Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień szósty: Koleus

Dzień 6: flowers / keepsake


To cholerny inny świat; tak mniej więcej brzmiała pierwsza, zdezorientowana myśl Gilberta, kiedy tylko przekroczył próg niepozornych oszklonych drzwi, zaklejonych niemalże w całości ogłoszeniami, i stanął pośrodku malutkiej kwiaciarni.

Cóż, może i nie byłaby taka malutka, gdyby nie to, że rośliny były wszędzie – od podłogi do sufitu, dziesiątki doniczek, wijące się pnącza, rozłożyste liście, wielkie, ciężkie kwiaty, od których zapachu aż go mdliło, albo wręcz przeciwnie, całe bukiety maleńkich kwiatostanów.

Do tej pory, a chodził po świecie już dobre kilkaset lat, Prusy nie miał pojęcia, że istnieje aż tyle odcieni zieleni, czerwieni, różu i pomarańczu i miał wrażenie, że niejedna puszcza pozazdrościłaby temu sklepikowi różnorodności biologicznej.

– Co dla pana? – Znikąd spomiędzy liści wyłoniła się przysadzista, niska kobieta.

Gilbert ostrożnie zrobił krok do przodu, uważając, by nie nadepnąć, potrącić lub nie uderzyć głową w którąkolwiek z doniczek (tak, z sufitu też się zwieszały) i podszedł do kasy.

– Szukam... – zaczął i na tym skończył; kobieta złapała już za szpulę jakiejś kolorowej wstążki, wyciągniętej zupełnie znikąd, i za ogromne nożyczki.

– Dla kogo? Matka, żona, ktoś w szpitalu? Jaka okazja? Awans, urodziny, pogrzeb, ślub, imieniny? W jakim stylu, skromne, bardziej widowiskowe, może wieniec? „Ostatnie pożegnanie" czy coś bardziej poetyckiego? Jeśli na przeprosiny, mam promocję „róża plus kartka", o tutaj, proszę sobie wybrać z pudła, a tu mam katalog wieńców, proszę sobie przejrzeć, wszystkie są robione od razu...

Niewiele było sytuacji, w których Gilbert czułby się tak skołowany jak w tej chwili.

– Nie chcę bukietu – rzucił szybko, gdy tylko ekspedientce zabrakło tchu. – Chcę doniczkowego.

– O – wydała z siebie kobieta i odsunęła wszystko, co zdążyła położyć na ladzie, na bok. Jakimś cudem nic nie spadło, a nie było centymetra, który nie byłby czymś zawalony. – Przepraszam. Ludzie zwykle po bukiety. To co pan by chciał?

I tu leżał pies pogrzebany; Gilbert przykucnął i przyjrzał się krytycznie jakiejś roślince z cętkowanymi liśćmi.

Chyba takiego już miał? Albo nie; szlag, wszystkie były tak do siebie podobne...

– Coś wspaniałego – odparł pewnie, bo ekspedientka czekała na odpowiedź.

– Proszę wybrać sobie, co się panu podoba.

Prusy westchnął; żeby to było takie proste.

– Nie dla mnie – mruknął, prostując się. – Dla... eeee... przyjaciela. Na przeprosiny.

Dobra, faktycznie schrzanił, ale nie chciał wracać z byle chwastem; to musiało być coś spektakularnego.

Spojrzenie kobiety złagodniało.

– Może jednak bukiet...

– Nie, nie, wolałby coś żywego.

Akurat tego Gilbert był całkowicie pewny; gdy Litwa dostawał jakiś bukiet, próbował utrzymać go przy życiu jak najdłużej. Raz czy dwa udało mu się zreanimować cięte kwiaty i je zasadzić; jak, Prusy do tej pory nie miał pojęcia.

Pewnie jakaś bałtyjska magia.

– Ma mnóstwo doniczek. Lubi się babrać w ziemi.

– Mamy dużo kwiatów doniczkowych, wie pan. Doradzę, tylko niech mi pan powie, co pana przyjaciel preferuje...

I tu nastąpiła litania nazw; słysząc dziesiątą z kolei, która nie mówiła mu absolutnie nic, Prusy nagle stracił pewność, że zna łacinę.

A przecież znał! Jak to możliwe? Czy to jak z włoskim, że wykształcił się z niej nowy język, gdzieś w kwiaciarniach, po cichu i absolutnie nikt tego nie zauważył?

– ...a może sukulenty?

O, to słowo znał.

– Nie, sukulenty nie, on nie zapomina o podlewaniu.

W odpowiedzi usłyszał westchnienie.

– Dobrze, a czy ma może zwierzęta? Albo alergie? Może jak wykluczymy część gatunków, będzie panu łatwiej...

Godzinę później Gilbert wyszedł z kwiaciarni z małą doniczką z rośliną o liściach w każdym odcieniu tęczy. Do tej pory nie miał pojęcia, że coś takiego jak koleus istnieje.

Wybrał to coś z kilku powodów; po pierwsze, na tyle rzucało się w oczy, że na pewno Litwa nie miał takiego cudaka w swojej kolekcji. Prusy musiałby być ślepy, by nie zauważyć czegoś tak pstrokatego.

Po drugie, nazwa była grecka i łatwa do zapamiętania.

Po trzecie; nie był nudny, a Prusy nie miał w zwyczaju dawać nudnych podarunków.

Po czwarte, Gilbert nie mógł już wytrzymać tego mdłego zapachu róż; na samo wspomnienie wzdrygnął się i ruszył szybciej do auta. Co ludzie w tym widzą?

Za kółkiem odpalił muzykę, stary dobry rock metal, i w dobrym nastroju przejechał przez miasto; dopiero gdy wyjechał na przedmieścia i bloki zmieniły się w osiedla domów jednorodzinnych, dopiero wtedy jego pewność siebie osłabła.

A jak Taurys nie przyjmie...?

To nie byłby pierwszy raz, gdy się pokłócili; w obecnych czasach może ich konflikty nie kończyły się na polu bitwy, sali sądowej czy oficjalnych naradach z władzami, ale...

Może powinien w końcu zajrzeć do tych artykułów, które namiętnie podsyłał mu Polska, zafascynowany współczesną psychologią, a które Gilbert z zasady olewał...

Zaparkował swoje auto tam, gdzie zwykle, w cieniu dębu naprzeciw niewielkiego, przytulnego domu z ogrodem. Chwilę siedział w samochodzie, wpatrując się w drzwi wejściowe, a potem sarknął pod nosem i sięgnął po doniczkę.

– Idziesz ze mną.

Koleus nie protestował; Prusy zadzwonił do drzwi, zdając sobie sprawę, że serce obija mu się o żebra.

Wcale się nie stresował. To nie tak, że to była jakaś nowość, za pół roku pewnie znowu się pokłócą...

Taurys uniósł brew, gdy Gilbert podsunął mu doniczkę pod nos.

– Masz.

Litwa nie wydawał się zdziwiony; gdy Prusy uniósł oczy, zauważył, że Taurys unosi kącik ust.

– Rozumiem, że to przeprosiny? – zapytał, cofając się, by wpuścić Gilberta do środka. Natychmiast, z radosnym ujadaniem, w holu pojawiły się psy.

Prusy przywitał się ze zwierzakami po kolei, a potem podążył za Litwą do kuchni; ten rozpakowywał właśnie koleusa z foliowego opakowania.

– Właściwie, to tak. Spieprzyłem, wiem. Miałeś rację.

Okay, jeden czy dwa artykuły od Polski jednak przeczytał; nie były takie nudne, jak zakładał.

Taurys westchnął cicho; posłał Prusom długie, nieco zrezygnowane spojrzenie, ale coś w jego oczach powiedziało Gilbertowi, że nie jest zły.

– Podoba mi się, że potrafisz przyznać się do błędu – powiedział cicho. – Przeprosiny przyjęte.

Gilbert rozpromienił się; bez namysłu ruszył przed kuchnię, złapał zaskoczonego Litwę, który ledwie zdążył odłożyć nowy nabytek na bok, i wpił się w jego usta.

Psiarstwo zaczęło ujadać; Taurys, gdy już został uwolniony, miał bardzo rozkojarzone spojrzenie.

– Zdajesz sobie sprawę, że niedługo zabraknie mi miejsca na nowe doniczki...?

Obaj spojrzeli przez łukowate przejście na salon; połowa pomieszczenia pełniła funkcję oranżerii.

– Jeszcze nie – zaprotestował Prusy. – O, tam zmieścisz jeszcze z dziesięć.

– Lubię rośliny, ale lubię mieć też kanapę i przestrzeń, wiesz?

– Po co ci kanapa? – Gilbert potrząsnął głową. – Masz zajebiste łóżko w sypialni. To całkowicie zbędny mebel, ta twoja kanapa.

– Mówisz tak, bo czasem cię na nią wyganiam.

– Mówię tak, bo zaburza feng-shui.

Taurys doskonale zdawał sobie sprawę, że Gilbert nie ma pojęcia, czym jest feng-shui.

– Ja też przepraszam za dzisiaj – powiedział cicho po krótkiej chwili. – Poniosło mnie.

A tak, Taurys raz czy dwa podniósł na niego głos; Prusy właściwie to zdążył o tym zapomnieć, zbyt zaaferowany szukaniem kwiatka.

Pokiwał głową; wyjaśnione! Super! I niech nawet Polska nie sugeruje, że mogliby poprawić komunikację w związku, czy jak to się tam teraz nazywało, wcale tak źle nie było.

– To zamawiamy tę pizzę na obiad?

W głębokiej zieleni mignęło rozbawienie.

– Pójdźmy na kompromis i weźmy pół na pół, dobrze? Za parę minut wszystkie kwiaciarnie będą zamknięte.

Prusy westchnął; jego marzenie o ogromnej, niezdrowej do kwadratu pizzy z kiełbasą, kiełbasą i kiełbasą, nieskalanej żadnym warzywnym – czy o zgrozo, grzybowym – dodatkiem musiało poczekać, aż ktoś Litwę wyśle w jakąś delegację.

Ale czego się nie robi dla ukochanych?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro