Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VI: Łabędzi śpiew


Szósty dzień tygodnia przyniósł koniec roku szkolnego. Wyszedł z budynku wczesnym popołudniem i przystanął w gorącej plamie słonecznych promieni, mijany przez podekscytowanych uczniów. Usunął się na bok i obrzucił wzrokiem szkołę, zdając sobie sprawę, że minęły już cztery lata, odkąd tu pracował.

Dobre cztery lata, pomyślał Taurys. To była dobra praca, należało tylko pamiętać, by unikać dyrektora, gdy nie był w humorze. Płacili też naprawdę przyzwoicie, chociaż jemu wystarczyłoby do życia o wiele mniej, nie miał w końcu nikogo na utrzymaniu poza sobą i kotem.

Gdy lata temu podjął decyzję o studiach muzycznych, długo się zastanawiał, czy w ogóle pozwolą mu zdobyć uprawnienia nauczycielskie. Wisząca nad nimi wszystkimi ręka władzy zabraniała im stanowisk, w których mieliby znaczący wpływ na obywateli, najwidoczniej jednak uznano, że nauczyciel muzyki jest raczej mało istotna posadą.

Taurys był pewny, że na pozytywną decyzję miało to, co znajdowało się w jego teczkach. Od Uciany, od incydentu, który Prusy zręcznie zatuszował, Litwa zachowywał się tak, jak od niego wymagano.

Dlatego mógł tu pracować. Dlatego mógł pojechać na wakacje jak normalny człowiek.

Na początku mogli się buntować i nienawidzić niewoli, ale prędzej czy później każdego z nich dopadła proza codziennego życia i poczucie, że i tak nie mogą nic zmienić, więc może warto jednak zadbać o siebie i swój byt...

Każdy z nas w końcu stał się konformistą, pomyślał Litwa, ruszając się z miejsca. Dzieci i młodzież już praktycznie opuścili budynek. Niektórzy kiwali mu głową albo życzyli miłych wakacji, więc odpowiadał im podobnym skinieniem i uprzejmym uśmiechem.

Każdy. Nawet i on. Gdy widział go ostatni raz, żywego, prawie siedemnaście lat temu, jednym z głównych zmartwień Feliksa Łukasiewicza było to, czy jego auto przetrwa zimę – a zima tamtego roku była paskudna, mroźna i jadowita – i Taurys doskonale pamiętał, jak w ciemnej, dusznej sali teatralnej ktoś rzucił, że nic dziwnego, że samochód ledwo jeździ, skoro Feliks tak luźno podchodził do kwestii przeglądów.

Oni już nie udawali zwykłych ludzi. Oni już nimi byli.

Właśnie dlatego Litwa szedł teraz szybkim krokiem do swojego samochodu, by podrzucić Bertę w dobre ręce, a następnie wsiąść w pociąg i pojechać na wschód.

Może i przestał być personifikacją, ale nie chciał jeszcze zapomnieć, czego symbolem kiedyś był.

W domu czekały już transporter dla kota i bagaże spakowane podczas bezsennej nocy. Berta na jego widok zasyczała, a potem, przeczuwając zło, wskoczyła na lodówkę, wcisnęła się w kąt poza zasięgiem jego rąk i nie zamierzała zejść.

– Mogłem cię tam zostawić, w tej kałuży – warknął Litwa, gdy w końcu udało mu się włożyć kota do transportera. Uniósł do oczu dłonie pokryte zadrapaniami, przyglądając się ciemnej krwi, która zaczynała się z nich sączyć, z dziwnym uczuciem fascynacji.

Kiedyś widok własnej krwi nie był niczym dziwnym, był niemalże codziennością. Były dni, w których każdy z ich rodzaju nurzał się we krwi, czy to własnej, czy wrogiej, bywały noce, w których leżeli w malignie po otrzymaniu wielu ran, ale te czasy minęły, odeszły, a Litwa nie potrafił przypomnieć sobie już, kiedy ostatni raz był poważnie ranny.

Kolejna rzecz, pomyślał, otarłszy dłonie z krwi i zamknąwszy szczelnie transporter. Kocica zwinęła się w kłębek, sycząc obrażona. Dzisiaj... dzisiaj pewnie byłbym przerażony rozległą raną. Trzęsłyby mi się ręce. Nie wiedziałbym, co robić. Wtedy... wtedy zaciskało się zęby, mówiło „kurwa, znowu" i czekało, aż się zabliźni. Jeśli czasy były dobre, był też obok ktoś, kto mógłby doglądać rany, rozbawiać dowcipem i...

Urwał błądzące myśli. Skup się na teraźniejszości, Litauen. Znowu nadeszły wakacje. Przez miesiąc nie będziesz miał do kogo się odezwać, we wrześniu odwdzięczy się to paskudną chrypą, jak co roku, chyba że w końcu zaczniesz mówić na głos, sam do ciebie, bo może po wizycie w domu oszalejesz z tęsknoty.

Jeśli dożyjesz września, podpowiedział mu chytry, złośliwy głosik w głowie, a Taurys ciężko westchnął. Zabrał bagaż, niewielką torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, i kotkę w transporterze, która nie przestawała rzucać kocich wyzwisk. Zapakował wszystko do auta i upewnił się trzy razy, że zamknął mieszkanie.

W czasie jazdy po Berlinie kocica przestała syczeć i obrażona trwała w nienaturalnym wręcz milczeniu. Co mnie napadło, pomyślał, skręcając w uliczkę, zaopiekować się humorzastym kotem. Mogłem po prostu ją komuś dać, znalazłoby się ze sto lepszych domów dla Berty niż mój.

Annika mieszkała na jednym z ładniejszych osiedli, czystym, zadbanym i pełnym drzew, jeszcze nie należącym do Weiße Stadt, ale już noszącym znamiona jego modernistycznej bieli. Stanął na klatce schodowej, przed ciemnymi, eleganckimi drzwiami i po chwili wahania zadzwonił dzwonkiem. Na ten dźwięk Berta zamiauczała przeraźliwie. Litwa skrzywił się.

Pięknie, pomyślał. Zaraz ktoś tu przyjdzie, bo pomyśli, że tego kota morduję.

– Parę dni – syknął do transportera zduszonym głosem. – Nie zachowuj się tak, jakbym...

Urwał, bo klamka się poruszyła. Annika wyjrzała zza drzwi i obdarzyła go uśmiechem.

– Cześć – powiedziała radośnie. Włosy splotła z tyłu, a na sobie miała spodnie i luźną, barwną bluzkę. Taurys przelotnie pomyślał, że usilne starania rządu, by propagować przyzwoitość ubioru, przegrywały z młodym pokoleniem spragnionym nowości przenikającej przez półotwarte granice.

Granice. Jak czysto nie miałby w papierach, nigdy nie mógłby ich przekroczyć.

– Cześć – uśmiechnął się, unosząc w górę transporter. – Przywiozłem ci rudą diablicę.

Za kobietą pojawił się pies, duży, posiwiały na pysku amstaff. Spojrzał na Taurysa, zamerdał leniwie ogonem, a potem poruszył nozdrzami w kierunku transportera. Ze środka dobiegł syk, ale pies nie zareagował.

– Axel nic jej nie zrobi – Annika odebrała transporter i postawiła go na podłodze. – Wejdź, proszę.

Taurys przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi, świadomy, że Berta natychmiast wykorzystałaby okazję, by zwiać.

– Jeszcze raz ci dziękuję – powiedział niezręcznie. Annika ukucnęła, otworzyła drzwiczki transportera i odsunęła się, by kocica sama wyszła ze środka wtedy, kiedy zechce.

Przy Taurysie znów pojawił się Axel; staruszek szturchnął łbem jego dłoń, domagając się głaskania. Ma mądre oczy, pomyślał przelotnie Taurys. Miły zwierzak.

– Ile ma lat? – zapytał, gładząc krótką sierść psa.

– Trzynaście. Zobaczysz, za parę dni będą najlepszymi przyjaciółmi – odparła Annika, patrząc jak Berta nieufnie wysuwa głowę z transportera i syczy na psa. Ten ze stoickim spokojem zamerdał ogonem. – Miłej podróży.

***

To był szmat drogi; cieszył się bardzo, że z Berlina kursował bezpośredni pociąg relacji Berlin-Bjelostock i mógł pokonać nim większość trasy. Zaparkował przed Berlin Ostbahnhof i wyciągnął z auta swoją torbę, słysząc dudnienie pociągów.

Zbliżała się piąta po południu, a on do pokonania miał siedemset pięćdziesiąt kilometrów. Przejedzie przez Posen, w zmierzchu ujrzy Lodsch, a potem mrok spowije ziemię, gdy pociąg będzie mijał ruiny Warszawy. W oknach zobaczy jedynie ciemność i własne odbicie, może to i dobrze. Wystarczy mu widok jednego zmiażdżonego miasta, wystarczy, że niedługo będzie błąkał się między gruzem i cegłami Wilna.

Nie chciał patrzeć na nieistniejącą Warszawę, byłą polską stolicę ani na monumentalny pomnik, który postanowiono kilka lat po wojnie, pomnik żalu, który swoją iglicą szarpiącą brzuchy chmur szyderczo się śmiał ze swojej nazwy.

Może już nie ma w tym pomniku kpiny, pomyślał Taurys, wsiadając do pociągu. Może i jego twórcy taki mieli zamysł, ale dzisiaj...

– Mówiłaś wierszyk na zakończeniu roku? – zapytała swoją córkę kobieta, która właśnie zajmowała miejsce obok. Litwa przesunął się nieco bliżej okna. Dziecko skinęło niecierpliwie głową i zaczęło recytować.

Taurys przymknął oczy, opierając się o szybę. Dziecięcy wierszyk o niemiłym kocie, rozpoznał. Kocie, który był zły i gryzł inne koty, ale znalazł się w lepszych rękach i złagodniał. Dzieci uwielbiały szczególnie te ostatnie zwrotki o pięknym kocie, który stał się opiekunem dla małych osieroconych kociąt, napisane tak, by były doskonałą dziecięcą wyliczanką.

– Dobrze, dobrze – Matka próbowała wykrzesać z siebie entuzjazm, ale wyglądało na to, że ma już trochę dość donośnego głosu córki. – Widzisz, pan śpi, nie budź go.

W pewnym momencie kot naprawdę schował pazury... a ta dziewczynka za parę lat dowie się, czego był alegorią. Z tą myślą, ukołysany stukotem kół pociągu, Taurys popadł w niespokojną półdrzemkę, odpoczywając, ale jednocześnie ciągle będąc czujny, bo współpasażerowie wchodzili i wychodzili, dziesiątki nieznajomych ludzi w przedziale, a mimo wszystko nie chciał obudzić się bez portfela i dokumentów.

Pod opuszczonymi powiekami nie widział nic, nie zerkał w okna, więc dawne polskie tereny przemknęły za szybą i znikły, nie wywołując u niego ponurych myśli. Przytłumiony nocą kobiecy głos przedstawiał mu kolejne stacje, aż wybiła druga w nocy.

Pocierając oczy ze zmęczenia, wyszedł na niemalże pusty peron po to, by przesiąść się w kolejny pociąg. Dopiero trzy godziny później, gdy świt już poszarzył granat nocy, wysiadł na dworcu w Neukaunas.

W brzasku miasto było senne i smutne. Na miękkich nogach przeszedł do najbliższej peronowej ławki, opadł na nią i długą chwilę siedział, przyciskając dłonie do twarzy. Próbował oddychać, bo odkąd tylko przejechał ponad dawną granicą – nic się nie wydarzyło, pociąg mknął przed siebie pewnie przez pola i lasy, i tylko on drżał jak w febrze, ciesząc się, że akurat jest w przedziale sam – miał wrażenie, że zaraz się rozsypie.

Nie był na Litwie od prawie czterdziestu lat, a Litwa nie należała do niego. Bolało.

Nie uronił żadnej łzy, jeszcze nie. Wstał, pokręcił głową, złapał za bagaż i ruszył peronem, chcąc poszukać przechowalni i taksówki. Kowno zostawiał na koniec, podobnie jak Łabędzia, który miał się tu z nim spotkać. Najpierw, skoro świt, chciał udać się dalej, ujrzeć jego miasto – ich miasto – bo miał wrażenie, że jeśli dzisiaj, zaraz, w tej chwili, tam nie pojedzie, to znowu opuści go odwaga, by ujrzeć Wilno. Od dziesięcioleci odwlekał tę chwilę i nie chciał, by ktokolwiek mu w tym towarzyszył.

– Tam? – zapytał taksówkarz ze zdziwieniem, ale zerknąwszy na zaciśnięte w wąską linię usta i twarde, błyszczące niewylaną wilgocią oczy pozornie tylko młodego, bladego jak śmierć człowieka, nie dopytywał. Odpalił silnik.

Taurys patrzył, jak za oknami samochodu przebiegają kolejne budynki przedmieścia, szybko ustępując miejsca polom, łąkom, lasom i wioskom. W blasku rodzącego się dnia widział rzeczy, które wydarzyły się i zakończyły dziesiątki i stulecia temu. Wraz z kolejnymi kilometrami ludzkich osad było coraz mniej, a po przejechaniu ich osiemdziesięciu Litwa widział już tylko lasy i polany. W pewnym momencie zorientował się, że solidna, szeroka droga z Neukaunas, którą do tej pory jechali, zmieniła się w starą szutrówkę. Kamienie zagrzechotały pod oponami, a taksówkarz zaklął pod nosem.

– Niech pan tutaj mnie wysadzi – powiedział cicho Taurys. – Dalej będzie jeszcze gorzej, zniszczy pan zawieszenie.

– Tutaj, co? – Taksówkarz wychylił się lekko do przodu, ale poza zielenią nic więcej nie ujrzał. – Dobra, jak pan chce...

– Danke schön – mruknął Litwa, gdy kierowca machnął mu na pożegnanie i zawrócił, otrzymawszy zapłatę.

Taurys rozejrzał się dookoła, czując jak coś łapie go za gardło. Został sam, więc pozwolił oczom zwilgotnieć na moment. Nie chciał tu płakać, nie chciał, by sól przesłoniła mu migoczącą zieleń gęstych lasów, które miał dookoła. Gdzieś po jego lewej, za gęstwiną, wiła się Wilia, gdyby tylko zechciał zboczyć z tej opustoszałej, szutrowej drogi i wejść w knieje, znalazłby ją za kilkaset metrów.

W leśnej ciszy, która nigdy nie była całkowitą ciszą – korony drzew podrygiwały na wietrze, gałęzie trzaskały i skrzypiały, ptaki ćwierkały, dzięcioł pukał w jakiś pień niecałe dziesięć metrów od jego nieruchomej postaci – słyszał szum jej wód.

Wolno ruszył do przodu, a jego buty szurały cicho po podłożu.

Tutaj można było udawać; udawać, że zły czas nigdy nie nadszedł, że za moment zza zakrętu drogi wypadnie powóz ze szlachetnie urodzonymi pannami albo kawaler na rączym koniu w pogoni za lisem. Że zaraz usłyszy swój własny język, bo oto gdzieś za tą kępą drzew jest wioska i w lesie bawią się dzieci. Że para grzybiarzy zacznie się ze sobą przekomarzać, a echo uniesie ich głosy. Albo że za moment ziemia zacznie drżeć w rytm kroków, zwiastując przemarsz armii, że parskać będą konie i pokrzykiwać dowódcy... Ale nic takiego rzecz jasna się nie stało; prawdopodobnie był w tej okolicy jedynym człowiekiem.

Zdarzają się na świecie takie miejsca, które zastygły w czasie i to było jednym z nich. Szedł powoli przez kolejne kilometry, patrząc na to, co widział, i to, co wspominał. Raz czy dwa przed oczami przemknęła mu spłoszona, płowa sarna, raz usłyszał poszczekiwanie lisa. Gdyby zszedł z trasy i zaczął błąkać się po lasach, na pewno natknąłby się na jakiegoś niedźwiedzia. Na mapach te tereny były tylko wielką zieloną plamą, na nowszych nawet nie było już tej drogi, nie mówiąc już o mieście.

W okolicy Wilna nikt już nie mieszkał. Czasem od jego drogi odchodziły boczne dróżki, czasem widział jeszcze jakiś stary drewniany drogowskaz, zbielały od deszczu i czasu, całkowicie już nieczytelny. Gdyby zagłębił się w którąś z nich, pewnie znalazły opuszczone wsie, stodoły z zapadłymi dachami i leżące na ziemi stare płoty.

Z żadnej z odnóg nie wyjechał żaden samochód, żadne auto go nie minęło. Pomyślał, że właściwie niewiele brakowało, a to miasto by przetrwało. Gdyby reakcja nie była tak gwałtowna...

Gdy Rzesza przejęła Litwę, Łotwę i Estonię podczas Bałtyckiego Preludium... właściwie przez chwilę było lepiej. Ludzie, skuleni i nieufni po rosyjskim najeździe, niepewnie unieśli głowy, gdy okazało się, że owszem, w urzędach zasiedli Niemcy, ale życie znów toczyło się swoim torem, jakby normalnie... przynajmniej do momentu, w którym zaczęto pobór.

Niecałe trzy miliony Litwinów, dwa Łotyszy, jeden Estończyków. Nawet po odliczeniu kobiet, starców i chłopców poniżej szesnastego roku życia była to całkiem przyjemna dla oka liczba rekrutów i Litwa mógł jedynie zaciskać zęby, patrząc jak umiejętnie głaska się jego ludzi, wzniecając niechęć do wroga, podsuwając pomysły i wypominając przeszłość, a jeśli to nie działało – sugeruje cichym, acz wymownym głosem krzywdę, która może się wydarzyć.

Potem był atak na Polskę, pomyślał Litwa, krok za krokiem zbliżając się do Wilna. Rzesza w nagrodę oddała im miasto, wzbudzając radość i satysfakcję, ale szybko przestało być dobrze.

Ludwig wziął ich sobie, ich trójkę i użył jak narzędzia, a gdy zaprotestowali, bo ich ludzie mimo obietnic coraz częściej traktowani byli nie jak normalni żołnierze, a jak mięso armatnie rzucane na stracenie...

Czasem jeszcze śniło mu się bombardowanie, które zmiażdżyło Wilno i częściowo zniszczyło Kowno, wymowne ostrzeżenie, skrytykowane przez świat jako zbyt gwałtowna reakcja na sprzeciw. Na szczęście, wkrótce po tym szaleńca na tronie zastąpił kto inny i Litwa mógł odetchnąć; front oddalił się daleko na południe, pobory stały się bardziej cywilizowane, a polityka zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni, starając się tuszować zbrodnie i nienawistne hasła, próbując usprawiedliwić zniszczone stolice. Imperium rosło, rosło, rosło...

I jeszcze tylko raz Litwa powiedziała Rzeszy „nie" – przez usta grupy młodych idealistów w Ucianie, a ślad tego małego incydentu nosił na boku.

Westchnął ciężko, czując ból w stopach i przyglądał się drodze przed sobą, ciekaw, ile jeszcze ma do przejścia i czy w ogóle będzie w stanie przebyć przez rzekę najbliższym mostem, czy może będzie musiał nadłożyć drogi i ominąć łuk Wilii.

Szedł dalej, wspominając i zastanawiając się, jak wyglądałby świat, gdyby do Preludium nigdy nie doszło, gdyby Rosja nie pozwalała Niemcom tak się panoszyć po Europie, gdyby USA i Wielka Brytania nie były zajęte własnymi problemami...

Och. Znów się zatrzymał, wytrącony z równowagi bielą budynku, który zamajaczył się na horyzoncie. Już...? Przegapił drogę wiodącą na most, już jest za łukiem rzeki? Zacisnął zęby, czując ucisk w gardle i łzy cisnące się do oczu. Przyśpieszył, ignorując sprzeciw stóp i zatrzymał się dopiero na linii pierwszych zabudowań.

Nic dziwnego, że Wilna nie było na mapach. Żaden kartograf nie nazwałby go już miastem.

Taurys patrzył jak zahipnotyzowany na gruzy ciągnące się aż po horyzont, skąpane w oszałamiającej zieleni. Lasy, które zawsze otaczały miasto, wzięły je sobie w posiadanie; szedł dalej i patrzył oniemiały, jak spomiędzy ścian pozbawionych dachów budynków wyrastają całkiem już spore drzewa, jak w oddali na porosłym trawą placu pasą się beztrosko trzy sarny, jak bluszcz całkowicie zasłonił na wpół zburzone kamienice, których puste okna ziały ciemnością.

Potykał się o kępy traw, wdzierające się w bruk, przerażony ciszą szukał miejsc, które były znajome, ale znajdywał jedynie zarośla sięgające do piersi i kryjące się za nimi sterty gruzu, których nikt nie uprzątnął, barykady nie do przebycia.

Zaglądał do pustych domów, dawno już ograbionych z zawartości, napotykając jedynie na zniszczone, przygnębiające przedmioty, które nie posiadały żadnej wartości dla szabrowników. Patrzył na wypłowiałe, ledwie dostrzegalne twarze na porozrzucanych zdjęciach, spłoszył dwa małe, zdziczałe psy, które na jego widok najpierw zastygły w zdumieniu, a dopiero potem odbiegły, poszczekując.

Ostrej Bramy nie znalazł – bomby musiały zrównać ją z ziemią albo to on tracił orientację w terenie. Kościoły znajdywał puste; otwarte na niebo odbijały jego kroki od ogołoconych ścian i rozbitych posadzek.

Miał wrażenie, jakby za każdym uderzeniem jego serca wbija się w nie tysiąc igieł. Ból rozrywał mu umysł; po głowie krążyła mu jedna myśl, że musi stąd odejść, bo inaczej zaraz się rozpadnie.

Może powinien. Może to tu właśnie powinien zdechnąć, podpowiedział głosik w głowie. W martwym mieście, w zapomnianym przez nowy świat relikcie starego. Przez moment Taurys naprawdę zaczął gorączkowo rozglądać się dookoła; może w jakimś budynku znajdzie się nóż, może już odebranie sobie życia jest dla niego możliwe...? Jego trup doskonale by tu pasował, biel kości do bieli powalonych kolumn archikatedry i czy istniało dla niego lepsze miejsce, by umrzeć? Wolał tutaj niż w samotności mieszkania, gdzie jego cuchnące truchło pewnie by odkryto po tygodniach...

– Mano vardas... mano vardas yra Taurys... Mano vardas Lietuva... – wyszeptał zbielałymi wargami i właśnie wtedy dostrzegł łabędzie.

Nogi zaniosły go w miejsce, które kiedyś było parkiem; dzisiaj połączyło się w jedno z ogromem natury, która rozsiadła się na miejscu jego miasta, ale po zdziczałym stawie nadal pływały majestatyczne łabędzie.

Zapatrzył się w złożone skrzydła, błyskające bielą w promieniach letniego słońca, w uniesione, wdzięczne szyje. Ptaki sunęły po wodzie, dumnie prezentując swoje piękno, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, jakby wokół dalej stały budynki i spacerowali ludzie gotowi je podziwiać.

Vilnius. Jego miasto.

Ich miasto.

Zaschło mu w gardle.

Nie mógł tu umrzeć. Musiał udać się do Neukaunas. Ktoś na niego czekał i, nawet jeśli wciąż wydawało się to niemożliwe, Litwa zaczynał wierzyć we własne podejrzenia.

Albo we własne pragnienie, aby człowiek, z którymś kiedyś wykrzyczeli sobie w twarz, jak bardzo się wzajemnie nienawidzą, człowiek, z którym dzielił kiedyś łoże, dni i sny, człowiek, którego niegdyś kochał i który znał go od stuleci, lepiej niż ktokolwiek inny, wciąż kroczył po tym świecie ze swoim butnym uśmiechem.

***

Błąkał się po domu do zachodu słońca; zadzwonił potem, ledwo złapawszy zasięg, z drogi na Kowno, prosząc drżącym głosem o taksówkę. Czekał ponad godzinę, ale w końcu w zmierzchu – leśne ostępy po zmroku stawały się nieprzyjemne – zabłysły światła samochodu.

– I co pan robił na tym odludziu, co? – zagadnął taksówkarz, ten sam, co rankiem, ale Litwa nie potrafił odpowiedzieć; potrząsnął tylko włosami i skulił się na tylnym siedzeniu. Kierowca wzruszył ramionami i włączył radio. Ledwo słysząc polityczną audycję o pomyśle uregulowania statusu Wenecji, Taurys starał się nie myśleć i spokojnie oddychać.

Im dalej od Wilna, kolejne kilometry na pustej drodze, w ciemności, tym było lepiej. Zadrżał raz czy dwa, ale ból z wolna słabł i chwilami ledwo dowierzał w to, że chciał się zabić. On zawsze za bardzo bał się śmierci, by nawet o tym pomyśleć, a co dopiero wykonać.

Taksówkarz poczekał na niego pod dworcem, gdzie Litwa zabrał bagaż z przechowalni, a potem podrzucił pod hotel, w którym Taurys miał nocować. Stać było go na całkiem przyzwoity pokoik, ale nie był w stanie skupić się na jego wystroju; ledwo wszedł, padł na łóżko całkowicie wycieńczony i usnął.

Spał dobre dziesięć godzin, po raz pierwszy od lat przespał całą noc, jakby jego ciało w końcu odmówiło posłuszeństwa i zmusiło go do wypoczynku. Budząc się po dziesiątej, ledwo dowierzał w godzinę widniejącą na zegarze.

Przez kolejne dni przebywał w Kownie; tu serce bolało mniej, bo to miasto żyło. Błąkał się po miejscach znajomych i kompletnie obcych jednocześnie; czasem wydawało mu się, że widzi stary układ ulic, ale większość dzielnic odbudowano na sposób zupełnie odmienny od tego, co pamiętał. Tutaj szybko postawiono rusztowania i uprzątnięto gruz, a świat wrócił do normalności.

Zwiedzał nowe, dotykał murów starego... i szukał od świtu do nocy, aż zaczął tracić nadzieję. Ale... obaj znali jedynie orientacyjny termin, a Neukaunas wcale nie było maleńkim miasteczkiem. Poza tym... Litwa nawet nie był pewny, czy naprawdę szuka tego, o kim myślał.

Zbliżał się już zmierzch i gdy postanowił, że dość na dzisiaj, że czas wrócić z ulic miasta do hotelu – spał zaskakująco dobrze w ostatnich dniach – nagle, w szumie ulic, to usłyszał. Zatrzymał się, a jego serce rozpoczęło taniec.

Ktoś gwizdał, a Taurys znał tę starą, radosną, skoczną melodię.

Odkąd tylko ją napisano, ktoś często ją wygwizdywał, dziarsko maszerując naprzód. Nawet w dniach, w których stali naprzeciw siebie, wściekli i niechętni sobie, rozbrzmiewała w powietrzu, wymykała się spomiędzy warg złośliwie, irytująco, lekceważąco.

Głupia polska piosenka o kwiatach i harcerzach. W pewnym momencie, gdzieś w latach dwudziestych, Litwa znienawidził ją do głębi.

A dzisiaj... dzisiaj to było tak proste i tak cudowne zagranie. Kto zrozumie sens tego gwizdania? Kto w ogóle dzisiaj, w dwa tysiące dziewiętnastym, rozpozna tę melodię? Może jakiś starzec, który wspomina młodość sprzed wojny, ale nie przelewające się ulicami Neukaunas tłumy dzieci nowego świata.

To jest łabędzi śpiew, zrozumiał nagle. Łabędź tu jest.

Zwilżył nerwowo wargi, tchnął, a ostry, kiepski gwizd – nigdy nie był w tym dobry i od lat tego nie robił – na moment uniósł się nad ziemią i szybko znikł.

Kiedyś lubili grzybobrania, długie poranne wędrówki po ciemnych, spokojnych litewskich lasach. To był jego pomysł – lokalizować się gwizdaniem, gdy znikną sobie z oczu, gdy przysłonią ich sobie drzewa i zarośla, sposób dużo skuteczniejszy od nawoływań.

Odpowiedź, kolejna zwrotka, zabrzmiała bliżej. Taurys ruszył w stronę dźwięku, potykając się o własne nogi, trącając ramionami przechodniów.

Twój urok mnie zachwyca, czy chcesz być mą czy nie? pytała piosenka bez słów.

Jesteś mój? pytały usta w ciemnościach łożnicy i miękkości pościeli, dawno, dawno temu, gdy ich wzajemna bajka jeszcze istniała, a on odpowiadał dotykiem własnych warg i dłoni, odciskając na drugim ciele dowody swej przysięgi.

Przyśpieszył, wypadł na niewielki skwer, potem na uliczkę obok, wyłożoną jedynie kostką chodnikową, z ławkami w cieniach drzew, małą ostoję spokoju między ruchliwymi ulicami. Rozejrzał się chaotycznie, zagwizdał jeszcze raz. Krótki dźwięk zabrzmiał zaraz za nim, a potem Taurys Laurinaitis usłyszał wolne, spokojne kroki.

Znał je. Potrafił je rozpoznać, jakby ten delikatny, pozornie zwyczajny dźwięk był najbardziej charakterystyczny na świecie.

Jednak możliwe, pomyślał dziwnie spokojnie.

Właściwie to wiedział. Kolejne elementy układały się w całość, która była oczywista i jednocześnie nieprawdopodobna. Odpowiedź zawsze błąkała się na skraju myśli, gdzieś z tyłu głowy, w zakresie przeczuć i majaków, gdzie zdrowy rozsądek nie miał wstępu.

Symbolika łabędzia, dużego, białego ptaka. Już sam wizerunek Schwäne był wystarczającą odpowiedzią. Znaczenia, które ze sobą niósł, też teraz wydawały się Taurysowi oczywiste.

Miłość, rzekomo na zawsze, aż do śmierci, jak w ludzkich małżeńskich przysięgach, piękny mit o wiernych łabędziach. Czytał o tym w jakimś przyrodniczym magazynie, śmiał się cicho pod nosem, gdy naukowcy udowodnili, że czasem łabędź wychowuje nieswoje pisklęta. Wierność na wieki, dobre sobie.

Śpiew łabędzia tuż przed końcem, śmiercią. Pycha i obłuda, bo łabędź trzyma głowę wysoko i kto wie, co skrywa pod pozornie czystą bielą piór. Skojarzenie szlachetnego ptaka z Chrystusem na krzyżu, czy nie znany był ci ten mesjanistyczny motyw?

Czy nie domyśliłeś się, jakim ptakiem tak naprawdę jest Łabędź?

Ciało, blade, jasnowłose ciało, z dala, rozmyte we wspomnieniach, bo przecież Litwa nie był w tamtej chwili w stanie patrzeć, stać, myśleć, mówić... Zamknięta trumna.

Tamtego dnia nogi miał jakby z waty; teraz czuł, jakby każdy jego mięsień przemienił się w czysty ołów, odmawiając współpracy.

Kroki ucichły tuż za nim. Odwrócenie się wymagało od niego bardzo dużo siły woli.

– Cześć – cichy, znajomy głos, szeleszczący, syczący, słowiański język, język, w którym Taurys też kiedyś mówił, chociaż wiele razy przeklinał tę mowę, w starych czasach i w starym świecie, w którym miało to jeszcze znaczenie.

Litwie głos ugrzązł w gardle, gdy patrzył na znajome metr siedemdziesiąt, jasne, nieco dłuższe niż pamiętał włosy, i oczy, które teraz pojaśniały wewnętrznym, zielonym płomieniem.

Niewiele się zmienił, odkąd Taurys ostatni raz widział go – żywego – siedemnaście lat wcześniej, w Charlottenburgu.

Dziesięć lat temu na Cmentarzu Zasłużonych pod skromnym, granitowym nagrobkiem pochowano człowieka.

Teraz rozumiał, że to było kłamstwo.

Kimkolwiek był ten człowiek, niech mu ziemia lekką będzie, nie był Feliksem Łukasiewiczem.

Bo Polska właśnie teraz stał przed nim i się delikatnie uśmiechał.




***

Tak, to było Eldorado, w nagrodę dostajecie uścisk :)Word i Quoll Writer solidarnie sugerują mi poprawienie słowa "amstaff" na "mastiff". Próbuję zrozumieć czemu.Ogłoszenie: ten rozdział ma 4k słów (jak rozdziały Paragrafu), poprzednie mają po 3k. Postaram się, żeby nowsze też były dłuższe. Wizyta w Wilnie zajęła mi sporo miejsca, a nie chciałam ani jej skracać, ani wyrzucać Felka do następnego rozdziału, więc dzisiaj rozdział podwójnie emocjonalny :D

Bjelostock - Białystok, Posen - Poznań, Lodsch - Łódź. 

Berlin Ostbahnhof - berliński Dworzec Wschodni.

Co do ciekawostki o łabędziach: niewierność to domena raczej australijskich łabędzi czarnych, ale rozstania zdarzają się też wśród łabędzi niemych (czyli o tych, o których najczęściej myślimy, mówiąc o łabędziach) - więc nie wszystkie łabędzie są ze sobą aż do śmierci, a jak są - to dlatego, że ciężko byłoby znaleźć nowego partnera (i nie zawsze są wierne :P)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro