Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Okruszki ciemnego chleba

A/N: Nie rozpieszczam was aby? :P Jak nie fluff, to angst... Mam LietPol mood, ale w taką pogodę ciężko myśleć o wielorozdziałowej fabule ;/ (wiecie, że za miesiąc są piąte urodziny Polowania? Planuję wyrobić się z rozdziałem do tego czasu, trzymajcie kciuki)

W wiejskiej, pachnącej suszonymi ziołami i oświetlonej blaskiem trzaskającego ognia kuchni panuje absolutna cisza. Litwa patrzy na wprost, na człowieka siedzącego po drugiej stronie blatu i milczy, bo do powiedzenia nie ma absolutnie nic.

Najchętniej by go wyrzucił.

Nie robi tego, bo nie jest skończonym skurwysynem.

Patrzy więc tylko, jak Feliks je; jak siedzi pochylony ze skulonymi ramionami, nie mówiąc ani słowa, ledwo unosząc oczy znad miski z kapustą i kromki ciemnego chleba, najprostszego możliwego jadła; je tak, jak jedzą ludzie potwornie zmęczeni i równie głodni.

Bo i tak jest; Litwa dalej jest zdumiony, że Polska przedarł się przez tak potworną śnieżycę, w tak ciemną noc w jednym kawałku.

Nie ma wojny, nie ma rewolucji; jest tylko nieokiełznana pogoda, przy której tysiącletnie istnienie musi pochylić głowę i przyznać się do słabości.

I Polska to właśnie robi; ciągle drży, gdy jego ludzkie ciało próbuje się rozgrzać, mimowolnie wystukując ten rytm widelcem o talerz.

Nie mają już tematów do rozmowy – coś kłuje Litwę w serce mocno, boleśnie, jak gwałtownie wbita igła – ale nie mógłby odmówić pomocy.

Nie, gdy Polska stanął u jego progu z załzawionymi oczami i cichą prośbą na ustach; nie zrobiłby tego najgorszemu wrogowi, a to był Polska, cholerny Polska.

I to on pierwszy przerywa ciszę:

– Dziękuję – mówi bardzo cicho Feliks, po polsku, bo oczywiście, że po polsku; Litwa zaciska wargi w wąską linię.

Bóg wie, co tu robił; może szpiegował. Może planował inne paskudne, podstępne akcje. A może, co równie prawdopodobne, w te okolice, poza wiatrem i śniegiem, przywlekła go zgubna nostalgia; taki właśnie był Feliks.

Tym razem postanawia nie pytać; odchyla się na swoim krześle, a westchnienie umyka spomiędzy jego warg.

– Nie odmówiłbym proszącemu o jedzenie i schronienie. Nawet obcemu – odpowiada gładko. Po litewsku; jest coś mściwie satysfakcjonującego w spanikowanych oczach, gdy zaskoczony Polska próbuje rozpaczliwie nadążyć za słowami, szukać znajomych, twardych dźwięków w miękkości brzmienia, wyłapywać podobne słowa.

Nie ma ich wiele; Taurys i inni już się o to postarali.

Polska przełyka ślinę, odsuwa od siebie pusty talerz i raz jeszcze kiwa głową w podzięce; gdzieś w jego oczach Litwa widzi pytanie: czy ja też jestem już obcy?

Nie potrafi odpowiedzieć.

– Mimo wszystko, dziękuję – Polska odpowiada powoli, z trudem dobierając słowa i kalecząc wymowę, przekręcając słowa i myląc akcenty, ale Litwa jest Litwą; rozumie nie głową, lecz całą swoją istotą każdy dialekt i każdą gwarę swojego języka, więc to nie ma znaczenia. Jest raczej zdumiony, że Feliks podjął próbę. – Zgubiłem drogę. Chciałem... chciałem odwiedzić Górę Krzyży. Myślałem, że nie będzie nikogo. W zimie. Potem zaczęło sypać... Musiałem zawrócić.

Litwa mruga i pochyla głowę.

– Rozumiem – mówi cicho, a chłód w jego głosie z wolna się topi, jak śnieg na butach Feliksa, ułożonych przy kaflowym, rozgrzanym piecu. Może Polska kłamie, szuka wymówki, ale coś w głębi Litwy chce wierzyć, że tym razem jest szczery. Cokolwiek złego można mówić o Polsce, nie jest tak wyrachowany. Nigdy nie był. – Nikt chyba nie spodziewał się dzisiaj takiej zawieruchy.

Feliks bardzo ostrożnie unosi kącik warg; wygląda tak niepewnie, tak nerwowo, tak żałośnie w lichej, wymiętej koszuli i spodniach – jego wierzchnie okrycie schnie nad paleniskiem – że Taurys nie potrafi już czuć gniewu.

Nie na widok zaczerwienionych dłoni i policzków, szklistych oczu i tej skulonej jak u starca sylwetki, instynktownie próbującej nie tracić ciepła.

Nie musi być lekarzem, by domyślać się, że stając u jego progu Polska był może nie dwie ćwierci od śmierci, ale od hipotermii i owszem.

Nawet Beilschmidtowi by nie odmówił. Ani Bragińskiemu, jeśli już o tym mowa.

Zastanawia się przez chwilę nad kolejnymi słowami; wie, co chce powiedzieć, bo nie widzi innej drogi – nie jest draniem – ale nie wie, jak to powiedzieć.

– Burza nie skończy się przed świtem – zaczyna w końcu cicho, ale stara się mówić wolno i wyraźnie. W irytowaniu Polski szybkim potokiem litewskich słów jest dzika satysfakcja, ale Taurys nie chce się nad nim dalej znęcać. Czuje ukłucie wstydu; może jednak powinien odpowiedzieć mu po polsku. Odpuścić, gdy był w takim stanie. – Możesz tu zostać do rana.

Bezkresne zdumienie, które pojawia się w tych zielonych jak łąka oczach – w słabym świetle migoczącym spod kuchennych blach przypominających bardziej wypalone na wiosnę pastwiska – dziwnie boli i ściska za serce.

Polska patrzy nań jak na ducha szeroko otwartymi oczyma.

– Chyba nie spodziewałsia, że wyrzucę za drzwi w noc? – Litwa nie wytrzymuje tego spojrzenia; wyrzuca z siebie słowa, nasącza polskie sylaby akcentem, w zdenerwowaniu robi błędy, gdzieś tam pod językiem plączą się rusycyzmy. Minęło wiele lat, a języki się zmieniają; rodzą, rosną i umierają. – Feliksai...!

A Polska kuli się jeszcze bardziej, jak skrzyczane dziecko; Litwa zdaje sobie sprawę, że unosi się na swoim krześle. Zagryzając wargi, opada na siedzenie i oparłszy łokieć o stół, przykrywa oczy dłonią.

Źle. Źle, źle. Dlaczego jest tak źle? Dlaczego zawsze jest źle?

– Wybacz – Gdy Polska się odzywa, jego usta unoszą się w delikatnym uśmiechu.

I nagle przez szpary między palcami Litwa widzi, że Feliks stoi na krawędzi przepaści; że pod tym uśmiechem drżą nie tylko wychłodzone mięśnie, ale i cała jego dusza.

Że coś złamało Polskę równie mocno, jak jego samego.

Ból ściska mu gardło.

– Gdybym to ja do ciebie dzisiaj przyszedł... z prośbą o pomoc – zaczyna w końcu ledwo słyszalnym szeptem. – Też... też nie byłbym pewny, czy ją dostanę. Ale... chciałbym wierzyć, że nie jesteśmy aż tak źli. Mimo wszystko.

– Mimo wszystko – szepcze Polska.

Jego oblicze rozmywa się w cieniach nocy i wilgotnej, słonej mgle pod powiekami.

– Ja też chciałbym w to uwierzyć. Zostanę, jeśli mogę. Nie spałem od wielu nocy... Jestem wykończony, Taurysie. Mogę... mogę przespać się przy piecu?

Litwa przymyka oczy i kiwa głową.

– Oczywiście. Znajdę ci jakiś koc... Zostało jeszcze trochę kapusty i chleba. Na śniadanie.

Ogień pod piecem trzaska aż do bladego świtu. Ranek jest cichy i łagodny, niebo błękitnieje i tylko grube połacie śniegu, zasypujące wszelkie ścieżki między dziesiątkami, setkami, tysiącami krzyży świadczą o zamieci.

I dwie puste miski i okruszki ciemnego chleba na blacie dzielącego ich stołu.

Tyle i aż tyle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro