Rozdział VII: Jeszcze nie zginęła
Widział znajomy uśmiech, tak bardzo znajomy, który z wolna gasł, im dłużej Feliks przypatrywał się jego pobladłej twarzy, zmatowiałym włosom i spowitej w czerń sylwetce, żeby w końcu zniknąć całkowicie, gdy spojrzenie Polski napotkało jego oczy.
Taurys łapał powietrze, mając wrażenie, że cały tlen świata gdzieś zanikł i ani odrobina nie dociera do jego płuc; nogi znów, tak jak wtedy, drżały i zmiękły, jakby zaraz miały się pod nim załamać.
Świat dookoła był rozmazany i nieistotny, umilkły wszystkie dźwięki. Słyszał jedynie bicie własnego serca, a biło ono tak szybko i mocno, że o mało co nie wyrwało mu się z piersi.
On żyje. On żyje. Żyje!
Poruszył sztywno ręką, chciał ją wyciągnąć przed siebie, dotknąć, zrozumieć, że to nie sen, nie majak, że to naprawdę on, że jego palce napotkają szorstkość ubrania i miękkość skóry, ciepło, a nie nicość, ale zabrakło mu na to sił.
Otworzył usta, a słowa wysypały się z nich bezradnie, bezwolnie, bez ładu i składu, rwąc się w połowie, znikając, nim pojmował ich sens. Myślał, że będzie gotowy; omylił się.
– Myślałem... Ja... Ty... Ty... Byłem pewny, że nie... że nie żyjesz... wszysc...wszyscy – jąkając się, opuścił wzrok na swoje dłonie. Drżały mocno, jakby targała nim choroba. – Widziałem... twoje ciało... w... w kost-kostnicy, ja...
On żyje. Żyje. Feliks Łukasiewicz, Polska, Lenkija, wrócił i nagle miniona dekada spadła Litwie na głowę razem ze wspomnieniami z ostatnich setek lat, przygniatając go tabunem tłumionych emocji. Jeszcze raz uchylił warg, ale nie wydusił już z siebie żadnego słowa.
– Licia – odezwał się Polska cicho i miękko, a potem postąpił jeszcze kilka kroków i delikatnie złapał za ramię. Twarz miał poważną, a spojrzenie miękkie, gdy pociągnął Taurysa w kierunku najbliższej ławki.
Litwa, chwiejąc się na własnych nogach, postąpił za nim, błogosławiąc sposób, w jaki Feliks go na tej ławce usadził, bo czuł, że jeszcze kilka sekund, a osunie się na chodnik całkiem bezwładny.
– Ja...
– Siedź – mruknął Polska, przykucając przy nim. Wyglądał na bardzo zaniepokojonego, zauważył Taurys w przebłysku świadomości. – Oddychaj.
Litwa wziął kilka głębokich oddechów i z wolna świat przejaśniał. Zamrugał, przetarł oczy. Poczuł się odrobinę lepiej; pilnując oddechu spróbował jeszcze raz powiedzieć cokolwiek sensownego.
– Jak... dlaczego... dlaczego ty... – wydusił z siebie. – Polsko, dlaczego to zrobiłeś?
– Litwo – Polska położył dłoń na jego kolanie i zerknął na twarz. – Mówisz po niemiecku, wiesz?
Taurys drgnął, dopiero teraz zdając sobie z tego sprawę.
– Jestem nauczycielem – wychrypiał z trudem po litewsku. – Używam na co dzień... od lat nie... do nikogo... od lat.. nie mówiłem – w połowie wypowiedzi spróbował zmienić ją na polską, bo język w jego ustach znieruchomiał, a umysł nie podsunął kolejnych litewskich słów, ale i ta słowiańska mowa nie pozwoliła mu na wypowiedzenie chaosu, który miał w głowie. – Ja... – zaczął bezradnie raz jeszcze, a potem umilkł.
– Sprich deutsch – nakazał mu łagodnie Polska, widząc jego problem.
– Ty żyjesz – Litwa powtórzył, z ulgą przechodząc na niemiecki. Zawstydzony i zażenowany własną niemocą, przygryzł wargi i skulił ramiona, świadom, jak żałośnie musi teraz wyglądać.
Zgermanizowana personifikacja, która nie potrafi już mówić we własnym języku. Żadne jego ostatnie starania nie miały sensu. Co z tego, że starał się czytać stare książki i powtarzać słowa, skoro nie potrafi sklecić zdania w rozmowie z inną osobą?
– Pracuję w szkole – powtórzył, czując palącą potrzebę usprawiedliwienia się. – Te dzieciaki...
– Rozumiem.
Rozumiesz? Rozumiesz, że rozmawiam z ludźmi właściwie tylko w pracy? Że jedyne osoby, do których się odzywam, to te dzieciaki albo nauczyciele? Że w mediach jest tylko jeden język, a tylko radio i telewizja mogą zagłuszyć tę piekielną ciszę pustego mieszkania? Że nawet myślę po niemiecku? Że sam siebie nazywam Litauen, nie Lietuva?
– Dlaczego... dlaczego to zrobiłeś...? Jak... jak to się stało, że...?
– Wyjaśnię ci wszystko – obiecał mu Polska, samemu posługując się teraz niemiecczyzną. – Wszystko. Ale nie teraz i nie tutaj, dobrze? Gdzieś, gdzie na pewno nikt nie będzie nas słyszał.
Taurys pokiwał głową z zaciśniętym gardłem. Tak, pomyślał, uliczka to nie jest najlepsze miejsce. Wieczorową porą pojawiało się tutaj więcej młodych ludzi; Taurys dopiero teraz zauważył, że w okolicy wiszą szyldy kilku knajp i barów. Robiło się tłocznie.
– Dlaczego „Schwäne"? – zapytał, gdy już głos przestał mu się trząść. Polska usiadł obok niego i nieco się pochylił; dla postronnych wyglądali zapewne na bliskich przyjaciół, rozmawiających półgłosem o ważnych sprawach. Poczuł palce zaciskające się wokół jego dłoni.
Ciepłe. On żyje, przeszło mu przez myśl. Naprawdę żyje. Cholerny drań.
Feliks uścisnął jego palce jeszcze raz, mocniej, jakby świadom błąkających się po umyśle Taurysa myśli, a potem cofnął dłoń.
– Przecież jakbym wybrał „Phönix" albo „Adler", to od razu byś się domyślił – Feliks uśmiechnął się półgębkiem. – A poza tym, to te nazwy były już zajęte, piekielnie ciężko o dobry adres w reichpoście.
Litwa parsknął nieco histerycznym śmiechem.
– Łabędź też do ciebie pasuje – stwierdził cicho, unosząc nieśmiało kącik ust.
– Bo piękno czy czystość? – zagadnął Feliks z ciekawością.
– Bo pycha.
– Uznam to za komplement.
Pycha i śmierć. Nigdy się jej nie bałeś, w przeciwieństwie do mnie.
Długo milczeli; Polska spuścił wzrok na bruk.
– Aš atsiprašau – wyszeptał w końcu.
Litwa zamknął oczy, odetchnął. Przeprosiny brzmiały szczerze, dotknęły serca, zwłaszcza, że Polska użył litewskiego, a przecież w ich wspólnej przeszłości nigdy za nim nie przepadał, niemal nigdy go nie używał, chociaż wiedział, jak wiele ten język dla Taurysa znaczył.
– Na razie powiedz mi tylko – zaczął szeptem. – że... że powód był ważny.
Musiał być ważny; Polska nie udawałby martwego przez dekadę, nie zniknąłby z systemów, nie upozorowałby własnej śmierci z byle błahostki.
Był sprytną szują, cwaną bestią, ale nie był okrutny. Musiał wiedzieć, jak Litwa zareaguje na jego śmierć. Mogli czuć wobec siebie urazę z dziesiątek powodów, mogli wykrzykiwać sobie nienawiść, ale los splótł ich przed wiekami małżeńską więzią. Litwa nie potrafiłby przejść obok jego śmierci tak, jakby byli obcymi sobie ludźmi... albo tylko wrogami.
– Był. Jest. Właściwie, to jest bardzo ważny. Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię, Licia.
Taurys przełknął ślinę i pokiwał głową. Był w stanie to uwierzyć. Gdyby powód nie był ważny, pomyślał jeszcze, Polska nie zadałby sobie tyle trudu. Jak upozorował... przecież to ciało? To było jego ciało? Litwa nie miał już żadnej pewności, w końcu ledwo stanął w drzwiach kostnicy, a już osuwał się po ich futrynie i tylko szybka reakcja Prus sprawiła, że nie roztrzaskał sobie czaszki o podłogę.
Jak? Jak on wszystkich oszukał? I jak... Na litość boską, on musiał przez dziesięć lat wodzić system za nos, używać fałszywych tożsamości... Jak sobie poradził? Skąd miał pieniądze na jedzenie, gdzie nocował? Uniósł wzrok i w końcu przyjrzał się Feliksowi dokładniej.
Wyglądał tak, jak każdy z nich – zmęczony człowiek z oczami, w których głębi krył się ból odebrania i świadomość nieodwracalnego – ale Taurys uznał, że i tak wygląda dużo lepiej niż jego odbicie w lustrze. Jego skóra nie była tak blada, czyste przydługie włosy jeszcze lśniły, a błękitna koszula leżała na ciele ze swobodną elegancją, a nie wisiała jak na wieszaku. Jeśliby go nie znał i nie potrafił rozpoznać tego, co miał w swoich oczach, uznałby go za niewyspanego, zmęczonego, ale ogólnie raczej zdrowego człowieka.
On nie mógł jeszcze umrzeć, zrozumiał. Polacy jeszcze nie wyginęli. Nie zgadzały ci się miliony. Czym były twoje trzy miliony przy dziesięciokrotnie większej liczbie Polaków? Nikomu nie zgadzały się te miliony, ale żaden z nas nigdy nie podał tego w wątpliwość, żaden nie ośmielił się powiedzieć na głos, że to dziwne, że cholerny, cwany Łukasiewicz odszedł, siedzieliśmy jedynie w Charlottenburgu ze spuszczonymi głowami, oddając ostatnie powinności zmarłemu, który wcale nie jest zmarłym.
Młodzi mówią po niemiecku, to prawda, a więzi z upadłym państwem z pewnością już nie czują, ale... ale on mógłby umrzeć dopiero wtedy, gdy wszyscy już o nim zapomną, a im więcej ludzi, tym więcej pamiętających, tym więcej osób, które nauczą jednak swoje dzieci mowy przodków...
I wtedy usłyszał na ulicy, ledwie kilka metrów od siebie, język polski. Obaj poderwali głowy, by ujrzeć parę staruszków, mężczyznę i kobietę, podtrzymujących się wzajemnie i mówiących do siebie cicho i czule. Zapatrzyli się w nich jak w dwa świetliste anioły, wyczekując na kolejne spokojne, słodkie słowa, spływające z ust nieświadomego małżeństwa.
To był ten dialekt polskiego, który Taurys najlepiej znał, północnokresowy, śpiewny, zabarwiony wschodem, który słyszał dziesiątki razy na ulicach Wilna, lata, lata temu, i jeśli nawet teraz pobrzmiewały w nim naleciałości niemieckiego, nowe słowa, które kiedyś nie istniały, nadal był bardzo znajomy. Na moment tamten świat do niego powrócił, tak jak parę dni wcześniej, gdy błąkał się po zrujnowanym mieście.
Zerknął na twarz Feliksa i zauważył, że w zieleni na moment zalśniły łzy, zajaśniały odbiciem w świetle rozpalających się lamp ulicznych i zniknęły, zmyte kolejnymi, szybkimi mrugnięciami rzęs. Był równie poruszony.
Staruszkowie przeszli obok nich, nie zauważywszy, co z nimi zrobili swoją mową, wileńską gwarą przeszłości.
– Pochodzą z... – Feliks również to rozpoznał, a jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu. – z naszego miasta.
Taurys przymknął oczy. Ich miasto, ich kość niezgody, miasto, które obaj kochali zaborczą, destrukcyjną miłością, a z którego nie zostało już nic, podobnie jak z ich krajów.
– Byłem tam w niedzielę – wyszeptał.
– Jak... jak wygląda?
– Jak... – Taurys przełknął ślinę, szukając odpowiedniego słowa. – Jak koszmar.
Polska opuścił wzrok.
– Więc tak, jak Warszawa.
Przez chwilę panowała cisza. Feliks potrząsnął nagle głową.
– Dobra – zaczął rzeczowo, brzmiąc z powrotem jak Polska, którego Litwa dobrze pamiętał. – Gdzie nocujesz?
– W Hotelu Niemen – odparł Taurys, postanawiając wziąć się w garść. Potarł twarz dłonią i odetchnął, czując, że szaleńcze bicie jego serca powoli się uspokaja.
– Ten koło wyspy na rzece? – podłapał Polska, wstając. – Wiem, gdzie to. Ale jeśli chcesz teraz gadać, to nie tam. Wysyłałeś im adres, prawda? Na razie wolę dmuchać na zimne. Tu niedaleko jest taka knajpa, myślę, że tam możemy porozmawiać swobodnie. To co, teraz czy poczekamy do jutra, jak... jak to sobie poukładasz?
Litwa potarł oczy, wypuścił powietrze.
– Teraz – zadecydował. – Mam do ciebie masę pytań.
– Domyślam się. Dasz radę iść czy łapać taksówkę?
– Idziemy – mruknął Litwa.
– W sumie – wymamrotał pod nosem Polska, a w jego oczach zabłysły znajome psotne iskierki. – Miło wiedzieć, że nadal mój widok sprawia, że miękką ci nogi...
– Nie schlebiaj sobie – Taurys uniósł kącik warg w słabym uśmiechu. – Każdy by tak zareagował, widząc człowieka, który powstał z martwych...
– Wiem, wiem – Polska podał mu dłoń.
Przyjął ją, wstając. Spokojnym krokiem ruszyli w kierunku wspomnianej knajpy, a z każdą mijaną ulicą w głowie Taurysa rodziły się nowe pytania.
– Dlaczego skontaktowałeś się akurat ze mną? – zapytał cicho, gdy zatrzymali się na jakimś przejściu dla pieszych.
– Nie miałem pojęcia, gdzie aktualnie jesteście – odparł Feliks, wpatrując się w czerwień sygnalizacji. – Postanowiłem zacząć szukać od stolicy. To było trochę ryzykowne, ale... ale trafiłem na ciebie. Lepiej nie mogłem. No i Prusak też szybko się napatoczył.
– Gilbert jest u mnie w piątki – mruknął Litwa.
– A w soboty i niedziele szlaja się po klubach i zapija nudę i rozczarowanie, wiem. Potem wraca do swojego autonomicznego pruskiego grajdołka i udaje, że wszystko jest w porządku. I tak w kółko.
Taurys zerknął na Polskę z ukosa.
– Śledziłeś go? Stąd znałeś mój adres?
– Tak, ale uznałem, że bezpośrednie odwiedziny były zbyt ryzykowne – Ruszyli przez ulicę. – Nie mam pewności, czy nie założyli ci kamer albo podsłuchów.
Litwa pokręcił głową.
– Nie ma żadnych – odparł z pewnością.
– Jesteś pewny?
– Śpię cztery godziny na dobę. Gdyby jakiekolwiek były, już dawno bym je znalazł.
– Jest szansa, że ich nie ma – przyznał Feliks. Szli dalej. – Nie chce im się już. W służbach siedzą młodzi, którzy nie mają pojęcia o tym, kim jesteśmy i dlaczego trzeba nas pilnować, więc procedury bezpieczeństwa stopniowo idą w pizdu. To nie to samo państwo, co w latach czterdziestych.
Litwa pomyślał o Prusaku i oficerach, którzy tylko pobieżnie przeglądali jego mieszkanie i przytaknął.
– Na szczęście...
Chwilę później znaleźli się pod lokalem; szyld nic Taurysowi nie mówił, ale po wejściu okazało się, że to niewielki, typowo studencki pub. Większość stolików była zajęta przez młodych ludzi, głównie mężczyzn, głośno rozmawiających i popijających alkohol w swoim towarzystwie. Za ladą stała znudzona dziewczyna, polerująca pokale do piwa i zerkająca na zegar na ścianie. Zapewne odliczała minuty do końca swojej zmiany.
Spokojne miejsce, ocenił Litwa. Spokojne, ale głośne. O to chodzi. W takim hałasie trzeba się wysilać, by słyszeć rozmówcę po drugiej stronie stolika, a co dopiero próbować kogokolwiek podsłuchiwać.
– Wezmę nam coś do picia – powiedział lekkim tonem Polska, więc Taurys ruszył w głąb pubu. Zajął niewielki stolik i czekał. Ciesząc się, że załom muru zasłonił mu bar, osłonił dłonią oczy.
Feliks to Schwäne. Jego podejrzenia się sprawdziły. Czuł radość, że Polska żył – nawet jeśli miał surrealistyczne wrażenie, że to tylko sen i zaraz obudzi się w swoim łóżku w Berlinie – ale obawiał tego, w co Feliks się wplątał. A wplątał się na pewno. Znał go.
Odsunął dłonie, mając nadzieję, że panuje już nad swoją twarzą. W samą porę; w polu widzenia pojawił się Polska, niosąc w dłoniach dwie filiżanki. Chociaż pora zdecydowanie sprzyjała alkoholowi, Taurys z wdzięcznością przyjął czarną, gorzką kawę.
Przełknął pierwszy łyk, zdecydowanie zbyt gorący i poczuł, jak płyn przesuwa się w dół jego przełyku w bardzo nieprzyjemnym doznaniu. Jego język zaprotestował przeciwko piciu niemalże wrzątku, ale już odrobina smaku kawy rozjaśniła Taurysowi zmysły.
Feliks posłodził swoje cafe latte i odkładając łyżeczkę, spojrzał mu prosto w oczy.
– Od razu mówię – zastrzegł, przyglądając się Litwie. – Że nie będę cię w to wplątywał, jeśli nie zechcesz. Mogę powiedzieć ci wszystko i jeśli uznasz, że nie chcesz się w to mieszać, zapominamy o sprawie.
Taurys przeklął cicho po rosyjsku. Czasem jeszcze zdarzało mu się używać rosyjskiego mata; wyrzucił z umysłu gramatykę i całe zastępy słów, ale wyzwiska nadal siedziały w głębi jego umysłu. Rzadko bywał tak zdenerwowany, by po nie sięgać, ale dzisiaj niemalże trząsł się od feerii emocji.
– Właśnie – mruknął Polska.
– Jak bardzo poważna jest to sprawa? – zapytał Litwa, zaciskając wargi. Skoro Polska mówił coś takiego na wstępie...
– Ogólnoeuropejska. Właściwie, to euroazjatycka, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Rosja?
– Między innymi.
Litwa westchnął. Świadom, że to, co teraz usłyszy, prawdopodobnie zmieni jego wegetację o sto osiemdziesiąt stopni, dał sobie kilka sekund namysłu. Swoją drogą, to bardzo miłe ze strony Feliksa, że nie założył, że Taurys od razu za nim pójdzie.
Wyglądało na to, że czegoś się jednak nauczył.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, jak Taurys żałośnie wyglądał...
– Nie rozpadnę się – mruknął, unikając spojrzenia Polski. – Nie musisz... nie musisz się nade mną trząść.
– Nie spodziewałem się, że będziesz tak źle wyglądał – odparł prosto z mostu Feliks. – Tym bardziej... tym bardziej przepraszam.
Taurys, zdziwiony, podniósł wzrok. Potem niepewnie uniósł kącik ust, widząc szczere spojrzenie swojego rozmówcy. Może mu się wydawało, a może nie, ale miał wrażenie, że każde przeprosiny, które dzisiaj słyszał, dotyczyły wielu rzeczy, nie tylko tych związanych ze zniknięciem Feliksa.
– Prędzej czy później i tak bym tak wyglądał – powiedział cicho. Potem nieco się wyprostował. – Widziałeś... widziałeś się z kimkolwiek z nas?
Feliks potrząsnął głową.
– Nie. Z nikim z Rzeszy – odrzekł, zaciskając wargi. Jego oczy posmutniały. – I chyba zapomniałem, jak to wszystko na nas wpływa, szczególnie na tych, których narody... były mniej liczne. Trochę mną teraz wstrząsnęło, wiesz? Myślałem, że znajdę Litwę, a znalazłem...
– Wrak? – Taurys wziął łyk kawy, tak gorzkiej jak jego uśmiech i myśli.
– Człowieka, który potrzebuje pomocy. I zaczynam się zastanawiać, czy było warto znikać na te dziesięć lat.
Pod wpływem tych słów Litwa na moment odwrócił wzrok.
– Jakiej pomocy według ciebie potrzebuję? – zapytał, w końcu się poddając i znów zwracając spojrzenie na Polskę.
– Na początek, to stylisty.
Mimo niewesołych myśli, krążących mu po głowie, mimo szalejących emocji, ta uwaga tak Taurysa rozbawiła, że parsknął zduszonym śmiechem.
– Noszę żałobę po tobie, sukinsynie! – zawołał i zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Zmieszał się, sięgnął po kawę, by jak zawsze uratowała go w niezręcznej sytuacji, boleśnie świadom, jak czarny jest jego ubiór.
– Nie wiem, czy „dziękuję" to dobre słowo, ale dziękuję – Polska oparł głowę o rękę, samemu unosząc kącik ust w rozbawieniu. – Cieszę się, że ktoś o mnie pamiętał – dodał melancholijnie, wpatrując się w mleczną biel swojej kawy.
Pamiętałem. Gdybym przestał cię pamiętać, Polsko, całkiem przestałbym być Litwą.
Rozmawiali normalnie; z tego powodu zrobiło mu się cieplej na sercu. Przez dekady na spotkaniach zamieniali ze sobą jedynie kilka słów, po powstaniu Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej nie wrócili już do kontynuowania swoich sporów, ale też nigdy się z nich nie rozliczyli.
Widział, że i w Feliksie przez minione lata zaszły pewne zmiany. Dwie z nich słyszał w jego mowie i z ich powodu czuł się nieco lżej ze swoją językową niemocą.
Gdy Feliks mówił szybko, jego twarda, wibrująca wymowa „r" zanikała, zastąpiona niemieckim, miękkim odpowiednikiem, sprawiając, że dawniejszy bardzo mocny polski akcent stawał się ledwo słyszalny.
Feliks znał niemiecki naprawdę dobrze, znał go na długo przed wojną, i Taurys doskonale wiedział, że ten akcent nie był wynikiem niedbałości, a jedynie przekory i odrobiny złośliwości. Dzisiaj Polska mówił inaczej, niemalże czystą niemiecczyzną, jakby porzucił – świadomie lub nie – tamten irytujący nawyk.
I, co wprawiło Litwę w zaskoczenie, używał rodzajników.
To była cecha, po której dawnego Feliksa dało się rozpoznać na kilometr: mimo że po niemiecku potrafił powiedzieć niemalże wszystko i doskonale bawił się słowotwórstwem, rodzajników nie używał, uznając je za zbędny wynalazek.
Więc to nie tylko mój problem, pomyślał Litwa. Obaj jesteśmy coraz bardziej zgermanizowani.
Przez kolejne minuty milczeli, przemyśliwując swoje słowa, a potem obaj unieśli oczy i spojrzeli na siebie tak, jak kiedyś, wieki temu, gdy trzeba było zaplanować jakąś wojenną kampanię.
– Dobra. Jaki był powód?
– Dwa powody – poprawił go Feliks. Taurys spojrzał pytająco. – Są od siebie niezależne, więc to komplikuje sytuację jeszcze bardziej. Dowiedziałem się o nich i musiałem zacząć działać. Głównie zbierałem informacje i nawiązywałem kontakty, ale teraz czas na coś konkretniejszego. I sam nie dam rady.
– Mów, proszę.
– Po pierwsze, nasz kochany Iwan – Polska westchnął. – Jak powiem, że obudził się z niedźwiedziego snu, to będzie to nieodpowiednie do sytuacji, ale i cholernie adekwatne...
– Po siedemdziesięciu latach? – Litwa uniósł brew. – Po siedemdziesięciu latach przypomniał sobie o rodzeństwie? Czego chce?
– Tego, co zwykle. Ziem na wschód od linii Wisły.
– Kurwa mać – Polskie przekleństwo wymknęło się z ust Litwy samo. – Wojny? Chce wojny? Teraz, w dwa tysiące dziewiętnastym? Przecież...
– Właśnie – Feliks z irytacją wypuścił powietrze przez zęby. – Planują to od lat. Zbroją się. Zbudowali bomby wodorowe.
– Nie chcę wojny między Rzeszą a Rosją – powiedział cicho Litwa.
On nie miał już swojego kraju – to Rzesza stała się jego krajem, miejscem, w którym żył, mieszkał, pracował i spędzał swoje ostatnie dnie. Cokolwiek nie sądził o jej podwalinach, kamieniach węgielnych z kłamstwa i kradzieży, nie chciał, by miejsca, które znał – jego mieszkanie, praca, ulubiony park – obróciły się w perzynę.
Nie chciał, by zginęli ludzie, którzy tu żyli, miliony cywili zjednoczonych jedną narodową narracją. Pomyślał o dzieciach, które uczęszczały do jego szkoły i jej absolwentach; małej Uschi, Auguście, Adolfinie i Leni. Pomyślał o nauczycielach, o Annice.
Nie chciał, by zobaczyli chociaż jedną wojnę – on w swoim wielowiekowym życiu widział ich o wiele za dużo. Obywatele Rzesze żyli w względnym spokoju; oczywiście, były rzeczy, które się mu nie podobały, na przykład kary śmierci czy odwrotnie, zbyt niskie wyroki za zbrodnie popełnione na kobietach, albo niesławny paragraf, który od ponad wieku sprawiał, że niektórzy musieli się ukrywać ze swoją miłością, bo groziło im społeczne wykluczenie.
Ale w Rzeszy panował spokój – nikt nie wpadał do domów i nie mordował ludzi, nikt nie wrzucał granatów do piwnic. Nikt nie zamykał ich za zwojami drutu. Przeważająca większość ludzi czuła się w niej bezpiecznie.
– Ja też nie – wyszeptał Feliks, zaskakując go. Niegdyś do zrywów był pierwszy, ale ten ogień w jego oczach wygasł; zastąpiła go determinacja i chęć ochrony. – Myślą, że wzniecą pospolite ruszenie, wkraczając na teren Rzeszy.
– Pospolite ruszenie? Pospolite ruszenie kogo? – Dłonie Taurysa zadrżały, filiżanka zadźwięczała na spodeczku, gdy uniósł ją do ust i wziął ostatnie łyki. – I za czym mieliby pójść? Obiecają ludziom autonomię? Autonomię czego?
Nie było krajów pod okupacją. Nie było regionów bezprawnie zajętych, nie było przesuwających się frontów, nie było niczego, co mogłoby uzyskać autonomię.
Siedemdziesiąt lat po Wielkiej Wojnie Dziesięcioletniej był jeden kraj i jeden naród, który wchłonął pozostałe, i gdy spoglądali na siebie ponad stolikiem, prosto w swoje płonące emocjami oczy, Taurys wiedział, że obaj to doskonale rozumieli.
To była cena, którą płacili swoim umieraniem. Zapomnienie w zamian za spokojne życie milionów.
– Nie dopuszczę do tego, by znów miliony niewinnych ludzi zginęły w kolejnej bestialskiej wojnie – wyszeptał Feliks Łukasiewicz, a w jego ściszonym głosie zabrzmiała desperacja. – Nawet, jeśli ma to oznaczać zgodę na wynarodowienie... i to, że umrę. Niech mówią po niemiecku, niech uważają siebie za Niemców, byle tylko żyli!
– Byle tylko żyli – powtórzył za nim Taurys zbielałymi wargami.
Filiżanka była pusta; zacisnął palce na porcelanie. Dookoła bawili się młodzi ludzie, młodzi Niemcy, pili piwo, śmiali się, grali w karty albo gry planszowe, zupełnie nieświadomi, że tutaj, przy stoliku obok, siedzą dwaj mężczyźni, którzy niegdyś nosili imiona państw i trzęśli Europą.
Nieświadomi, że w dalekich gabinetach obcy ludzie z obcego kraju rysują na mapach strategiczne pozycje i miejsca, w których najlepiej będzie zrzucić bomby wodorowe, by złamać imperium.
Czy ten atak terrorystyczny spod Kurska to była jakaś prowokacja?
– Oni muszą o tym wiedzieć – powiedział nagle. – Bracia. Wróć ze mną do Berlina. Złapiemy Gilberta, nim ucieknie na urlop.
– Liczyłem na to – Polska uśmiechnął się blado. – Ale musimy zrobić to tak, by rząd nie zaczął robić własnych wodorówek i nie pieprznął nimi w Moskwę pierwszy. Po naszemu.
– Po naszemu – powtórzył Litwa z naciskiem.
Cholera jasna. Feliks Łukasiewicz jak zawsze musiał się w coś wpakować, a Taurys Laurinaitis znów szedł za nim krok w krok. Właściwie, pomyślał Litwa w przypływie wisielczego humoru, oficjalnie to nikt nie dał nam rozwodu. Chyba jednak jesteśmy na siebie skazani.
Jego serce biło; po raz pierwszy od wielu, wielu lat czuł gotowość do działania. Wreszcie mógł cokolwiek zrobić, na cokolwiek mieć wpływ, a nie być tylko marionetką.
– Mówiłeś o dwóch powodach – powiedział po chwili.
– Taak... Tutaj też przydałoby się mieć Beilschmidtów po naszej stronie – Polska wypuścił powietrze. – Rządy mają nas dość. Nas, personifikacji. Szukają sposobów, by się nas pozbyć.
– Sami zdychamy. Niech poczekają jeszcze dekadę, a nie będzie połowy z nas.
– Nie zrozumiałeś mnie – Feliks pokręcił głową. – Nie mówię o rządzie Rzeszy. Mówię o rządach Europy i Ameryki. Hiszpania, Portugalia, Brytania, USA... Zachodni świat.
Litwie natychmiast zaschło w ustach.
Zachodni świat. Żyjąc w Rzeszy, łatwo było zapomnieć, że jakiś świat istnieje poza jej granicami. Rzesza otulała swych obywateli szczelnie, jakby kocem, ciepłym, chociaż nieco szorstkim w dotyku, jednak ten sam koc krępował ruchy i nie pozwalał wyjść. A przecież byli jeszcze tacy jak oni poza jej granicami.
– Skąd... Byłeś za granicą?
– Byłem – Feliks przytaknął, a widząc, że Litwa otwiera szeroko oczy ze zdumienia, westchnął. – Na fałszywych papierach, rzecz jasna. To było cholernie trudne, ale się udało. Jestem teraz łącznikiem między nami w Rzeszy, a nami poza Rzeszą. Nie wiem, czy führer bierze w tym udział, ale... ale to jest prawdopodobne. Chcą chyba iść w jego ślady i nas utemperować.
– Zawsze byliśmy solą w oku władców... Dlaczego – mruknął Taurys, odsuwając od siebie pustą filiżankę. – Dlaczego... za każdym razem... tak... – Wywracasz mój świat dookoła nogami, cholerny Polaku? Nie dokończył tego zdania na głos. – Dobra. Czyli walczysz na dwa fronty?
– Tak jakby. To są dwa długofalowe plany, być może minie jeszcze parę lat, nim coś zacznie się dziać, ale uważam, że nadszedł czas na reakcję i przygotowanie się.
Znów minęły kolejne ciche minuty.
– O siódmej rano jest bezpośredni pociąg do Berlina – powiedział cicho Taurys, przypominając sobie rozkład. – Jedzie przez Prusy. O ósmej trzydzieści jest kurs z Białegostoku, można złapać pociąg stąd i się przesiąść. Tak czy siak, wieczorem jesteśmy w Berlinie.
Miał jeszcze wiele pytań, ale one mogły poczekać. Tak samo mogły poczekać ich wzajemne nierozwiązane sprawy, o których musieli w końcu kiedyś porozmawiać.
Wcale się nie dziwił, że po takich rewelacjach Feliks upozorował własną śmierć, by zapewnić sobie swobodę działania. On też czuł, że musi coś zrobić.
Żegnaj spokojne, samotne, beznadziejne życie, pomyślał jeszcze z dziwnym uczuciem podekscytowania. Mój cholerny współmałżonek powrócił do żywych.
– Chcesz się w to zaangażować?
Wegetowałem przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Chcę, nawet jeśli będzie to ostatnie, co w życiu zrobię.
– Mówiłem ci kiedyś, że cię nie cierpię?
– Myślę, że co najmniej tuzin razy.
– Dolicz jeszcze ten jeden raz – Litwa wziął głęboki oddech. – Nie cierpię cię za to, że wciągasz mnie w takie akcje. Idę spakować swoje rzeczy. Masz gdzie nocować w Berlinie czy ryzykujemy u mnie?
Feliks Łukasiewicz uśmiechnął się szeroko.
– Jutro piątek, prawda? Skoro i tak Prusak może pożegnać się z urlopem... Myślę, że można mu zafundować małą terapię szokową.
***
Lenkija ledwie przybył i już miesza w życiu Litwy, jak zwykle. :D Wesołych Świąt!
rosyjski mat - ogół rosyjskich wulgaryzmów i przekleństw.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro