Dzień szósty: Koleus
Dzień 6: flowers / keepsake
To cholerny inny świat; tak mniej więcej brzmiała pierwsza, zdezorientowana myśl Gilberta, kiedy tylko przekroczył próg niepozornych oszklonych drzwi, zaklejonych niemalże w całości ogłoszeniami, i stanął pośrodku malutkiej kwiaciarni.
Cóż, może i nie byłaby taka malutka, gdyby nie to, że rośliny były wszędzie – od podłogi do sufitu, dziesiątki doniczek, wijące się pnącza, rozłożyste liście, wielkie, ciężkie kwiaty, od których zapachu aż go mdliło, albo wręcz przeciwnie, całe bukiety maleńkich kwiatostanów.
Do tej pory, a chodził po świecie już dobre kilkaset lat, Prusy nie miał pojęcia, że istnieje aż tyle odcieni zieleni, czerwieni, różu i pomarańczu i miał wrażenie, że niejedna puszcza pozazdrościłaby temu sklepikowi różnorodności biologicznej.
– Co dla pana? – Znikąd spomiędzy liści wyłoniła się przysadzista, niska kobieta.
Gilbert ostrożnie zrobił krok do przodu, uważając, by nie nadepnąć, potrącić lub nie uderzyć głową w którąkolwiek z doniczek (tak, z sufitu też się zwieszały) i podszedł do kasy.
– Szukam... – zaczął i na tym skończył; kobieta złapała już za szpulę jakiejś kolorowej wstążki, wyciągniętej zupełnie znikąd, i za ogromne nożyczki.
– Dla kogo? Matka, żona, ktoś w szpitalu? Jaka okazja? Awans, urodziny, pogrzeb, ślub, imieniny? W jakim stylu, skromne, bardziej widowiskowe, może wieniec? „Ostatnie pożegnanie" czy coś bardziej poetyckiego? Jeśli na przeprosiny, mam promocję „róża plus kartka", o tutaj, proszę sobie wybrać z pudła, a tu mam katalog wieńców, proszę sobie przejrzeć, wszystkie są robione od razu...
Niewiele było sytuacji, w których Gilbert czułby się tak skołowany jak w tej chwili.
– Nie chcę bukietu – rzucił szybko, gdy tylko ekspedientce zabrakło tchu. – Chcę doniczkowego.
– O – wydała z siebie kobieta i odsunęła wszystko, co zdążyła położyć na ladzie, na bok. Jakimś cudem nic nie spadło, a nie było centymetra, który nie byłby czymś zawalony. – Przepraszam. Ludzie zwykle po bukiety. To co pan by chciał?
I tu leżał pies pogrzebany; Gilbert przykucnął i przyjrzał się krytycznie jakiejś roślince z cętkowanymi liśćmi.
Chyba takiego już miał? Albo nie; szlag, wszystkie były tak do siebie podobne...
– Coś wspaniałego – odparł pewnie, bo ekspedientka czekała na odpowiedź.
– Proszę wybrać sobie, co się panu podoba.
Prusy westchnął; żeby to było takie proste.
– Nie dla mnie – mruknął, prostując się. – Dla... eeee... przyjaciela. Na przeprosiny.
Dobra, faktycznie schrzanił, ale nie chciał wracać z byle chwastem; to musiało być coś spektakularnego.
Spojrzenie kobiety złagodniało.
– Może jednak bukiet...
– Nie, nie, wolałby coś żywego.
Akurat tego Gilbert był całkowicie pewny; gdy Litwa dostawał jakiś bukiet, próbował utrzymać go przy życiu jak najdłużej. Raz czy dwa udało mu się zreanimować cięte kwiaty i je zasadzić; jak, Prusy do tej pory nie miał pojęcia.
Pewnie jakaś bałtyjska magia.
– Ma mnóstwo doniczek. Lubi się babrać w ziemi.
– Mamy dużo kwiatów doniczkowych, wie pan. Doradzę, tylko niech mi pan powie, co pana przyjaciel preferuje...
I tu nastąpiła litania nazw; słysząc dziesiątą z kolei, która nie mówiła mu absolutnie nic, Prusy nagle stracił pewność, że zna łacinę.
A przecież znał! Jak to możliwe? Czy to jak z włoskim, że wykształcił się z niej nowy język, gdzieś w kwiaciarniach, po cichu i absolutnie nikt tego nie zauważył?
– ...a może sukulenty?
O, to słowo znał.
– Nie, sukulenty nie, on nie zapomina o podlewaniu.
W odpowiedzi usłyszał westchnienie.
– Dobrze, a czy ma może zwierzęta? Albo alergie? Może jak wykluczymy część gatunków, będzie panu łatwiej...
Godzinę później Gilbert wyszedł z kwiaciarni z małą doniczką z rośliną o liściach w każdym odcieniu tęczy. Do tej pory nie miał pojęcia, że coś takiego jak koleus istnieje.
Wybrał to coś z kilku powodów; po pierwsze, na tyle rzucało się w oczy, że na pewno Litwa nie miał takiego cudaka w swojej kolekcji. Prusy musiałby być ślepy, by nie zauważyć czegoś tak pstrokatego.
Po drugie, nazwa była grecka i łatwa do zapamiętania.
Po trzecie; nie był nudny, a Prusy nie miał w zwyczaju dawać nudnych podarunków.
Po czwarte, Gilbert nie mógł już wytrzymać tego mdłego zapachu róż; na samo wspomnienie wzdrygnął się i ruszył szybciej do auta. Co ludzie w tym widzą?
Za kółkiem odpalił muzykę, stary dobry rock metal, i w dobrym nastroju przejechał przez miasto; dopiero gdy wyjechał na przedmieścia i bloki zmieniły się w osiedla domów jednorodzinnych, dopiero wtedy jego pewność siebie osłabła.
A jak Taurys nie przyjmie...?
To nie byłby pierwszy raz, gdy się pokłócili; w obecnych czasach może ich konflikty nie kończyły się na polu bitwy, sali sądowej czy oficjalnych naradach z władzami, ale...
Może powinien w końcu zajrzeć do tych artykułów, które namiętnie podsyłał mu Polska, zafascynowany współczesną psychologią, a które Gilbert z zasady olewał...
Zaparkował swoje auto tam, gdzie zwykle, w cieniu dębu naprzeciw niewielkiego, przytulnego domu z ogrodem. Chwilę siedział w samochodzie, wpatrując się w drzwi wejściowe, a potem sarknął pod nosem i sięgnął po doniczkę.
– Idziesz ze mną.
Koleus nie protestował; Prusy zadzwonił do drzwi, zdając sobie sprawę, że serce obija mu się o żebra.
Wcale się nie stresował. To nie tak, że to była jakaś nowość, za pół roku pewnie znowu się pokłócą...
Taurys uniósł brew, gdy Gilbert podsunął mu doniczkę pod nos.
– Masz.
Litwa nie wydawał się zdziwiony; gdy Prusy uniósł oczy, zauważył, że Taurys unosi kącik ust.
– Rozumiem, że to przeprosiny? – zapytał, cofając się, by wpuścić Gilberta do środka. Natychmiast, z radosnym ujadaniem, w holu pojawiły się psy.
Prusy przywitał się ze zwierzakami po kolei, a potem podążył za Litwą do kuchni; ten rozpakowywał właśnie koleusa z foliowego opakowania.
– Właściwie, to tak. Spieprzyłem, wiem. Miałeś rację.
Okay, jeden czy dwa artykuły od Polski jednak przeczytał; nie były takie nudne, jak zakładał.
Taurys westchnął cicho; posłał Prusom długie, nieco zrezygnowane spojrzenie, ale coś w jego oczach powiedziało Gilbertowi, że nie jest zły.
– Podoba mi się, że potrafisz przyznać się do błędu – powiedział cicho. – Przeprosiny przyjęte.
Gilbert rozpromienił się; bez namysłu ruszył przed kuchnię, złapał zaskoczonego Litwę, który ledwie zdążył odłożyć nowy nabytek na bok, i wpił się w jego usta.
Psiarstwo zaczęło ujadać; Taurys, gdy już został uwolniony, miał bardzo rozkojarzone spojrzenie.
– Zdajesz sobie sprawę, że niedługo zabraknie mi miejsca na nowe doniczki...?
Obaj spojrzeli przez łukowate przejście na salon; połowa pomieszczenia pełniła funkcję oranżerii.
– Jeszcze nie – zaprotestował Prusy. – O, tam zmieścisz jeszcze z dziesięć.
– Lubię rośliny, ale lubię mieć też kanapę i przestrzeń, wiesz?
– Po co ci kanapa? – Gilbert potrząsnął głową. – Masz zajebiste łóżko w sypialni. To całkowicie zbędny mebel, ta twoja kanapa.
– Mówisz tak, bo czasem cię na nią wyganiam.
– Mówię tak, bo zaburza feng-shui.
Taurys doskonale zdawał sobie sprawę, że Gilbert nie ma pojęcia, czym jest feng-shui.
– Ja też przepraszam za dzisiaj – powiedział cicho po krótkiej chwili. – Poniosło mnie.
A tak, Taurys raz czy dwa podniósł na niego głos; Prusy właściwie to zdążył o tym zapomnieć, zbyt zaaferowany szukaniem kwiatka.
Pokiwał głową; wyjaśnione! Super! I niech nawet Polska nie sugeruje, że mogliby poprawić komunikację w związku, czy jak to się tam teraz nazywało, wcale tak źle nie było.
– To zamawiamy tę pizzę na obiad?
W głębokiej zieleni mignęło rozbawienie.
– Pójdźmy na kompromis i weźmy pół na pół, dobrze? Za parę minut wszystkie kwiaciarnie będą zamknięte.
Prusy westchnął; jego marzenie o ogromnej, niezdrowej do kwadratu pizzy z kiełbasą, kiełbasą i kiełbasą, nieskalanej żadnym warzywnym – czy o zgrozo, grzybowym – dodatkiem musiało poczekać, aż ktoś Litwę wyśle w jakąś delegację.
Ale czego się nie robi dla ukochanych?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro