Okruszki ciemnego chleba
A/N: Nie rozpieszczam was aby? :P Jak nie fluff, to angst... Mam LietPol mood, ale w taką pogodę ciężko myśleć o wielorozdziałowej fabule ;/ (wiecie, że za miesiąc są piąte urodziny Polowania? Planuję wyrobić się z rozdziałem do tego czasu, trzymajcie kciuki)
W wiejskiej, pachnącej suszonymi ziołami i oświetlonej blaskiem trzaskającego ognia kuchni panuje absolutna cisza. Litwa patrzy na wprost, na człowieka siedzącego po drugiej stronie blatu i milczy, bo do powiedzenia nie ma absolutnie nic.
Najchętniej by go wyrzucił.
Nie robi tego, bo nie jest skończonym skurwysynem.
Patrzy więc tylko, jak Feliks je; jak siedzi pochylony ze skulonymi ramionami, nie mówiąc ani słowa, ledwo unosząc oczy znad miski z kapustą i kromki ciemnego chleba, najprostszego możliwego jadła; je tak, jak jedzą ludzie potwornie zmęczeni i równie głodni.
Bo i tak jest; Litwa dalej jest zdumiony, że Polska przedarł się przez tak potworną śnieżycę, w tak ciemną noc w jednym kawałku.
Nie ma wojny, nie ma rewolucji; jest tylko nieokiełznana pogoda, przy której tysiącletnie istnienie musi pochylić głowę i przyznać się do słabości.
I Polska to właśnie robi; ciągle drży, gdy jego ludzkie ciało próbuje się rozgrzać, mimowolnie wystukując ten rytm widelcem o talerz.
Nie mają już tematów do rozmowy – coś kłuje Litwę w serce mocno, boleśnie, jak gwałtownie wbita igła – ale nie mógłby odmówić pomocy.
Nie, gdy Polska stanął u jego progu z załzawionymi oczami i cichą prośbą na ustach; nie zrobiłby tego najgorszemu wrogowi, a to był Polska, cholerny Polska.
I to on pierwszy przerywa ciszę:
– Dziękuję – mówi bardzo cicho Feliks, po polsku, bo oczywiście, że po polsku; Litwa zaciska wargi w wąską linię.
Bóg wie, co tu robił; może szpiegował. Może planował inne paskudne, podstępne akcje. A może, co równie prawdopodobne, w te okolice, poza wiatrem i śniegiem, przywlekła go zgubna nostalgia; taki właśnie był Feliks.
Tym razem postanawia nie pytać; odchyla się na swoim krześle, a westchnienie umyka spomiędzy jego warg.
– Nie odmówiłbym proszącemu o jedzenie i schronienie. Nawet obcemu – odpowiada gładko. Po litewsku; jest coś mściwie satysfakcjonującego w spanikowanych oczach, gdy zaskoczony Polska próbuje rozpaczliwie nadążyć za słowami, szukać znajomych, twardych dźwięków w miękkości brzmienia, wyłapywać podobne słowa.
Nie ma ich wiele; Taurys i inni już się o to postarali.
Polska przełyka ślinę, odsuwa od siebie pusty talerz i raz jeszcze kiwa głową w podzięce; gdzieś w jego oczach Litwa widzi pytanie: czy ja też jestem już obcy?
Nie potrafi odpowiedzieć.
– Mimo wszystko, dziękuję – Polska odpowiada powoli, z trudem dobierając słowa i kalecząc wymowę, przekręcając słowa i myląc akcenty, ale Litwa jest Litwą; rozumie nie głową, lecz całą swoją istotą każdy dialekt i każdą gwarę swojego języka, więc to nie ma znaczenia. Jest raczej zdumiony, że Feliks podjął próbę. – Zgubiłem drogę. Chciałem... chciałem odwiedzić Górę Krzyży. Myślałem, że nie będzie nikogo. W zimie. Potem zaczęło sypać... Musiałem zawrócić.
Litwa mruga i pochyla głowę.
– Rozumiem – mówi cicho, a chłód w jego głosie z wolna się topi, jak śnieg na butach Feliksa, ułożonych przy kaflowym, rozgrzanym piecu. Może Polska kłamie, szuka wymówki, ale coś w głębi Litwy chce wierzyć, że tym razem jest szczery. Cokolwiek złego można mówić o Polsce, nie jest tak wyrachowany. Nigdy nie był. – Nikt chyba nie spodziewał się dzisiaj takiej zawieruchy.
Feliks bardzo ostrożnie unosi kącik warg; wygląda tak niepewnie, tak nerwowo, tak żałośnie w lichej, wymiętej koszuli i spodniach – jego wierzchnie okrycie schnie nad paleniskiem – że Taurys nie potrafi już czuć gniewu.
Nie na widok zaczerwienionych dłoni i policzków, szklistych oczu i tej skulonej jak u starca sylwetki, instynktownie próbującej nie tracić ciepła.
Nie musi być lekarzem, by domyślać się, że stając u jego progu Polska był może nie dwie ćwierci od śmierci, ale od hipotermii i owszem.
Nawet Beilschmidtowi by nie odmówił. Ani Bragińskiemu, jeśli już o tym mowa.
Zastanawia się przez chwilę nad kolejnymi słowami; wie, co chce powiedzieć, bo nie widzi innej drogi – nie jest draniem – ale nie wie, jak to powiedzieć.
– Burza nie skończy się przed świtem – zaczyna w końcu cicho, ale stara się mówić wolno i wyraźnie. W irytowaniu Polski szybkim potokiem litewskich słów jest dzika satysfakcja, ale Taurys nie chce się nad nim dalej znęcać. Czuje ukłucie wstydu; może jednak powinien odpowiedzieć mu po polsku. Odpuścić, gdy był w takim stanie. – Możesz tu zostać do rana.
Bezkresne zdumienie, które pojawia się w tych zielonych jak łąka oczach – w słabym świetle migoczącym spod kuchennych blach przypominających bardziej wypalone na wiosnę pastwiska – dziwnie boli i ściska za serce.
Polska patrzy nań jak na ducha szeroko otwartymi oczyma.
– Chyba nie spodziewałsia, że wyrzucę za drzwi w noc? – Litwa nie wytrzymuje tego spojrzenia; wyrzuca z siebie słowa, nasącza polskie sylaby akcentem, w zdenerwowaniu robi błędy, gdzieś tam pod językiem plączą się rusycyzmy. Minęło wiele lat, a języki się zmieniają; rodzą, rosną i umierają. – Feliksai...!
A Polska kuli się jeszcze bardziej, jak skrzyczane dziecko; Litwa zdaje sobie sprawę, że unosi się na swoim krześle. Zagryzając wargi, opada na siedzenie i oparłszy łokieć o stół, przykrywa oczy dłonią.
Źle. Źle, źle. Dlaczego jest tak źle? Dlaczego zawsze jest źle?
– Wybacz – Gdy Polska się odzywa, jego usta unoszą się w delikatnym uśmiechu.
I nagle przez szpary między palcami Litwa widzi, że Feliks stoi na krawędzi przepaści; że pod tym uśmiechem drżą nie tylko wychłodzone mięśnie, ale i cała jego dusza.
Że coś złamało Polskę równie mocno, jak jego samego.
Ból ściska mu gardło.
– Gdybym to ja do ciebie dzisiaj przyszedł... z prośbą o pomoc – zaczyna w końcu ledwo słyszalnym szeptem. – Też... też nie byłbym pewny, czy ją dostanę. Ale... chciałbym wierzyć, że nie jesteśmy aż tak źli. Mimo wszystko.
– Mimo wszystko – szepcze Polska.
Jego oblicze rozmywa się w cieniach nocy i wilgotnej, słonej mgle pod powiekami.
– Ja też chciałbym w to uwierzyć. Zostanę, jeśli mogę. Nie spałem od wielu nocy... Jestem wykończony, Taurysie. Mogę... mogę przespać się przy piecu?
Litwa przymyka oczy i kiwa głową.
– Oczywiście. Znajdę ci jakiś koc... Zostało jeszcze trochę kapusty i chleba. Na śniadanie.
Ogień pod piecem trzaska aż do bladego świtu. Ranek jest cichy i łagodny, niebo błękitnieje i tylko grube połacie śniegu, zasypujące wszelkie ścieżki między dziesiątkami, setkami, tysiącami krzyży świadczą o zamieci.
I dwie puste miski i okruszki ciemnego chleba na blacie dzielącego ich stołu.
Tyle i aż tyle.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro