży na bagnistym gruncie, istnieje spora szansa, że Wielka Hala by się po prostu zapadła pod własnym ciężarem. Już sama nazwa miasta - ciekawostka językowa - pochodzi od prasłowiańskiego słowa oznaczającego bagno/moczary)
Fontanna Neptuna - stworzona przez Reinholda Begasa w 1891 roku. Dynamicznie usytuowany Neptun wieńczący centralną część fontanny otoczony jest personifikacjami czterech rzek: Łaby, Odry, Renu oraz Wisły.

Jeśli chcecie zwizualizować sobie Berlin w tym fanfiku, poszukajcie artykułu "Takiego Berlina nigdy nie zobaczycie na żywo. Właśnie tak wyglądał na długo przed Hitlerem" i zmiksujcie to, co zobaczycie na tych fotochromach z opisem Germanii na Wikipedii, a potem odejmijcie zniszczenia wojenne i komunę :)

Goldwasser (w tłumaczeniu z niemieckiego: złota woda), Danziger Goldwasser (złota woda gdańska) – mocny (minimum 38% alkoholu) likier ziołowo-korzenny wytwarzany w Gdańsku według pomysłu XVI-wiecznego uchodźcy religijnego (mennonity) z Lier, Ambrożego Vermoolena (lub Vermöllena), który wraz ze swoim majątkiem przywiózł z Niderlandów receptury nieznanych dotąd w Prusach likierów. 
Jestem! Po dwóch tygodniach blokady twórczej puściła - a ja dostałam takiej weny i ataku endorfin, że przez kilka godzin nic nie mogło mnie zmartwić. Nic. Więc oto rozdział :) napiszcie jakiś komentarz, dajcie znać, co sądzicie i trzymajcie się!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro