Jesienna konferencja [2015]
A/N: Mam na koncie troszkę LietPoli - dzieją się współcześnie, a LietPol ma formę "było jak było, ale może spróbujemy w XXI wieku jeszcze raz, tylko tak prywatnie, bez bycia personifikacjami, może się nie pozabijamy?". No i spróbowali, fanfiki tego typu piszę od 2015, postanowiłam je też tu wrzucić, bo leżą na umierającym DeviantArcie, zwłaszcza, że ten ship ostatnio zaniedbałam w pisaniu (ale w moim serduszku wciąż siedzi mocno). W ten cykl zalicza się też "Niech zapłoną lasy i knieje", jedyny wielorozdziałowiec w moim lietpolowym uniwersum i dłuższe "Nihil novi". One-shoty nie są jakoś szczególnie powiązane, czasami są nawiązania do poprzednich prac, ale można czytać osobno (Białoruś raz jest nyo, a raz nie, tyle w kwestii spójności). Bawcie się dobrze :) Uwaga, od czasu do czasu trafi się tekścik +18.
Jesienna konferencja - jest oficjalnym początkiem serii i jednym z pierwszych moich fików do Hetalii. Cienki jak dupa węża, ale niech będzie, bo mam do niego sentyment :P
***
Jesienna konferencja
A/N2: Polska od paru dni nie może znaleźć sobie miejsca. Dopadła go melancholia i ogólny niepokój. Jako że polska dusza takiej stagnacji nie lubi, Feliks próbuje za wszelką cenę się z tego wyrwać. I przy okazji udawać, że Taurys nie ma z tym nic wspólnego... Miało być poważne - i było, przez pierwsze pół strony w Wordzie, potem aspekt komediowy wymknął się spod kontroli. Melancholia, ruskie papierosy, specyficzny koktajl proteinowy i Elka, która próbuje doprowadzić przyjaciela do porządku.
Kłąb dymu uciekł mu spomiędzy warg, popieścił drażniąco nozdrza i uleciał w czystą, ciemną noc, na ułamek sekundy przesłaniając granatowe niebo i czarne górskie szczyty. Kolejne zaciągnięcie nikotyną i cyjanowodorem, kolejny obłoczek dymu. Palił bez wzruszenia, znając doskonale właściwości tego, co dobrowolnie wprowadzał sobie do płuc. Jego ubranie przesiąkło już dymem, ale to nie był ten dym, którego odór prześladował go w snach – ten słodkawy, dziwny zapach o przerażającym źródle był już przeszłością, do której wcale nie chciał wracać. Ten kawałek bibułki nie mógł mu zaszkodzić.
Dym poszybował w kierunku śpiącego olbrzyma na górskiej grani, ale ledwo wpadł w chłodnawy wiatr, stał się nicością. Feliks dla zabawy sięgnął po kamyk i cisnął nim w niewzruszonego molocha skrytego pod kamieniami i ziemią.
– Miałeś się obudzić, gdy coś będzie nam zagrażać, nie? – zakpił Feliks, gdy odłamek skały spadł żałośnie w trawę kilkanaście metrów dalej, znikając na zawsze w ciemnościach. Czubek papierosa jarzył się pomarańczą. – Dupa z ciebie, a nie mityczny obrońca. Albo ktoś ci dosypał nieźle prochów, bo sporo przespałeś...
Stylizowana na góralską chata dla turystów była ciemna i cicha. W żadnym z pokoi nie paliło się światło, żaden zabłąkany promyczek nie uciekł przez niedomknięte, drewniane okiennice. Księżyc zniknął wkrótce po tym, jak się pojawił, lis, który podkradał się do kurnika gospodarzy spłoszył się na nagły ruch ręki z papierosem... A poza tym cisza i ciemność i tak od paru godzin, odkąd Feliks siedział na tym drewnianym płocie z byle jak postawionych na sztorc konarów, odciskając sobie słoje na pośladkach. No i też chłód, bo była jesień, a Feliks nie cierpiał jesieni, nienawidził jej z całego serca i nie widział w niej nic atrakcyjnego.
Zmiął kolejną paczkę papierosów i dla kaprysu podpalił ją zapalniczką. Jasny płomień wybuchł nagle pośród nocy, pożerając papier szybko i gwałtownie, zupełnie jak nieufne zwierzę podaną karmę. Przez chwilę Feliks nie widział nic poza ogniem, a gdy wiatr rozwiał rozżarzone popioły, wokół zapadła kompletna ciemność. Jego oczy dopiero po chwili znów przyzwyczaiły się do nocy.
Przez chwilę zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie zejść do miasteczka na dole. Chyba znalazłby się tam jakiś całodobowy sklep... Po chwili zastanowienia machnął lekceważąco ręką. Znając siebie, stwierdził, że wyprawa do sklepu pewnie skończyłaby się wproszeniem na popijawę do obcych ludzi, a na to akurat dzisiaj nie mógł sobie pozwolić.
Wystarczy, że przez bezsenność będzie chodzącym zombie. Poza tym, to trochę wstyd być jedynym skacowanym podczas konferencji organizowanej w zaproponowanym przez niego miejscu, prawda? Gdyby udało mu się namówić resztę na wspólne picie, to byłoby okay, ale tak... Mimo to chyba napisze liścik do Rosji, zapraszając go na wódkę po konferencji. Trzeba mu porządnej, słowiańskiej popijawy z dawaniem sobie po mordzie, to może mu przejdzie ta jesienna melancholia.
Skoczyć z Iwanem do Petersburga, wypić po trzy flaszki na głowę, wyciągnąć parę brudów z przeszłości, a następnie o mało się nie pozabijać krzesłami i szklanymi tulipanami... Brzmi zachęcająco, stwierdził Feliks. Na pewno lepiej od tej farsy zwanej konferencją światową, bo przynajmniej się trochę porusza zamiast przywierać do krzesła podczas kolejnej napuszonej przemowy któregoś tam kolegi.
A może by tak przemycić trochę żubrówki w termosie? Od razu lepiej na samą myśl... Konferencja będzie łatwiejsza do zniesienia. Co ja zrobiłem z moim termosem? Jednak trzeba iść do tego sklepu...
Feliks dziarsko zeskoczył z płotu, ale od razu zaczął wyklinać sęki i nierówno obcięte konary. W drodze do chatki jeszcze jakimś cudem zaplątał się w elektrycznego pastucha, więc hale rozbrzmiały czystą „kurwa mać" siedemnaście razy, zanim zdołał się z niego wyszarpać.
– Privet, Polsza – przywitał go rozanielony Rosja, który akurat stał z otwartym rozporkiem przy drzwiach chatki. Feliks przez dwie sekundy główkował nad tym, czy to rozanielenie wynika z cudownego uczucia odcedzania kartofelków po zbyt długim czasie gotowania, czy też Iwan oddaje się nieco innym rozrywkom na łonie natury.
Zagadka rozwiązała się, gdy Iwan zapiął rozporek, a jedno ze źdźbeł trawy zakołysało się konwulsyjnie i zwiędło, jakby oblane kwasem. Zresztą możliwe, że i kwasem, kto wie, co Rosja wcześniej pił...
– Siema, Rusek – odpowiedział dyplomatycznie Feliks, udając, że nie widzi wypalonej trawy. – Idziesz do sklepu?
– Do monopolowego znaczy?
Feliks uznał, że to znak od losu, a takim znakom nie można się sprzeciwiać.
– Tak.
– To czekaj, wezmę tylko pieniążki – Rosja uśmiechnął się dobrotliwie i poprawiając onuce zniknął w otchłani chatki.
Feliks, korzystając z nieobecności wschodniego kuzyna, przeszukał jeszcze wszystkie swoje kieszenie, ale nie znalazł ani kawałeczka papierosa. Westchnął cierpiętliwie, godząc się z losem z nadzieją, że może Iwan ma jakieś mega-fajki, których wypalenie jednej sztuki równało się paczce tych obłożonych unijnymi przepisami papierosków.
Rosja wrócił z portmonetką z naszytym Wilkiem, w uszance i przeuroczych walonkach w matrioszki. O ile Feliks dobrze widział w ciemności, to na wściekle czerwonej sukience jednej z matrioszek widniał zapisany cyrylicą napis Dla ukochanego braciszka.
– Dostałeś je od Natalii? – zapytał niewinnie, a Iwan spiorunował go wzrokiem.
– Schowała mi wszystkie inne. Na boso chodzić nie będę... – wymamrotał Iwan, chyba przerażony samą tą myślą. No tak, chodzenie na bosaka po Syberii Feliksowi też by się nie uśmiechało.
– Dobra, dobra, nie śmieję się. Masz fajki?
– Da – Iwan pogrzebał w kieszeniach i wyjął kilka nieco pomiętych bibułek, z których wysypywał się tytoń. – Jaraj, ile chcesz. I chodź.
Bez słowa, dzieląc się ogniem i potykając o kamienie, ruszyli ścieżką w dół, zmierzając ku roziskrzonemu pomarańczowymi lampami miasteczku. Droga była miła, tak samo jak atmosfera, co chyba zdziwiło ich obu. Było tak cicho, tak spokojnie... chyba podświadomie nie chcieli zaburzać porządku tego miejsca. Do czasu.
– E, Polsza... – odezwał się Iwan, gdy weszli w krąg światła pierwszej ulicznej lampy. – A miedwiedia ty jebał?
Niewiele by brakowało, a nikotyna i cyjanowodór jednak zabiłyby Feliksa. Krztusząc się i prychając, w końcu zdołał wypluć zmaltretowanego papierosa i wziąć głęboki oddech.
– Niee... – mruknął, ocierając łzy z oczu. – A czemu pytasz?
– A o tak, dla podtrzymania rozmowy...
Trzy minuty później wydarzyło się coś, co zmieniło ich plany, zamiary i fragment światopoglądu. Całodobowy monopolowy był zamknięty.
– Niet – powiedział dobitnie Iwan do zamkniętych szklanych drzwi, próbując przekonać zarówno szybę, jak i siebie, że to nie prawda.
– Darek, otwórz – spróbował jeszcze Feliks, ale drzwi były nieubłagane.
Pięć minut później, gdy siedzieli załamani na krawężniku przed sklepem, Iwan przemówił.
– Polsza...
– Nie, psa też nie.
– Nie, Polsza. Słuchaj, czy ty też uważasz, że jak jest bardzo źle, to można zrobić coś złego? Wiesz, jeśli od tego złego uczynku zależy twoje dalsze życie albo zdrowie...
– Chcesz się włamać do sklepu po wódkę? – Feliks w lot odgadł zamiary Iwana. – Nie, totalnie spieprzaj z tym pomysłem, swojego kraju okradał nie będę.
– To chodź po sąsiedzku skoczymy do Słowacji...
– Brata też nie. Ale jakbyśmy wpadli do Niemca z wizytą...
– On nie ma całodobowych sklepów – Iwan przypomniał Feliksowi smutny fakt ignorowania alkoholowych potrzeb ludzkich przez niemieckie prawo. – Eh...
– Eh – zgodził się z nim Feliks, w drodze wyjątku oczywiście. – Wracamy?
– A nie mógłbyś skoczyć do domu po bimber?
Perspektywa zostawienia Iwana w tym kraju bez nadzoru była tak niezachęcająca, że Polska energicznie pokręcił głową, czując jak coś mu strzyka w karku.
– Generalnie rzecz biorąc... wychlałem wszystko.
Iwan westchnął z politowaniem.
– Tyle lat, a ty nadal głupi... Przecież zawsze robi się zapasy!
Feliks puścił mimo uszu uwagę Rosjanina i ciężko podźwignął się z krawężnika. Cóż, przynajmniej spacer zaliczony. Popalając – Feliks miał wrażenie, że właśnie jego płuca przybrały kolor węgla – ruszyli w drogę powrotną. Tuż przed chatką wycyganił jeszcze zapas fajek od Rosji, obiecując przysłanie mu do Moskwy kilkudziesięciu litrów czystego spirytusu. Iwan odszedł, podśpiewując Białą armię, czarnego barona, a Feliks znów zajął miejsce na płocie.
No, to koniec z socjalizacją na dzisiaj...
Świtało. Szczyty gór zaróżowiły się, zrobiło się jeszcze chłodniej niż wcześniej, a odgłosy nocy ucichły, ustępując miejsca szalonemu ćwierkaniu ptaków. Wraz z symfonią ptactwa niebieskiego rozległy się przekleństwa w kilkunastu językach, bo nocujący w chatce goście byli głusi na piękno natury i po prostu chcieli jeszcze pospać.
Feliks uśmiechnął się złośliwie. Skoro on nie może spać, to niech inni też się pomęczą. Co prawda ptaszki już odleciały do ciepłych krajów, a to były tylko sprytnie zamontowane małe głośniczki, które miały dodawać klimatu miejsca z dala od cywilizacji... Ale oni nie musieli o tym wiedzieć.
Kończąc kolejnego papierosa – zaczynało mu być już niedobrze na sam ich widok – obserwował z zaciekawieniem Anglię, który wściekle otworzył okiennice i próbował bezskutecznie przepłoszyć ptaszyska. Za ramieniem Anglii pojawił się półnagi Francja, który nawet rozczochrany, niewyspany i potarmoszony (Feliks posłał mu znaczący uśmieszek, na co Francis uroczo się zarumienił) wyglądał elegancko i dystyngowanie. Francis odciągnął rozszalałego Arthura, próbującego wymachiwaniem rękami zakończyć ptasi koncert, a potem obaj zniknęli za zamykającymi się okiennicami.
Chrapanie Grecji Feliks słyszał aż tutaj, w swoim pokoju zaczął tłuc się Hiszpania, chyba stwierdziwszy, że spać już nie warto, gdzieś tam rozległ się podekscytowany pisk Feliciano, uciszony donośnym głosem Ludwiga... A potem Prusy, który nie wiadomo co tu robił, zaczął rozwodzić się nad własną wspaniałością. Trzy sekundy później Feliks usłyszał doskonale znajomy, głuchy dźwięk uderzenia patelnią w czaszkę. Czyli wszystko po staremu...
Tylko on, Polska, jakoś nie może znaleźć sobie dzisiaj miejsca.
– Nosz kurwa wasza jebana w dupę mać – Feliks puścił próbną wiązankę w przestrzeń, ale wyjątkowo nie pomogła w wyrażeniu uczuć. Zrezygnowany, wyciągnął telefon z kieszeni – o co tym ludziom chodzi z tym różowym etui? Na Allegro tylko takie pasowały do jego komórki – i zaczął się nim bawić.
Gdy telefon spadł mu na ziemię i potoczył się po pagórku z szybkością, której Usain Bolt mógłby pozazdrościć, Feliks rzucił dziewiętnastą tego poranka kurwą. Słysząc plusk ciemnej wody w dole, tam, gdzie leżało to ładne, górskie jeziorko, dorzucił jeszcze dwie, ale nawet ten harem nie pomógł mu w odzyskaniu telefonu.
Feliks wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby, czując, że za chwilę ewoluuje, i to bynajmniej nie w feniksa. Zadając sobie pytanie, czy to jeszcze nerwica czy już kurwica, powlókł się do chatki, zamierzając się czegoś napić. Rzecz jasna bezalkoholowego, bo noc się już skończyła, a on nie pije przed dwunastą.
– Felek! – usłyszał za sobą, gdy pochylał się nad lodóweczką, szukając czegoś do picia. Znalazłszy mleko, spojrzał przez ramię na Węgierkę, która właśnie weszła do kuchni i wrzuciła do zlewu patelnię. O ile wzrok nie płatał mu figla, do teflonu przywarło kilka srebrzystych włosów.
– Mam nadzieję, że mnie nie zamierzasz pacyfikować – przywitał się grzecznie, prostując się i szukając szklanki.
– Co się stało?
Oho, komisarz Elka w akcji.
– Nic, totalnie – Feliks wzruszył ramionami, rzucając standardową odpowiedź na standardowe pytanie. Tak jak zwykle, Erzsébet nie dała się zwieść.
– Feeeeeeliks... – zaczęła ostrzegawczo Erzsébet, przysuwając się dyskretnie w kierunku zlewu.
– No dobra, dobra, odłóż tę patelnię. Jesienna melancholia mnie dopadła, nic mi się nie chce, nie wiem co ze sobą zrobić, nie mogę spać, najchętniej to bym się najebał. I tyle, nic więcej. Norma. Jak co roku.
– Czy Taurys ma coś z tym wspólnego? – Węgry jak zwykle trafiła w punkt.
– Oczywiście, że nie – żachnął się Feliks, ale tylko dla zasady. No bo jak tu się przyznać, że ten jego eks faktycznie miał ciągle na niego wpływ? Przecież nawet ze sobą nie rozmawiali.
Węgierka westchnęła z rezygnacją i bezceremonialnie zabrała mu szklankę mleka z ręki, upiła łyk i oddała. Zaraz potem zamrugała ze zdumieniem.
– Czemu to mleko smakuje jak Monte?
–Bo to mleko z dodatkiem wódki orzechowej.
– Ty nie pijesz przed dwunastą.
– Mleko to nie alkohol – Feliks uśmiechnął się niewinnie. – Jeszcze łyczka?
Węgry uniosła oczy ku niebu.
– O której zaczyna się konferencja? – zapytała, stwierdziwszy w myślach, że teraz nie wyciągnie od Feliksa nic więcej. – Wszyscy są już na nogach.
– To po śniadaniu – zadecydował Feliks. Im szybciej się uwiną, tym lepiej. Sięgnął do jednej z szafek i wyciągnął stamtąd pudełeczko, które nonszalanckim gestem podarował zaskoczonej Węgierce. – Proszę, milady. Środek na nieproszonych gości.
– Prusakolep? – Elka spojrzała na niego jak na idiotę. – Feliks, proszę cię...
– Daj se siana, i tak to nigdy nie działało. Jak wszystko w PRL-u. Po prostu udawaj, że działa, ja tak robiłem.
– Nie chcę się pozbywać Gilberta – odpowiedziała Węgierka, ale przyjęła pudełeczko. – Moglibyście nie zachowywać się jak dzieci? Z Ludwigiem i Iwanem potrafisz rozmawiać normalnie, a z Gilbertem już nie?
– Cóż... – Feliks, korzystając z tego, że poza nimi jak dotąd nikt nie zjawił się w kuchni, zaczął wyliczać na palcach. – Jeśli chodzi o Iwana, to pomijając momenty, kiedy razem pijemy lub palimy, z reguły skaczemy sobie do gardeł, Ludwig ucieka po siedmiu minutach rozmowy, bojąc się że zejdziemy na drażliwe tematy, z Ukrainą dotąd nie możemy spojrzeć sobie w oczy, do Natalii się nie zbliżam, moje kochane rodzeństwo Czechy i Słowacja uważają mnie za pozera i zuchwalca, Litwa obchodzi mnie szerokim łukiem, jakbym miał na czole napisane „zabiorę ci to cholernie Wilno", Alfred nadal nie chce dać mi wizy... Myślę, że moje stosunki z Gilbertem nie odbiegają od normy.
Węgry westchnęła ciężko, odsunęła krzesło i usiadła przy stole. Bez słowa wyciągnęła rękę po mleko i pociągnęła większy łyk. Potem schowała karton do lodówki.
– Wszyscy jesteście uparci, a ty najbardziej. Korony bym wam z głowy nie spadły, jakbyście wzajemnie usiedli, porozmawiali szczerze, przyznali się do błędów i sobie wybaczyli...
– Byłoby zajebiście – Feliks wzruszył ramionami. – Ale tak nigdy nie będzie. Idziesz dzisiaj wieczorem na drinka albo dwa? – zapytał nagle.
Węgierka zrobiła żałosną minę.
– Przepraszam, Feliks... Gilbert mnie zaprosił.
Feliks zacisnął usta w wąską linię, ale zaraz potem zamaskował niezadowolenie fałszywym uśmieszkiem.
– Jasne... Baw się dobrze. Gumki też ci sprezentować?
– Nie bądź cyniczny – odpyskowała z miejsca Erzsébet, ale zaraz złagodniała. – Nie wierzę, jesteś zazdrosny? Felek...
– Dobra, idź, spoko. Jasne – Feliks machnął ręką. – Sorry. Poniosło mnie. Wkurwiony jestem i się na tobie wyładowuję. Przepraszam. Serio. Twoje szczęście moim szczęściem, czy jakoś tak. Masz moje błogosławieństwo. Tylko serio, nie róbcie dzieci, więcej takich bym nie zniósł. Okay?
Węgry podniosła się z krzesła i z łagodnym uśmiechem objęła przyjaciela. Na koniec pocałowała go w policzek i potarmosiła włosy. Feliks wzniósł oczy ku niebu.
– Elka, ja wiem, że wyglądam jak siedem nieszczęść, nie pogarszaj sytuacji...
Węgierka tylko uśmiechnęła się promiennie. Feliks wywrócił oczami, ale nie skomentował, bo oto do kuchni wszedł wyjątkowo zaspany Ludwig. Jasna grzywka opadała mu na podkrążone oczy, biały podkoszulek był wygnieciony, a nogawki czarnych dresowych spodni podwinięte na różnych wysokościach. Feliks już odruchowo sięgał do kieszeni, by zrobić mu kompromitującą fotkę, ale przypomniał sobie, że przecież utopił telefon.
– Cześć – wymamrotał Ludwig, wymijając ich i kierując się ku lodówce. Po drodze o mało nie wpadł na jedno z krzeseł. Feliks obserwował go z uśmiechem, który rósł coraz bardziej w miarę zbliżania się dłoni Niemca do kartonu z mlekiem.
Ludwig bez zastanowienia pociągnął spory łyk, odsunął karton od ust i popatrzył się na nich dziwnie.
– Scheiße, co to jest?
– Koktajl proteinowy – odpowiedział natychmiast Feliks. – Nowy na rynku, przysłali mi do przetestowania. Dobry, jak się utrzymuje kondycję. Bierz, ile chcesz, mam w domu roczny zapas.
– Dzięki – wciąż zaspany i lekko niekontaktujący ze światem Niemcy był chyba zdziwiony jego hojnością. Zabrał drugi karton z lodówki i powoli niczym zombie wyszedł z kuchni, kierując się w kierunku wspólnej łazienki.
– Nie wierzę, że to zrobiłeś – odezwała się Erzsébet nagannym tonem, ale jej kąciki ust drgały w próbie powstrzymania śmiechu. – Ty bestyjko...
– Nic mu nie będzie, mało tam wódki – Feliks wzruszył ramionami. – Poczekaj tylko, aż pojawi się Kiku...
– Ani mi się waż go upijać – Erzsébet pogroziła mu palcem. – Wiesz, że to może się źle dla niego skończyć.
– No jego to akurat spirytus zabić nie może... – wymamrotał Feliks, ale zaniechał pomysłu, patrząc na patelnię wciąż tkwiącą w zlewie. – Ale może by tak... Och.
Na ciasnym korytarzyku obitym boazerią, w polu widzenia Feliksa, pojawił się Litwa. Taurys jeszcze ich nie zauważył, pocierając oczy. Feliks mimowolnie stwierdził, że Litwin wygląda na niewyspanego... Nie, żeby go to obchodziło.
– Cześć, Węgry – Litwa zatrzymał się w progu, spojrzał najpierw na kobietę, a potem na Feliksa i nerwowo przełknął ślinę. – Cześć.
– Cześć – odpowiedział takim samym, chłodnym, lecz uprzejmym tonem Polska, po czym udał niezwykle zainteresowanego sikorką za oknem, skubiącą słoninę zawieszoną na gałęzi drzewa.
Zapadła niezręczna cisza. Erzsébet cicho westchnęła i zajęła się przygotowywaniem śniadania. Feliks zasiadł na szerokim parapecie, obserwując naturę za oknem i wymownie ignorując obecność Litwy, a Taurys zajął się przygotowywaniem herbaty na drugim końcu kuchni, stojąc z włączonym czajnikiem elektrycznym w rękach w bardzo niewygodnej pozycji z powodu zbyt krótkiego kabla. Oczywiście, obok parapetu było drugie gniazdko...
Erzsébet wywróciła oczami. Farsa po prostu... Zaraz potem uśmiechnęła się słodko, smarując chleb masłem. Ukradkiem wyciągnęła z kieszeni telefon.
Chodź na herbatkę, Iwan.
Rosja zjawił się w kuchni pół minuty później. Węgierka z uśmiechem satysfakcji obserwowała, jak Litwa blednie na widok potężnej postury Iwana zbliżającego się do czajnika, mamrocze coś na temat, że już mu się odechciało herbaty, wpycha urządzenie w ręce Rosjanina i przesuwa się w jedynym możliwym kierunku ucieczki – w stronę parapetu. No, w sumie miał dwie możliwe drogi ucieczki... Zawsze mógł zanurkować pod stołem.
Feliks niby to nadal gapił się na sikorkę, ale gdy tylko Iwan zbliżył się do Taurysa, stał się spięty, a jego oczy ukradkiem zerkały na poczynania kuzyna.
Taurys stanął między stołem, Rosją i parapetem z dość głupią miną, nie do końca wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Po kilku sekundach milczenia, przerywanego jedynie pogwizdywaniem Iwana, który chyba nie połapał się w sytuacji, Polska bez słowa przesunął się nieco na parapecie. Litwa nieco niepewnie się zbliżył i usiadł obok. Obaj uciekli wzrokiem.
Erzsébet w myślach przyznała sobie jeden punkt. Zaraz potem wpadł jej do głowy pewien pomysł, co sprawiło, że uśmiechnęła się anielsko. Na szczęście Feliks tego nie zauważył – sikorka była niezwykle zajmująca. Najpierw jednak musi dogadać się z Gilbertem...
***
Tak jak Feliks się spodziewał, konferencja była przeraźliwie nudna i nawet alkohol przemycony w termosie nie sprawił, że świat stał się bardziej kolorowy i lepszy. Nawet nie mógł sobie pograć w 2048 na telefonie... Zaczął z nudów grać sam ze sobą w czołgi na kartce, ale zaprzestał w momencie, gdy jego długopis wymknął się spod kontroli i niczym petarda przeleciał przez całą salę konferencyjną, wpadając do filiżanki herbaty Anglii. Feliks wyszczerzył się przepraszająco, ale Arthur nie wyglądał na przekonanego.
Potem Feliks odsunął nieco krzesło i poszedł w ślady Grecji, po prostu przysypiając.
Niemcy w skupieniu wygłaszał jakąś przemowę, której i tak nikt nie słuchał, Feliciano bujał się na krześle, a Erzsébet... Erzsébet w błyskawicznym tempie pisała smsy po stołem. Gilbert, który znów pojawił się na konferencji tylko w roli gościa, robił dokładnie to samo, więc wibracje rozlegały się na przemian to po jednej, to po drugiej stronie stołu.
Popołudniowe słońce leniwie wlewało się przez szyby, kawa już dawno wystygła... Ktoś wstał od stołu, by zaparzyć sobie nową filiżankę i na moment rozruszać kości...
– Jakieś pytania? – Ludwig odkaszlnął, mówiąc już nieco zdartym głosem.
– O czym to w ogóle było? – zapytał Lovino, który od kilkunastu minut walczył z ręką Hiszpanii gładzącą go po kolanie. Jego twarz miała barwę dojrzałego pomidora.
Niemcy wciągnął powietrze przez zęby, zanim wybuchnął.
Czyli tak jak zwykle, pomyślał Feliks uchylając powiek.
***
– Felek...
– Co? – Feliks uniósł głowę, leżąc na wznak na trawie. Na uszach miał słuchawki, chociaż bateria w starym mp3 już dawno zdechła i obecnie słuchał jedynie górskiej ciszy. Pierwszy dzień konferencji się zakończył, zostało im jeszcze kilka spraw do załatwienia jutro i ta farsa się skończy.
– Lepiej ci? – zapytała z troską Węgry, siadając obok niego. Miała na sobie białą bluzkę z błękitnym haftem i fikuśnymi rękawkami odsłaniającymi ramiona. Całości dopełniały ciemne rurki, podkreślające jej ładne nogi, a do tego wisiorek z bursztynu, który Feliks podarował jej dawno temu.
– Trochę – mruknął Polska, wiedząc, że jak tylko zapadnie noc, znów zacznie go gnębić melancholia i niepokój. – Coś się tak wypindrzyła? Znaczy... No, ładnie wyglądasz.
– Dzięki – Erzsébet uśmiechnęła się uroczo, potem jednak posmutniała. – Mieliśmy iść z Gilbertem do kina, jednak okazało się, że Ludwig potrzebuje go do papierkowej roboty...
– Cóż... – mruknął Feliks, nie przeczuwając podstępu. – Szkoda w sumie... Ważne to było dla ciebie, nie?
– No tak – Węgierka odgarnęła włosy z czoła. – Pójdziemy, kiedy indziej. Tylko biletu mi szkoda. Może chcesz?
– Na co? – Feliks uniósł się do siadu i zsunął słuchawki z głowy.
– Akcja – Erzsébet poprawiła znów poprawiła włosy. – On wybierał, nie pamiętam tytułu. Seans jest za pół godziny, jak się sprężysz to zdążysz na film. Belgia już mnie zaprosiła na babski wieczór, więc pójdę do niej.
To wcale nie był taki głupi pomysł, pomyślał Feliks. Ucałował przyjaciółkę w policzek, uściskał, szepcząc jeszcze, żeby się nie przejmowała tym siwym dupkiem i dobrze się bawiła. Skoczył szybko do chatki, z ukrytej szuflady – nie był taki głupi, by wszystko na wierzchu trzymać, gdy w okolicy była cała reszta ferajny – wyciągnął ulubione dżinsy, białą koszulę zapinaną na guziczki – a co, trzeba ładnie wyglądać, a nuż widelec komuś wpadnie w oko? – a następnie przejrzał się w lustrze.
Z poczuciem, że Prusy rzeczywiście może jest wspaniały, ale to on jest tutaj zajebisty, Feliks przejrzał się jeszcze w lustrze, wepchnął bilet do kieszeni i ruszył w zapadający zmierzch.
Wiał lekki, ciepły wiatr, tarmosząc mu włosy we wszystkie strony, a on czuł się niespodziewanie lekko. Atak przygnębienia jeszcze nie przyszedł, więc musiał z tego skorzystać. Szybko znalazł się w Warszawie, zakupił zapas fajek i akurat zdążył wejść na salę kinową w momencie, gdy kończyły się głupie reklamy.
Na pierwszy rzut oka w ciemnej sali było sporo osób, co wykluczało przesiadki w lepsze miejsca... A nie, jego fotel wypada chyba gdzieś pośrodku... Z zadowoleniem przepchał się przez ludzi, widząc już z dala jedno wolne miejsce dokładnie pośrodku. Idealnie...
Niechcący potrącił kubełek z popcornem na kolanach osoby obok i tylko jego refleks sprawił, że prażona kukurydza nie rozsypała się dookoła.
– Przepra... Co ty tu, kurwa, robisz?
Słysząc zduszony szept, Litwa poderwał głowę i otworzył w zaskoczeniu oczy. Przez chwilę gapili się na siebie, z oczami na tym samym poziomie, dopóki ktoś z następnego rzędu nie obrzucił Feliksa przekleństwem. Polska bez zastanowienia pokazał obcemu mężczyźnie środkowy palec, ale usiadł na swoim siedzeniu.
– Mnie też to zastanawia – odezwał się cicho Litwa, zainteresowany kubełkiem.
– Dostałem bilet od Elki – odparł po prostu Polska.
– A ja od Gilberta.
Spojrzeli na siebie, połączeni nagłym zrozumieniem, a potem Feliks pokręcił głową i mocniej zapadł się w fotel, sycząc przez zęby.
– Nie przyszło ci do tego zakutego łba, że Prusak nie dałby ci tego pieprzonego biletu z dobroci serca?
– Nie przyszło ci do głowy, że twoja kochana psiapsiółka mogła cię tak oszukać, co? – odgryzł się niespodziewanie ostro Taurys.
– Ej, cicho, do kurwy nędzy! – zagrzmiał za nimi ten sam mężczyzna.
Feliks, nie podnosząc się z fotela, uniósł do góry dwie ręce z wystawionymi środkowymi palcami i zamachał nimi. Potem ciężko westchnął i oparł rękę na podłokietniku, zakrywając oczy dłonią. Litwa chyba wyczuł brak chęci na kłótnię, więc też zamilkł.
Film się rozpoczął i o dziwo, był naprawdę dobrą produkcją. Po dwudziestu minutach Feliks tak wciągnął się w przygody szalonego Maksymiliana i jego auta, że zapomniał o całym świecie, wgapiając się roziskrzonymi oczami w ekran. Rozsiadł się po turecku i tylko od czasu do czasu sięgał do tego pudełka z popcornem, który jakoś zawsze tkwiło gdzieś na granicy pola widzenia. Gdy po kolejnych piętnastu minutach Feliks zorientował się w końcu, czyj popcorn pochłania i zerknął spłoszony na Litwę, Taurys z westchnieniem podsunął mu do połowy opróżniony kubełek, a nawet wykrzywił usta w czymś na kształt słabego uśmiechu politowania.
Pod koniec filmu żarli już drugi popcorn – Feliks nawet poświęcił się, by wypaść z sali i polecieć go kupić – siedząc ramię w ramię, jak za starych, dobrych czasów. Co prawda za ich czasów nie było kin, ale takie drobne przekłamanie historycznie nikomu krzywdy nie zrobi...
– Zamknij się, do jasnej cholery! – wrzasnęli jednogłośnie w sto dwudziestej siódmej minucie, gdy mężczyzna z tyłu zaczął głośno komentować stan felg auta głównego bohatera.
– Niewychowane gówniarze!
Spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Oczy Taurysa błyszczały rozbawieniem i Feliks z zaskoczeniem odkrył, że jakoś tak... wcale go to nie wkurza. Pokręcił tylko głową, czując jak na usta ciśnie mu się głupi uśmiech. Oni gówniarzami? No w sumie czasami się tak zachowywali...
– Chodź na piwo – szepnął cicho Feliks, gdy zabrzmiała muzyka, a na ekranie pojawiły się napisy końcowe. – Tak po prostu.
***
Poszli. Znaleźli pustą knajpkę gdzieś na uboczu, gdzie roznosił się tylko zapach pizzy i zapiekanek. I tak po prostu siedzieli, sącząc piwo. W ciszy, która wcale nie była zła, jak uświadomił sobie z zaskoczeniem Feliks.
Zaczęli rozmawiać po trzecim piwie, gdy już chmiel zaszumiał w głowach i rozwiązał języki, początkowo rzucając jakieś pojedyncze zdania, aż się rozkręcili. A Feliks przypomniał sobie, jak uwielbiał śmiech Taurysa. Rozgadał się, gestykulując na wszystkie strony, opowiadając anegdotki, szalone historyjki... Tylko po to, by widzieć jak te oczy błyszczą, a usta mimowolnie wyginają się w uśmiechu.
Dlaczego nie mogło tak być zawsze?
A potem wyszli w bezchmurną noc, rozświetloną pomarańczowym światłem lamp. A gdy stanęli na moście łazienkowskim, cichym, ciemnym i pustym, wpatrując się w czarną głębię Wisły ponad nimi, Taurys oparł się o niego, szukając równowagi, którą odebrał mu alkohol.
Nie byli pijani, jedynie dość mocno podpici, a Litwa zawsze miał problemy z utrzymaniem równowagą, gdy popił. Feliks, nawet nie myśląc o tym co robi, po prostu otoczył go ramieniem.
– Chyba jesteśmy przeklęci – stwierdził w końcu Litwa, odrobinę bełkotliwym głosem.
– Też mi nowina – odparł filozoficznie Polska. – Licia... Szczerze mówiąc, to ja nawet o tym Wilnie to nie myślę...
– Wiem...
– Chodź.
– Gdzie?
***
Rano to Feliks nawet nie pamiętał, gdzie poszli. W każdym razie, gdy spotkali się rano w kuchni, obaj skacowani i wczorajsi, i nawet powiedzieli sobie „cześć" całkiem normalnym tonem, stwierdził, że było warto. I chyba trzeba jakoś dyskretnie podziękować Elce i Prusakowi...
– E! Ela... Dałoby się tak mi wizy załatwić?
***
– W takiej sytuacji musimy poszukać innego rozwiązania... – Czeszka w skupieniu czytała przemówienie. – Jak wynika z...
– hihih....
– ... naszych badań, obecny system jest...
– hahah!
– niekompatybilny z... Polska, kurwa mać, przestań się śmiać!
– To przestań mówić – Feliks wychylił się spod stołu, ocierając łzy z oczu. – Albo mów innym językiem, nie po czesku...
Czechy westchnęła z politowaniem, odepchnęła się nogami i przejechała na obrotowym krześle wzdłuż stołu obrad, a następnie ze słowiańską delikatnością pieprznęła brata w czaszkę stosem papierów. Jak gdyby nigdy nic wróciła na swoje miejsce w ten sam sposób i powróciła do czytania.
– z systemem wprowadzonym w roku...
Feliks wyszczerzył się do pozostałych uczestników spotkania, którzy tylko przewrócili oczami. Najwyraźniej byli zbyt przyzwyczajeni do jego głupawek. Taurys próbował ukryć uśmiech, na co Feliks pokazał całe swoje wyposażenie aparatu gębowego, włączając to dziurę po siódemce wybitej w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku w dyskusji z Iwanem.
– Felek – Ela, wyraźnie zaniepokojona, pochyliła się ku niemu. – Czy ty masz pod stołem jakieś flaszki?
– Eluś, tobie się wydaje, że mogę być szczęśliwy tylko po alkoholu?
– W porównaniu z wczoraj twój stan jest... niepokojący – wyszeptała Węgierka. – Wiesz, zaczynam się o ciebie bać...
– Możliwe, że Holandia mi dosypał czegoś do kawy – Feliks wzruszył ramionami. Przysunął się bliżej do przyjaciółki i zaczął szeptem. – Wiesz, jakoś mi tak lżej na sercu... Totalnie mi lepiej, że pogodziłem się z nim. Znaczy, wiesz, w jeden wieczór to my nic nie naprawimy, ale...
– Wiem – Erzsébet uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem. – A komu to zawdzięczasz?
Feliks przewrócił oczami.
– I będziesz teraz do końca świata mi to wypominać, tak?
– No wiesz, ktoś musiał w końcu zadziałać...
– To uśmiechnij się jeszcze do Alfreda...
– Nie, spraw politycznych to ja ci załatwiać nie będę – Węgierka pokręciła głową i odsunęła się. – Dość poświęceń z mojej strony...
– Ej, wy – Czeszka uniosła wzrok znad kartek i westchnęła zrezygnowana. – Słuchacie wy mnie w ogóle?
Erzsébet uśmiechnęła się uroczo do koleżanki, zapobiegawczo zaciskając dłoń na patelni ukrytej pod stołem. Chyba za długo przebywam ze Słowianami, uświadomiła sobie, widząc jak siostra Feliksa mocniej chwyta stos papierów.
***
– Polsza...
– Szto? – Feliks popisał się rozbudowaną znajomością języka obcego, uchylając powiek i odgarniając włosy z twarzy. Nie było to takie łatwe, zwłaszcza że wisiał w powietrzu zaczepiony nogami o szczebelki piętrowego łóżka, od niechcenia bujając się od lewa do prawa.
– Karton fajek za dwadzieścia litrów Wyborowej? – Iwan rozsiadł się na krześle pod ścianą i czekał, aż Feliks rozważy propozycję.
– Karton fajek plus jajeczka. Mogę dorzucić promocyjne dwa kieliszki z Chopinem – odparł po zastanowieniu Feliks, po czym stracił równowagę i runął na podłogę. Iwan ciężko westchnął, nie zwracając uwagi na głuchy łoskot i jęk bólu spowodowany zbyt szybkim spotkaniem z drewnianą podłogą.
– I trzy kilo jabłek za dodatkowe pół kartonu?
– Stoi.
Iwan wyciągnął kajecik i drobnym maczkiem zapisał transakcję, mrucząc pod nosem coś o debilach kupujących legendarne ruskie jajeczka za bezcen i sprzedających je na serwisach aukcyjnych za grubą forsę. Feliks puścił przytyk mimo uszu, próbując w myślach przypomnieć sobie, czy już go odbanowali na Allegro. Chyba jeszcze zostało mu parę miesięcy po ostatniej próbie sprzedawania powietrza, którym oddychał Newton. Akcja była uczciwa przecież, co z tego, że koleś od grawitacji nie żyje już jakiś czas, w końcu w przyrodzie nic nie ginie, prawda? A domowy budżet sam się nie podreperuje...
– A czornyj wołgi nie chcesz? – zapytał jeszcze Iwan z nadzieją.
– Chodzi ci o tą zaparkowaną przed domkiem ze śladami krwi na zderzaku?
– Blat', a Andrij miał wypucować na błysk... – Rosja ciężko westchnął i odszedł.
Feliks, gratulując sobie zrobienia dobrego interesu, zaczął gramolić się z podłogi. Zaraz potem sobie coś przypomniał, więc pędem rzucił się do drzwi.
– E! Czekaj! Mogę opchnąć trzymetrowego kaktusa!
– A na chuj mi ten kaktus?
***
No, sprawa załatwiona. Feliks z zadowoleniem patrzył, jak po zakończonej konferencji pozostałe personifikacje miotają się po i przed domkiem, szukając szczoteczek do zębów, szczotek do włosów i – w krytycznych przypadkach – bielizny. Na szczęście jego ten chaos nie dotyczył... Z błogością rozsiadł się na płocie, czując przyjemne, wyjątkowo ciepłe jak na jesień promienie słoneczne, które padały mu na plecy.
Obok przeleciał Anglia, w biegu wyzywając Francję od zboczeńców, Lovino gdzieś tam przy rogu domku próbował wydrapać oczy Hiszpanii, Rosja jak zwykle terroryzował Estonię i Łotwę za pomocą dobrotliwych uśmiechów, Elka biegała za Prusakiem z nieodłączną patelnią, Kiku stał przy drzwiach i patrzył na to wszystko z przerażeniem, a niepokojąco radosny Ludwig popijał mleko prosto z kartonu. Już trzeciego w ciągu pół godziny. Feliks szybko uciekł wzrokiem, mając jeszcze odrobinę przyzwoitości.
– Cześć – mruknął nieśmiało Litwa, stając obok i równie nieśmiało się uśmiechnął.
– Cześć.
Jaka ta jesień była piękna.
koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro