Rozdział V: Tysiącletnia Rzesza
Prawdziwe piękno sobotniego wieczoru docenić mogła jedynie osoba ciężko pracująca. Przeklinał los za to, że takową się stał. Ach, gdzie te piękne czasy, gdy stało się na czele armii, wymachiwało mieczem i strzelało, a potem, w alkowach, zażywało snu, odpoczynku i alkoholu, często przez wiele dni...
Obecnie Gilbertowi została jedynie niedziela i poprzedzający ją wieczór, więc gdy tylko ogłoszono zakończenie sobotniego posiedzenia, natychmiast wstał ze swojego miejsca w kącie Reichstagu – miejsca tylko pozornie niewidocznego, przecież każdy wiedział, że w cieniu i za kotarami rodzą się najważniejsze decyzje – skinął sztywno głową najbliższym parlamentarzystom i szybko ruszył w kierunku wyjścia.
– Kto to w ogóle jest? – doszedł go szept młodego, obiecującego mężczyzny, który będzie świetnym politykiem, o ile nie zniszczą go na starcie złaknieni władzy starcy. – Ten człowiek...?
Prusy obejrzał się przez ramię. Drugi z polityków spoglądał na młodszego kolegę wzrokiem pełnym politowania.
– Naprawdę nie wiesz? – zapytał, pokręcił głową i ruszył w swoją stronę, pozostawiając za sobą zbitego z tropu młodzieńca. Brzmiało to tak, jakby młody polityk zapytał o to, po której stronie nieba świeci słońce.
Gilbert powstrzymał śmiech.
Sam tego nie wiesz, pomyślał. Jedynie nie chcesz wyjść na człowieka, który nie wie. Nie lubicie przyznawać się do błędu, wszyscy jesteście tacy sami. Nikt z was nie wie, kim tak naprawdę jestem, ale będziecie szli w zaparte, gdy ktoś wytknie wam niewiedzę.
Politycy szeptali o nim, gdy myśleli, że nie słyszy. Człowiek rządu, a może wywiadu. Ktoś z bardzo tajnych struktur, o których sami nic nie wiedzieli. Ważny, tajemniczy dyplomata z Prus, bo to głównie w sprawach kraju autonomicznego zabierał głos. Raz jest, raz go nie ma. Słucha i zwykle milczy, młody, niezwykłej urody człowiek, o oczach tak czerwonych jak krew, nieludzkich i niepokojących.
Człowiek führera, a o takich nie wolno pytać, tak brzmiała chyba najpopularniejsza wersja.
– Wkopałeś mnie, brat – mruknął pod nosem Prusy, wychodząc na Großer Platz. Ludwig wolał siedzieć za biurkiem w gabinecie, którego większość polityków nigdy nie miała zobaczyć na oczy, i tam wypełniać swoją rolę. W Reichstagu praktycznie się nie pojawiał, bywał tam raz, dwa razy na dekadę, więc jego istnienie umykało parlamentarzystom.
Nie to, co on. Prusy spojrzał ponuro na stojące przed nim auto.
– Wieź mnie na Kalckreuthstraße – nakazał, zwalając się na tylną kanapę volkswagena. Odchylił głowę do tyłu i westchnął, próbując wyrzucić z myśli natłok politycznych spraw. Teraz chciał się zabawić. – Zostaw mnie tam, jakoś sobie wrócę. Albo rano zadzwonię.
Kierowca, młody oficer, kiwnął tylko głową i ruszył, płynnie włączając się do ruchu. Prusy z zamkniętymi oczami wsłuchiwał się w mruczenie silnika. Już niedługo i urlop...
Czy trzeba coś załatwić przed wyjazdem u starych znajomych? U Litwy spokój, u Erzsébet też, relokację Białorusi już ogarnął, pojedzie gdzieś za Paryż, mniej więcej tam, gdzie kiedyś ulokowali Taurysa, nim trzeba będzie przesiedlić jego siostrę musi minąć jeszcze dwa lata...
A w domu? Nie, już wykopałem tego ministra, a ta ustawa szkolna to dopiero po urlopie... A ta sprawa z podatkową to się powoli rozwiązuje, pewnie zaklepią ją już w przyszłym tygodniu, nim się wszyscy rozjadą na wakacje.
Miałem nie myśleć o pracy... Zajebiście, Gilbert, zostałeś pracoholikiem. Coś tu poszło mocno nie tak... Wiele rzeczy poszło nie tak, stwierdził, chociaż zapewne nie powinien był.
Zanurzył się w ciemność pod powiekami, zmęczony hałasem sali obrad zapadł w króciutką drzemkę, podczas gdy auto pędziło ulicami...
– Proszę pana? Jesteśmy.
Prusy otworzył oczy, zerknął na szyld znajomego klubu i uśmiechnął się szeroko, a poprzednie myśli uleciały mu z głowy.
– Na razie, młody – rzucił, z nową energią wyskakując z auta. Nie obejrzał się, schodząc po schodkach, wszedł do środka i z miejsca nakazał nalać sobie dużo dobrego, schłodzonego alkoholu. Barman natychmiast sięgnął po butelkę dobrego wermutu, rozpoznając stałego bywalca.
Ciemne, pokryte plakatami ściany przeczyły czystej bieli okolicznych kamienic. Stoliki tonęły w papierosowym dymie na przekór najnowszej antynikotynowej kampanii. Ktoś rżnął w pokera w jednym z kątów, klnąc głośno. Ktoś inny śpiewał przy mikrofonie szybką, ostrą, nieprzyzwoitą piosenkę, zdzierając gardło i co chwila sięgał po piwo, by je zwilżyć. Każdej zwrotce towarzyszyły głośne śmiechy słuchaczy. Prusy uśmiechnął się szeroko.
Imperium rzadko sięgało poza swoje granice i rzadko cokolwiek w nie wpuszczało, nie przepadając za nowościami z innych krajów, ale ta rozrywka przyszła z odległej, sojuszniczej Japonii wraz z ważnym dyplomatą, więc za milczącą zgodą władz od dwóch lat karaoke robiło furorę w Berlinie, Paryżu czy Neukrakau, szczególnie w takich lokalach jak Eldorado, gdzie porządni ludzie raczej nie zaglądali. Prusy czuł się tu jak w domu – nigdy wszak nie twierdził, że jest porządnym człowiekiem, a splendor i chwała Imperium czasem już go mdliły.
Wychodząc z klubu wczesnym rankiem, tanecznym, rozbujanym krokiem, z obolałym gardłem, zbyt roześmiany i stanowczo zbyt pijany, przez moment miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. To uczucie szybko minęło, więc Prusy wyciągnął z kieszeni szprechera, spróbował skupić wzrok na wyświetlaczu i przyciskach. To jednak przydatna rzecz, ten szprecher. Zmrużył oczy, ale nie pomogło to za wiele, numer wybrał więc prawie na oślep.
Nie musiał nic mówić, nie musiał nawet bełkotać, bo w jego stanie tym byłaby jego próba porozumienia się z kierowcą. W słuchawce usłyszał szybkie „tak jest" i nie minęło dziesięć minut, a auto już przed nim parkowało.
– Do domu? – upewnił się chłopak, otwierając drzwi od strony kierowcy. Prusy stwierdził przelotnie w myślach, że trzeba dać mu podwyżkę. Ten przynajmniej nie marudził, nie tak jak poprzedni...
– Do brata – wymamrotał Gilbert po chwili, uporawszy się z plączącym się językiem. Świat wirował, ale do tego szaleństwa Gilbert już przywykł, każdy tydzień tak kończył.
– Oczywiście... – mruknął kierowca, wyskakując z auta i otwierając przed Gilbertem drzwi. Mimo czwartej nad ranem miał na sobie pełne umundurowanie. – Już jedziemy.
Prusy ostatni raz rozejrzał się dookoła. Nie było w okolicy ani żywej duszy.
***
– Vienas, du, trys, keturi, penki, šeši, septyni, aštuoni, devyni, dešimt.
Gratulacje, Lit, pomyślał gorzko nad czwartkową, poranną kawą. Umiesz liczyć do dziesięciu we własnym języku. Czy to w ogóle ma sens, walczyć o to, uważać na każdą myśl i każde słowo, starać się, by wybrzmiało w odpowiedniej mowie? Wiesz, dlaczego tak się dzieje. Litwini już się nie rodzą, rodzą się Niemcy. Twój naród znika i czujesz, widzisz to po sobie. Nie cofniesz czasu. Utraciłeś swoje trzy miliony.
W radio leciała przyjemna, niemiecka piosenka. Lubił tego artystę. Chwilę słuchał spokojnego, męskiego śpiewu, obserwując Bertę błąkającą się po kuchni.
– Przed chwilą cię karmiłem – powiedział, gdy kocica zaczęła trącać łapką pustą miskę. Berta posłała mu pełne politowania spojrzenie i syknęła, a następnie zamiauczała przeraźliwie. Taurys się skrzywił. Wyglądało na to, że kotka, im bliżej było do soboty, tym bardziej była na niego obrażona.
– Nie wezmę cię ze sobą – spróbował, chociaż wiedział, że to bez sensu. Westchnął ciężko, widząc jak kocica, jego jedyna towarzyszka, odwraca się do niego plecami i ostentacyjnie zaczyna lizać sobie łapki. Potem jeszcze na niego syknęła. Jakim cudem kocie syknięcie brzmi jak „spierdalaj", zastanowił się przez moment. Niewdzięcznica.
Wstał, jak zwykle z kawą ruszył do skrzynek pocztowych na parterze, łapiąc po drodze kluczyk zawieszony obok drzwi. Kocica odprowadziła go do wyjścia i położyła się obok progu, jakby była sfinksem pilnującym swojego przybytku.
Otwierając skrzynkę, Taurys znów pomyślał o tajemniczym Łabędziu, ale gdy tylko zobaczył niewielki stosik i znajomą pieczątkę na sztywnej, kremowej kopercie na jego wierzchu, natychmiast ta sprawa wyleciała mu z głowy. Przez chwilę wpatrywał się we wnętrze skrzynki, a potem, zaciskając zęby, zgarnął całą zawartość. Gdy wsunął kluczyk do zamka, zdał sobie sprawę, że jego ręce drżą.
Wrócił pośpiesznie do mieszkania, ciesząc się, że nie napotkał żadnego ze swoich sąsiadów. Rzucił stosik listów na blat w kuchni i sięgnął po nóż. Ostrze wsunął w sztywną kopertę i szarpnięciem ją rozciął, zdając sobie sprawę, że serce bije mu zdecydowanie zbyt szybko niż powinno, zupełnie jakby właśnie przebiegł maraton.
Taurys wolno wyciągnął z wnętrza koperty równie sztywny i równie ozdobny papier, opatrzony najważniejszymi pieczęciami państwowymi. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat otrzymał pięć takich listów.
Zaproszenie. Ktoś nawet pokusił się, by tym razem napisać to ręcznie, piękną, szpiczastą, pochyloną kurrentą, litery były niezwykle równe i napisane bez żadnego niepotrzebnego ruchu pióra, bez żadnej skazy czy pomyłki. Piękna kaligrafia, pomyślał, nim zagłębił się w treść.
W imieniu Zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej,
Mam zaszczyt zaprosić pana Taurysa Laurinaitisa na uroczyste przyjęcie w Pałacu Charlottenburg w Berlinie z okazji obchodów Dnia Zjednoczenia. Obowiązuje strój oficjalny. Pana obecność jest spodziewana. Kierowca przybędzie po pana o wyznaczonej niżej godzinie...
Piękne słowa, jak zwykle. Gdy Charlottenburg wypełni się oficjelami i grubymi rybami, oni, w tej dusznej, zakurzonej sali teatralnej na tyłach będą padać sobie w ramiona, szeptać i łkać pod czujnym okiem ubranych na galowo żołnierzy, chowających się za kotarami w pozornej dyskrecji.
Z poważaniem, Ludwig Beilschmidt
To nie było pismo Ludwiga. Nie zadałby sobie tyle trudu, by każdemu z nich osobiście napisać zaproszenie. Pomysł tych spotkań na pewno był jednak jego. Jak dobitniej przypomnieć im wszystkim o ich marnym losie niż wprowadzić ich na salony pod strażą i patrzeć, jak boją się rozmawiać z tymi, których kochają i za którymi tęsknią, bo czujne uszy Rzeszy słyszą wszystko? Ludwig musiał czuć sporą satysfakcję, widząc ich ból.
Litwa zmiął list w pięści. Oczywiście, że tam pójdzie. Nie miał wyboru.
Nie spodziewał się już dostać zaproszenia w tym roku; spotkaniami rzucano im w twarz z zaskoczenia co parę lat, bez jakiejkolwiek regularności, zwykle jednak nie później niż w czerwcu. Dobrze, że Dzień Zjednoczenia, dzień, w którym skończyła się Wielka Wojna Dziesięcioletnia i wszystkie podbite państwa oficjalnie otrzymały status kolejnych niemieckich landów, wypadał już po jego powrocie.
– Boję się – wyszeptał.
Berta syknęła, wskoczyła na blat i prostując ogon, zadarła głowę, jakby próbowała zajrzeć mu w oczy.
Czy Estonia jeszcze żył? Osiem lat temu był cieniem człowieka, takim jak teraz Taurys. Czy może już zgasł, tak jak zgasł Feliks, czy może jednak odnajdzie go w jakimś kącie? A Łotwa? Czy w Imperium zostali jeszcze ludzie, którzy zwą się w sercu Bałtami, czy już może wszystko pochłonęła niemieckość?
Węgry. Ukraina. Białoruś. Rumunia. Francja, Czechy i Słowacja, Dania, Holandia, Belgia. Kogo tym razem zabraknie? Piekielna wyliczanka...
Oparł się o blat i zakrył dłonią oczy, zmuszając się do oddychania. Jak to było, pamiętasz? Dowiedzieliście się wszyscy. Prusy wam to powiedział, a potem, w Charlottenburgu, szeptaliście pełni zdumienia i strachu, bo nie spodziewaliście się, że to Polska umrze pierwszy.
Wiedziałbym, spróbował się uspokoić. Wiedziałbym, że ktoś jeszcze... Policzył w myślach do dziesięciu, najpierw po niemiecku, potem po litewsku. Spróbował jeszcze po polsku i łacinie, bo to jeszcze pamiętał, i dopiero wtedy jego oddech się ustabilizował. Nikt nie umarł. Wiedziałbyś o tym.
Prusy przyniósłby tę nowinę jak czarnoskrzydły anioł-posłaniec Rzeszy, wiedział przecież wszystko. Odkąd przegraliśmy, zawsze był naszym łącznikiem, pomyślał Litwa ponuro. Zawsze stał między nami a nimi, zawsze wierny bratu i Rzeszy, ale zawsze skłonny do dyskretnych sugestii i cichych próśb. Kto inny miałby moc zmienić ich status, zasugerować, że dyskretna kontrola jest lepsza od strzeżonych przez dziesięciolecia ciasnych cel? Wzdrygnął się, przypominając sobie te pierwsze, koszmarne tygodnie nowego świata.
Berta zamiauczała cicho, otarła się o jego łokieć. Pogłaskał ją z bladym uśmiechem na wargach i w końcu zwrócił uwagę na pozostałą pocztę. Dwa rachunki, których się spodziewał... i pocztówka ze zdjęciem pływających po parkowym jeziorze łabędzi. Złapał ją szybko, obrócił na drugą stronę.
Serce próbowało wyskoczyć mu z piersi. Znów nie znał pisma, ale różniło się od tego z poprzedniej pocztówki. Schwäne wysługuje się ludźmi, pomyślał bez zdziwienia. Rzuć parę marek bezdomnemu, a zrobi wszystko, połowa przekrętów się od tego zaczyna.
Siema, stwierdziłem, że pora odnowić kontakt. Pamiętasz mnie jeszcze? Wybierasz się gdzieś na wakacje czy będziesz gnić w mieście aż do września? Jestem teraz w delegacji, szef posłał mnie na taki Weltreise, że codziennie jestem gdzie indziej, ale jak puścisz odpowiedź na skrytkę nr E-15-714I-10, to na pewno do mnie dotrze. Daj znać, może się zgadamy, Oskar.
Oskar. Kim był Oskar i czy w ogóle jest sens szukać znaczenia w tym imieniu? Litwa obrócił kartkę w palcach, myśląc intensywnie. Znał paru Oskarów, z jednym studiował. Ta prośba o odnowienie kontaktu pasowałaby do tej niewinnej studenckiej znajomości, ale Taurys ani chwili nie wątpił, że to gra.
Pocztówka miała pieczątki niemieckiej poczty, a wszystko, co do niego przychodziło lub miało jego jako nadawcę, było pod ścisłym nadzorem. Ten sprytny wybieg z delegacją i skrytką pocztową... Numer nic mu nie mówił, ale na pewno nie był berliński. Który land ma skrytki zaczynające się od „E"? Nie miał pojęcia.
Spojrzał na zegar. Jak wyjdzie teraz, wpadnie na najbliższą pocztę jako pierwszy klient, zaraz po jej otwarciu. Jak dobrze, że dzisiaj miał dopiero na drugą lekcję...
Ruszył szybkim krokiem po swoją nauczycielską torbę, upewnił się, że karta obywatela grzecznie leży na jej dnie i złapał za klucze do auta. Wsiadł w samochód, układając treść odpowiedzi. Musiała być niewinna, pozornie nic nie znacząca, taka, jakich miliony codziennie przechodzą przez pocztowe systemy.
Dzięki za pocztówkę, z chęcią powspominam stare, studenckie czasy. W sobotę jadę do Neukaunas na wczasy, ale to tylko na parę dni. Potem już siedzę w stolicy. Napisz, co u ciebie. Ustatkowałeś się już, czy dalej szukasz miłości? Taurys L.
Jeśli to ty, Schwäne, spróbuj mnie tam znaleźć. Tam będzie łatwiej. Od dziesięcioleci mam czysto w papierach, nikogo za mną nie poślą, pomyślał, gdy podawał pocztówkę, razem ze swoją kartą obywatela, korpulentnej kobiecie w okienku. Ta przeczytała treść mimochodem, stawiając automatycznym ruchem pieczątkę i odłożyła pocztówkę na bok.
Dopiero gdy przekroczył próg szkoły, zdał sobie sprawę, że zna widoczek z kartki. To było jeziorko w jego ulubionym berlińskim parku.
***
W szkolnym holu rozbrzmiewała cicho muzyka klasyków. Ławki, pokryte czerwonym i czarnym suknem, pełne były zabawek, ozdób i drobnostek, a na każdej z nich stał dodatkowo szklany, okrągły pojemnik na datki. Dookoła kręciło się mnóstwo uczniów, pojawili się też rodzice i inni dorośli, głównie absolwenci. Szkoła organizowała ten jarmark od wielu lat i wiele osób przychodziło tutaj z sentymentu albo by zamienić słowo z dawnymi kolegami.
Dzisiaj odbyły się tylko dwie pierwsze lekcje; zgraja uczniów, rozdarta między radością z odwołanych zajęć i znudzeniem wywołanym błąkaniem się po jarmarku, tylko wyczekiwała chwili, w której będzie mogła odejść. Nauczyciele uśmiechali się nieco wymuszenie; pośród nich prawdziwą radością jaśniała tylko Annika, wyglądająca zjawiskowo w bordowej bluzce i czarnych spodniach, miłej dla oka odmianie od stonowanych pasteli spódnic i żakietów, które na co dzień nosiła. Mocniej umalowała oczy, włosy rozpuściła, opadały jej na ramiona wzburzonymi falami, przez co przypominała bardziej nieco zbuntowaną uczennicę niż stateczną nauczycielkę. W dniu jarmarku zawsze przymykano oko na skostniałe szkolne zasady.
Taurys przez chwilę po prostu na nią patrzył; do twarzy jej w ciemnych barwach, pomyślał. Oparł się o ścianę korytarza i prześlizgiwał się wzrokiem po tłumie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Muzyczny konkurs miał odbyć się dopiero za pół godziny, a wszystko było już przygotowane. Gdyby Ursula nie zrezygnowała, pewnie w tym czasie dodawałby jej otuchy albo przeprowadzaliby próbę generalną...
Utwór Beethovena ucichł; Taurys mechanicznym krokiem podszedł do stojącego niedaleko starego, zabytkowego gramofonu i spokojnie zmienił płytę. W powietrzu zabrzmiał Mozart. Lacrimosa przypominała mu aule akademickie, unoszące się tam w powietrzu drobinki kurzu, rozświetlone popołudniowym blaskiem słońca, gdy stary profesor z pasją opowiadał o kompozytorze i jego ostatnich chwilach.
Oskar był studentem z sąsiedniej grupy, poza okazjonalnymi rozmowami nigdy nie byli sobie bliscy. Taurys zastukał palcami w obudowę gramofonu. Czyżby ktoś wyciągnął to imię z jakichś spisów studentów? Takie informacje leżały gdzieś we wiedeńskich archiwach, wątpił, że znajdują się również w jego teczce. Ale to imię było też dość popularne w pokoleniu obecnych trzydziestolatków; trzy dekady temu w wielu filmach grał ten słynny, przystojny aktor, za którym szalały kobiety i którego imię nadawały synom, Taurys nie pamiętał jego nazwiska. To byłby całkiem sensowny strzał, co prawda na ślepo, ale ze sporym prawdopodobieństwem trafienia.
Mam paranoję. Z drugiej strony, czemu miałbym nie mieć?
– Taurysie – szepnęła do niego Annika, zjawiając się przy nim jak ciemny anioł, niemalże bezgłośnie. Drgnął, skarcił się w myślach za to zamyślanie się, za analizowanie sytuacji, w której się znalazł. – Już czas.
Skinął jej głową w podziękowaniu. Czując suchość w gardle, ruszył w kierunku szkolnej sali gimnastycznej. Gromadka uczestników konkursu, uczniów z innych berlińskich szkół, już zgromadziła się wokół drzwi wraz ze swoimi nauczycielami, którzy albo próbowali dodać im otuchy, albo piorunowali surowymi spojrzeniami za każdy nerwowy tik.
Litwa był wdzięczny losowi, że nie musiał tego prowadzić. Na środku sali stał już dyrektor, łypiąc ponuro na każdego, kto wchodził do środka. Taurys po raz ostatni sprawdził stan instrumentów i usunął się w cień. Gdy umilkł hałas przesuwanych krzeseł i rozmowy ucichły, na parkiecie rozbrzmiały obcasy. Annika stanęła obok dyrektora, mrugnęła do Taurysa i uśmiechnęła się profesjonalnie do tłumu.
– Witam Państwa na kolejnym konkursie muzycznym – odezwał się dyrektor chłodno, nie wykrzeszając z siebie ani odrobiny entuzjazmu. – Od siedemdziesięciu lat nasza szkoła organizuje ten charytatywny jarmark dobroczynny, a od lat sześćdziesięciu pięciu kolejne pokolenia młodych, zdolnych muzyków – Jego ton nie pozostawiał wątpliwości, że niewiele go obchodzą młodzi, zdolni muzycy. – współzawodniczą ze sobą w konkursie. Tradycyjnie przypada on na dwa dni przed zakończeniem roku, jak również na dwa tygodnie przed Dniem Zjednoczenia, w którym nasz kraj, po latach zawieruchy, stał się jedną całością i zmierzać zaczął do wspaniałości, do stania się tysiącletnią Rzeszą, Zjednoczoną Rzeszą...
Taurys wyłączył się po dwóch minutach przemowy. Wodził wzrokiem po widowni pełnej uczniów, nauczycieli, rodziców i absolwentów; August szeptał do Adolfiny, a dziewczyna co chwilę wręcz dławiła się śmiechem. Gdzieś tam przykucnęła Uschi, z zazdrością przyglądając się stojącej niedaleko obcej dziewczynie, uczestniczce z innej szkoły, która nerwowo poruszała palcami w powietrzu, jakby grając na niewidzialnych klawiszach, i powtarzała coś bezgłośnie.
Annika w końcu przejęła mikrofon, łagodnie zaprosiła niejaką Marię do fortepianu, zapowiadając ją jako pierwszą uczestniczkę. Taurys przyłączył się do uprzejmych braw i robił tak za każdym razem, gdy jakiś młody człowiek poruszał serca słuchających za pomocą smyczka, strun czy palców śmigających po czerni i bieli klawiatury. Ktoś wygrał, ktoś odebrał symboliczną nagrodę i wszystko się skończyło.
Potem pozostało już tylko sprawdzić instrumenty, odnieść je na miejsce, dopilnować, by każdy dostał swój dyplom i tak zakończył się czwartek. Wrócił do domu, witany wyprostowanym ogonem Berty i ciszą mieszkania, którą natychmiast przerwał, włączając radio.
E-post już na niego czekał, zaledwie kilka godzin od wysłania pocztówki.
Sah |< |\|ab' Rösl3in stehn,
Röslein a|_|f Heiden,
W4r so j|_|ng und |\/|orgenschön,
Lief er sch|\|ell es nah zu sehn,
S4h's |\/|17 v1elen Freuden.
Rö2lein, Röslein, Röslein ro7,
.-öslein auf Heiden.
Tym razem wiedział, że to Goethe, poznał ten wiersz kilka dni wcześniej. Polna różyczka, wiersz o odrzuconej miłości. Wpatrując się w treść, sięgnął po kartkę i wypisał sobie każdą literę zastąpioną symbolem.
K n e u a u m n a mit i s t r.
Neukaunas mit mir.
Świetnie, Łabędziu. Spotkamy się w Nowym Kownie.
Taurys uśmiechnął się smutno i wyciągnął z szuflady biurka zapalniczkę. Pokój wypełnił się smrodem palonego papieru.
Kasując wiadomość, zerknął na nią ostatni raz i nagle uderzyło go to, że w wierszu nie ma rodzajników.
Zacisnął mocno zęby, gdy odpowiedź po raz kolejny pojawiła się w zaułkach jego umysłu. Nie dasz mi spokoju nawet po śmierci, draniu? Schwäne musi go znać, utwierdził się w tym przekonaniu, wstając gwałtownie od biurka.
Wie, gdzie uderzyć, by zabolało.
***
Info:
wermut – wino aromatyzowane dodatkami ziołowymi i korzennymi (najczęściej piołunem, a także szałwią, kolendrą, goździkami, gałką muszkatołową i in.). Wermuty zalicza się do win deserowych. Zawartość alkoholu waha się w granicach 12–20% obj. (może być wzmacniane alkoholem). Bywa dosładzane cukrem lub karmelem. Nazwa trunku pochodzi od niemieckiego słowa Wermut oznaczającego piołun.
kurrenta – Kurrentschrift – pismo gotyckie odręczne używane do połowy XX wieku jako pismo użytkowe w Niemczech.
Weltreise – niem. podróż dookoła świata.
Lacrimosa – kluczowy fragment pieśni Dies Irae będącej częścią mszy żałobnej klasycznego rytu rzymskiego (Requiem) w Kościele katolickim. Lacrimosa to ostatnie, co stworzył Mozart – śmierć przerwała jego pracę nad mszą żałobną Requiem. Na prośbę żony Mozarta dzieło to dokończyli jego znajomi kompozytorzy, Joseph Eybler i Franz Xaver Süssmayr. W rękopisie Mozarta ostatnie nuty postawione jego ręką przypadają na 8 takt partii wokalnych Lacrimosa.
Wiersz to „Polna różyczka" Goethego.
W rozdziale znajduje się małe nawiązanie do mojego Paragrafu 175, ktoś wyłapał? :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro