Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VI: Zarzewie

Maj przyszedł pogodny, pachnący kwieciem, a zamkowe wzgórze w pełni pokryło się świeżą, radosną zielenią, łączącą się z złotym światłem słońca i błękitem nieba w przyjemny dla oka widok; okno gabinetu było otwarte na oścież, a zasłony rozsunięte, by wpuścić do środka jak najwięcej ciepłego, ożywczego powietrza.

Postronni przechodnie na Schulestraße mogliby zajrzeć do mieszkania, ale ani Aaronowi, ani Feliksowi to nie przeszkadzało; w to niedzielne, leniwe popołudnie zaczytywali się w treść korespondencji, popijając ulubioną herbatę i od czasu do czasu wymieniając się uwagami.

Aaron marszczył brwi, studiując list od zaprzyjaźnionego lekarza z Gdańska; co jakiś czas przytykał palec do ust, myśląc intensywnie, a potem wstawał i szukał czegoś w książkach i czasopismach medycznych, by wrócić do biurka i nakreślić kilka słów.

– Konsultacje? – zagadnął Feliks lekko, gdy Aaron wyszedł na moment z gabinetu i wrócił z książką, która do tej pory leżała w pokoju syna.

– Nietypowe objawy u jednego z jego pacjentów – Aaron przekartkował książkę i mruknął coś do siebie, pisząc notatkę na boku. – Wydaje mi się, że gdzieś o tym czytałem... Mam – I bez dalszych wyjaśnień zaczął odpisywać na list.

Feliks wrócił do lektury; na stoliku pod oknem leżały dwie koperty. Na widok adresu na drugiej z nich aż podskoczył z radości, ale postanowił zostawić sobie list od Oskara Beilschmidta na potem – najpierw rodzina.

List od mamy był krótki, jak zwykle – Feliks odłożył go z uczuciem ciepła w sercu i odrobiną zniecierpliwienia. Apolonia martwiła się o swoją siostrzenicę, jej dzieci, męża, syna i cały świat i list był ciągiem pytań i zatroskanych zaleceń. W tym, by napisał do Taurysa i się z nim pogodził – Feliks westchnął ciężko, spojrzał na list i pokręcił głową. Wciąż nie zdobył się na odwagę, by wyjaśnić jej, że to nie takie proste.

– Mamo, nie mamy siedmiu lat – wymamrotał. – Nie możesz postawić mnie przed nim i powiedzieć „nie obchodzi mnie, kto zaczął. Podajcie sobie ręce i idźcie do piaskownicy się pobawić".

Aaron, pozornie zatopiony we własnej korespondencji, wydał z siebie cichy dźwięk. Feliks teatralnie wywrócił oczyma:

– Nie śmiej się ze mnie!

– Gryzie cię to, odkąd tylko przyjechałeś – Aaron przyglądał się synowi badawczo. – Jeśli obaj nie zamierzacie zrezygnować ze swoich przekonań i to one nie pozwalają wam się dalej przyjaźnić, jedyne co możesz zrobić, to to zaakceptować i zakończyć tę znajomość, zamiast tkwić w zawieszeniu i męczyć się coraz bardziej.

Feliks osunął się po oparciu sofy.

– Gentelmeńskie zakończenie znajomości, mówisz? – mruknął nieprzekonany.

Aaron wydał z siebie ciche westchnienie.

– Jeśli wasz konflikt ma źródło w tym – powiedział cicho. – Że ty jesteś Polakiem, on Litwinem i obaj macie odmienne pojęcie, do którego państwa powinny należeć niektóre miasta i zamierzacie stać za tym przekonaniem murem... Nie widzę innego wyjścia.

Ojciec oczywiście, zgadł; jego syn zamyślił się głęboko.

– Tutaj będzie tak samo – szepnął jakby do siebie Feliks. – Z tym plebiscytem, prawda? Palacze powiedzieli mi wprost, że zagłosują za Prusami. To podzieli wszystkich.

Już dzieli i to od dawna, chciał odpowiedzieć Aaron, ale po krótkim namyśle pokręcił głową.

– Myślę, że już czas, byś zaczął się nad tym poważnie zastanowił – powiedział cicho. – Również w kontekście własnej przyszłości. – Gdy Feliks spojrzał na niego pytająco, Aaron kontynuował spokojnie: – Jeśli Nibork przyłączy się do Polski, powrót na Albertynę może być dla ciebie utrudniony. Bądź co bądź, to będzie już inne państwo. Być może łatwiejsze będzie zapisanie się na jakąś polską uczelnię.

Feliks potarł nerwowo podbródek; o tym nie pomyślał. Zmiana granic przyniesie ze sobą...

– Obywatelstwo – szepnął nagle. – Odbiorą nam niemieckie obywatelstwo, prawda?

Czy to oznaczało, że mógłby mieć problem z udawaniem się do reszty Prus Wschodnich, z wyjazdami do Königsbergu? Stanie się obcym, związanym ograniczeniami, na terenie, który był do tej pory jego, w rejencjach, po których do tej pory poruszał się swobodnie?

– Zapewne w zamian dadzą polskie.

To otwierało nowe możliwości, całą tą nieznaną, cudowną Polskę – ale zamykało te, do których Feliks przez całe życie był przyzwyczajony. Siedział przez chwilę w ciszy, przetwarzając te myśli, do tej pory w ogóle nie pojawiające się w jego głowie; plebiscyt, patriotyzm, własna ojczyzna to jedno, ale codzienność, praca, uczelnia, znajomości...

Och.

– Znowu wezmą mnie na komisję wojskową, nie? – zapytał słabym głosem. – Zmieni się cała administracja i... i znowu znajdziemy się w państwie, które toczy wojnę.

Z nerwów aż przygryzł wargę i spojrzał na list od Kateryny, który wciąż czekał na przeczytanie.

– Na wojnę cię nie poślą – odparł Aaron stanowczo. – Nic nie jest przesądzone – dodał po chwili. – Mówię ci o tym, bo chcę, byś miał pełną świadomość, co pociąga za sobą ten plebiscyt i jak wiele może się zmienić w twoim życiu. To nie jest tylko kwestia poprowadzenia linii na mapie.

Feliks zamyślił się; ciekawe, jakby nas potraktowali Polacy z Polski? Jak swoich, czy jak pruskie przybłędy...?

– A co z Niemcami? – zapytał. Widząc uniesioną brew ojca, uściślił. – Tutejszymi, takimi jak Beilschmidtowie. Co zrobiłaby z nimi Polska? Zaakceptowała ich jako swoich obywateli czy kazała się wynieść za granicę?

– Nie wiem, jakie plany ma polski rząd – Aaron pokręcił głową. – Musiałbym doczytać, do czego zobowiązuje ich traktat.

– A jeśli... – Feliks zawahał się. – Jeśli ona... jeśli ona przegra? Co wtedy będzie?

– Cóż – Aaron złożył list na pół, rezygnując z dalszego czytania. – Zapewne to, co już było.

– I tyle by było z tej polskiej wolności? – zapytał Feliks z bezsilną złością. – Dwa lata?

Aaron wolno dobierał słowa; patrzył przez okno, na zrujnowaną kamienicę, ścianę zieleni za nim i czerwone cegły zamku.

– Korytarz terytorialny nie jest nikomu na rękę – powiedział cicho. – Berlinowi z pewnością marzy się połączenie Prus z resztą kraju.

Feliks nie odpowiedział; założył ręce na piersi i też zagapił się w okno. Wzburzony, próbował zapanować nad oddechem; świetnie, pomyślał. Spojrzał jeszcze raz na ojca, a potem westchnął i sięgnął po list od kuzynki, nie mając zbyt wielkich nadziei, że ten poprawi mu nastrój.

Felku!, pisała Kateryna swoim niepewnym pismem, w które zmieniała się jej schludna kaligrafia, gdy musiała używać łacinki. W coś ty się wpakował z tym hazardem? Czy straciłeś dużo pieniędzy? Nic nie powiedziałam pani Apolonii, ale nie powinieneś ukrywać takich rzeczy przed własną matką, Felku.

Taak, pomyślał Feliks, czując, jak gorąco wpełza mu na policzku. Ale nie chcę jej martwić... i zaraz dałaby mu wykład. Niech cię diabły, Taurysie, trzeba było mnie wciągać w hazard?

Ledwo ta myśl przemknęła mu przez głowę, poczuł wstyd, bo w głębi duszy doskonale wiedział, kto kogo wciągnął w tę pozornie ekscytującą zabawę i zdecydowanie nie był to młody Litwin.

Cholera, jestem żałosny, jęknął w duchu. Na początku szło nam świetnie, szkoda, pomyślał ponuro, że żaden z nas nie domyślił się, że to pułapka na nowych. Dopiero Natasza zrobiła nam awanturę, ale było i tak za późno.

Przynajmniej nie skończyli z obitą mordą gdzieś w królewieckim zaułku – Taurys pracował dniami i nocami, by oddać co do feninga, Feliksowi też udało się zamknąć ten rozdział w życiu i od tamtej pory jego noga nie postała w Szarym Aniele.

W zamian miał dwumiesięczny dług u Hoffmanna, paskudny grand mal, po którym wyleciał z roboty w sklepie, i zawalone jak kostki domina egzaminy, bo nie miał ani siły, ani skupienia, by się do nich uczyć.

Maj się już zaczął, a dwadzieścia kilka dni brzmiało znacznie gorzej niż miesiąc; Feliks poruszył się niespokojnie na sofie. Rano idę do magistratu pytać o tę pracę, zdecydował, a potem jego myśli pomknęły do Ludwiga Beilschmidta.

– Mówiłem ci, że mały Beilschmidt poprosił mnie o korepetycje? – zapytał. Aaron mruknął twierdząco. – Chyba źle to rozegrałem. Podekscytowałem się, że trafiła się okazja... i... no... miałem... trochę zły dobór słów. Jego brat mnie chyba nie polubił.

– Gilbert? – Aaron uniósł brew. Gdy Feliks powtórzył mu treść rozmowy, skinął głową. – Tak, to mogło urazić jego dumę. Niewielu opiekunów stać teraz na dodatkowe lekcje dla dzieciaków.

Feliks przytaknął niemrawo; zerknął na list od Oskara, wciąż nieotwarty, a potem wrócił do listu Kateryny.

Co za niedobry człowiek z tego Hoffmanna, w takich czasach wyrzucać kogoś na bruk! O tak, pomyślał Feliks mściwie, nie zmienia się zasad gry w jej trakcie. Dobrze, że jesteś bezpieczny w Niborku, kamień spadł mi i pani Apolonii z serca. Ale wiem, co ci leży na sercu, czuję to z twojego listu – nigdy w końcu nie chciałeś mieszkać tam na stałe, prawda? Co zamierzasz teraz zrobić, kuzynie?

To, co zamierzam, a to, na co życie mi pozwoli, to dwie różne rzeczy... Feliks ułożył się wygodniej na sofie, podkładając rękę pod głowę i w drugiej trzymając list przed oczami. Ten rok miał wyglądać zupełnie inaczej, Katieńko.

Pani Apolonia jest dla mnie ogromną pomocą. Bliźnięta już czują się lepiej, mam szczerą nadzieję, że to koniec tych ciągłych chorób... Wszystko w rękach Boga, chociaż Twój ojciec pewnie by mówił, że Pan Bóg niewiele ma tu do gadania, prawda? Pozdrów proszę pana Aarona i serdecznie mu podziękuj za pieniądze w moim imieniu.

– Katieńka ci dziękuje.

Aaron skinął głową, dając do zrozumienia, że usłyszał. Feliks uśmiechnął się krzywo i wrócił do listu.

Zaczęłam znowu trochę szyć; pani Apolonia udzieliła mi paru wskazówek i pytała, czy chciałabym kupić maszynę taką, jaka jest u was w domu. Zastanawiam się nad tym. Mogłabym trochę dorobić, a krawcowa zawsze będzie potrzebna. Jesteście dla mnie ogromną pomocą, ale nie chciałabym cały czas na was polegać, mam nadzieję, że rozumiecie.

Została tam sama, pomyślał Feliks i westchnął. Kolejny akapity również nie przyniosły mu radości, zwłaszcza, że zaskakująco zgodnie pokrywały się z tym, co przed chwilą powiedział mu ojciec.

Plebiscyt to bardzo ważna sprawa, Felku, powinieneś to przemyśleć. U nas ludzie nadal mówią między sobą, że źle poprowadzono wschodnią granicę, a nas nikt tutaj o to nie pytał. Pamiętasz może, pisałam ci kiedyś, że był tu wielki protest, podobno trzydzieści tysięcy ludzi się zebrało u nas na rynku. Aż ciężko było uwierzyć w taką liczbę.

To cudownie słyszeć, że twoi przyjaciele się pobrali. Pewnie jest ci smutno. Powinieneś do nich napisać, Felku – im dłużej będziecie to odwlekać, tym mniejsza szansa, że się pogodzicie. Czy możesz mi napisać, co dokładnie się stało? Pani Apolonia mówi, że pewnie poszło o Wilno, czy to prawda? Felku, co takiego powiedziałeś?

Dlaczego od razu ja, Feliks spojrzał posępnie na list. On też rzucił parę paskudnych słów... Ech, nie rozgrzebujmy tego... Obaj byliśmy w takich emocjach...

A co do gazet, to pani Apolonia opowiedziała mi, o czym jest „Huzar". Zabawna historyjka! Aż szkoda, że nie znam niemieckiego.

Ledwo pamiętam, Felku, ten wyjazd. Wydaje mi się, że to było tak dawno, jeszcze, gdy mama żyła! Pamiętam, że byłam onieśmielona, gdy ty tak sprawnie mówiłeś po niemiecku wśród tych wszystkich dzieci. Naprawdę chciałabym znów was odwiedzić.

Pismo zmieniło się; chwiejne, niestabilne, wyglądało jak szybki dopisek do listu.

My tu w Chełmie się boimy, Felku. Ta polska kawaleria, która jest tutaj od zeszłego roku, ludzie mówią, że zaraz ich wyślą na front. Gdy dostaniesz ten list, pewnie już ruszyli dalej na wschód. Wojna już nam patrzy w oczy. Ja nie rozumiem wiele z tego, co piszą o taktyce w gazetach ani tego, co mówił Siergiej, jak jeszcze żył. Wiem tyle, że my nie wiemy, co tu będzie za kilka miesięcy. Kto tu będzie.

– Tato – odezwał się Feliks zduszonym głosem, przygryzając wargę. Usiadł sztywno na sofie i wpatrzył się w ojca. Gdy skupił na sobie jego uwagę, przeczytał na głos ostatni akapit. – Nie podoba mi się, że są tak blisko frontu.

– Mi też nie – powiedział cicho Aaron. – Wyślę rano ekspresem list, by szykowały się do drogi. Porozmawiam z dyrekcją szpitala, mam nadzieję, że tym razem pozwolą mi na urlop, żebym po nie pojechał.

Feliks skinął głową; oczywiście, że nie przyjadą same, jak miałyby sobie poradzić jednocześnie z bagażami i dwójką niemowląt?

– Mama wróci do domu, do Niborka – powiedział cicho. – A Katieńka? Gdzie się zatrzyma? U nas?

Aaron zamyślił się; stukał palcem w filiżankę wystygłej herbaty i znów patrzył za okno. Ulicą przebiegła gromadka dzieci.

– Znajdziemy jej coś – odparł rzeczowo. – Gdzie, to jeszcze kwestia do rozwiązania, biorąc pod uwagę, że wisi nad nami plebiscyt, a ona ma polski paszport. Jeśli nie uda się w Niborku, mam znajomych w Działdowie – Feliks rozluźnił ramiona; to miasto leżało ledwie dwadzieścia kilometrów dalej, po polskiej stronie. Katieńka byłaby naprawdę blisko. – Coś wymyślimy. W tej chwili najważniejsze jest, by zabrać ją jak najdalej od wschodniej granicy Rzeczpospolitej i aktualnej linii frontu. Dobrze by było, by była przy nas, ale zrobimy to, co będzie się dało, Felku.

– Myślisz o wszystkim – wymamrotał przygaszony Feliks; dopiero teraz, czytając list od wystraszonej kuzynki, dotarło do niego, że ta wojna to nie tylko relacje w gazetach i linie frontów na pośpiesznie szkicowanych mapach w Albertynie; że to coś, co zaczęło dotykać go osobiście, mimo że znajdował się setki kilometrów od linii frontu.

– Oczywiście. Jest rodziną – odparł Aaron sucho. – Twoja matka to jej jedyna pozostała krewna, nie licząc dzieci. To oczywiste, że musimy jej pomóc. Prawdopodobnie będę musiał zwolnić Maryś – dodał po chwili. – Porozmawiam z nią jutro.

– Och – Feliks zamrugał. – Wiesz, że... że się dołożę, jak znajdę pracę – wymamrotał.

– Wiem – Aaron obdarzył go krótkim uśmiechem. – Ale inflacja nie śpi.

Feliks znów się zasępił; miał nadzieję, że Hoffmann nie pomyśli, by znów zmienić warunki i doliczyć mu dodatkowe procenty do długu... Złapał za list od Oskara, mając nadzieję, że ten poprawi mu humor, wiadomość okazała się jednak zaskakująco krótka:

Cześć, Feliks!

Ale zrobiłeś mi niespodziankę! Jasne, że cię pamiętam. Stare dobre szkolne czasy, nie? Cieszę się, że poznałeś się z Ludwigiem. Był jeszcze taki mały, jak wyjechałem, wstyd się przyznać, że znam go bardzo słabo. Dobrze, że Gilbert ma na niego oko. Znasz Gilberta? Pracuje w browarze i przejął opiekę nad małym, jak nasza matka podupadła na zdrowiu. Mieszkają teraz w Niborku, tylko oni zostali na miejscu.

Mieszkam teraz w Berlinie, pracuję w fabryce. Bywa ciężko, ale jestem całkiem zadowolony. Planuję się ożenić z jedną z tutejszych dziewczyn, ale to dopiero w przyszłym roku. W lipcu wracam do domu, by zagłosować. Może byśmy się wtedy spotkali?

Pozdrawiam,

Oskar

Feliks złożył list; perspektywa spotkania z dawnym kolegą ucieszyła go, chociaż dopisek o małżeństwie sprawił, że znów przypomniał sobie nieudany wypad do knajpy Grabietzkiego z Palaczami; ciekawe, pomyślał, czy z nim też nie będę miał tematów do rozmów... Albo, spojrzał na zdanie dotyczące plebiscytu i głosowania, czy się nie pokłócimy. Jego dotychczasowy entuzjazm mocno przygasł.

Aaron dostrzegł jego minę, nim jednak skomentował, do drzwi wejściowych rozległo się pukanie. Lekarz bez słowa wyszedł na korytarz, podczas gdy Feliks pośpiesznie poprawił ubranie i wstał z kanapy.

– Felek, to do ciebie.

Feliks zamrugał; kto, Palacze? Przeszedł przez korytarz i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył Ottona, pomocnika szewca; wyrostek stał w progu, unikając wzrokiem Aarona.

– Pan Trottner przesyła pozdrowienia, doktorze – mamrotał akurat wtedy, gdy Feliks pojawił się w korytarzu, nadal na ojca nie patrząc. Nie brzmiał zbyt szczerze; Feliks uniósł brew. Coś go ominęło?

– Dziękuję, przekaż też moje – Aaron odparł chłodno, ale uprzejmie. – Wejdź, proszę.

– Nie trzeba – mruknął Otto. Aaron cofnął się w głąb mieszkania i rzuciwszy synowi porozumiewawcze spojrzenie, wycofał się do gabinetu.

– To co chciałeś mi przekazać? – zagadnął Feliks wesoło, bo mimo tej dziwnej sytuacji Otto musiał być zwiastunem dobrej nowiny; po co innego szewc by go tu przysłał?

– To – Otto wcisnął mu w dłonie złożoną kartkę. – Pan Trottner rozmawiał z panem Cybulskim z Allensteinu – wyrecytował, gdy Feliks z bijącym sercem rozkładał wiadomość i wpatrywał się jak urzeczony w litery. Czyjaś obca dłoń wypisała tam najważniejsze informacje, z adresem i proponowaną kwotą na czele. – W urzędzie trzeba kogoś, kto tam dokumenty przejrzy, przetłumaczy i w ogóle zrobi porządek. Pomocnik taki. Chcą, byś jutro zaczął. Pan zaczął. – poprawił się. – Wszystko powiedzą.

– Dzięki! – Feliks rozpromienił się i uśmiechnął od ucha do ucha. Otton aż zamrugał i cofnął się, jakby onieśmielony tym entuzjazmem. – Podziękuj panu Trottnerowi. Albo sam przyjdę i podziękuję!

Miał pracę! Trottner mógłby teraz wypuścić o nim całą serię pikantnych plotek, a Feliks nie miałby mu tego za złe.

Wyglądało na to, że szczęście w końcu się do niego uśmiechnęło.

***

Nic dzisiaj nie szło po jego myśli; Gilbert spoglądał bez entuzjazmu w kartki.

To był jeden z takich dni; słowa nie chciały splatać się w zdania, zdania w akapity, zamiast płynąć na falach emocji i humoru, tkwiły na papierze suche i sztywne, jak wyschła glina. Jego bohater znalazł się w gospodzie, bawił zgromadzonych gości swoimi przygodami, a córka gospodarza zerkała nań raz po raz; a tak to przynajmniej wyglądało w głowie Gilberta, bo to, co wyszło spod jego ręki, nie przypominało niczego.

W duszy czuł cały ten klimat; duszna gospoda, przesycona wonią prostego jadła i rozlanego na podłodze piwa – znał doskonale ten zapach, przesiąknięty nim wracał niemal każdego dnia do domu – głośne, rubaszne śmiechy podchmielonej klienteli, półmrok zalegający w zakurzonych kątach, migotanie świec... Jak ma to opisać?

Kolejny raz złapał za ołówek i zawiesił go nad zdaniem, które właśnie napisał; zmarszczył brwi i z niesmakiem przekreślił je w całości.

Cholera, zbliżało się południe; stracił już pół niedzieli. Posłał niechętne spojrzenie leżącemu tuż obok listowi. Redaktor chciał kolejny rozdział szybciej; zwolniło się miejsce w kolejce, któryś z poczytniejszych autorów zakończył swoją powieść i nie miał nic nowego do publikacji.

Normalnie Gilbert byłby zadowolony; dzisiaj niecierpliwe ponaglenie tylko go irytowało, bo redaktor w oschłych słowach odważył się po raz kolejny wymusić na nim zmiany fabularne.

Chce ustatkowania, pomyślał, odchylając się na drewnianym krześle. Przecież to całkowicie przeczy całej idei!

Jego huzar był niespokojnym duchem, wędrowcem i szalonym wiatrem; nie miał stałego domu, nie miał stałej kochanki, nic w jego życiu nie było stałością, a redaktor ubzdurał sobie, że huzar powinien się zakochać i ożenić; to podniosłoby sprzedaż.

Zazgrzytał zębami ze złości, jednocześnie zerkając przez ramię; Ludwig leżał na podłodze, nieświadomie machając nogami w powietrzu, i czytał po raz kolejny podręcznik od matematyki, mimo że za oknem świeciło piękne, majowe słońce, a z podwórka dochodziły okrzyki dzieci. Jego brwi marszczyły się, a na jego twarzy tkwił wyraz zaciętości.

Coś zabolało Gilberta w klatce piersiowej; szybko odwrócił głowę i spojrzał na niezaczęty rozdział swojej powieści.

Sprzedaż. Większa sprzedaż oznacza większe honorarium, a to oznacza leczenie mamy i jakiegoś korepetytora dla małego. Z pensji z browaru nigdy nie będzie go na to stać, nie po tym, co działo się z pieniędzmi ostatnimi czasy; że też musieli przegrać tę wojnę... Znów odruchowo liczył kwoty w myślach; czynsz za to mieszkanie, ubrania, to, co czasem ukradkiem podrzucał mamie, gdy ojciec nie widział...

Dobra, niech ci będzie, zmiany fabularne, zrobię to. Ale nie będzie tu głupich romansów, uznał w końcu, opierając głowę o dłoń i muskając ołówkiem papier. Wymyślę mu jakiegoś kompana, towarzysza broni, skoro jeden huzar to najwidoczniej za mało. Oczywiście, będzie słabszy i głupszy. Huzar będzie go co chwila ratował z opresji i będzie uważany za jeszcze wspanialszego. Ha! To może być to. Ludzie lubią takie rzeczy.

Korepetytor... Ludzi, których Gilbert kojarzył ze swoich szkolnych lat, uznawanych wtedy za prymusów, już dawno tutaj nie było; jeśli nie polegli w obronie kraju, to wynieśli się z tej prowincji... Szanse, że ktoś inny nauczy Ludwiga arytmetyki, rozwiały się, gdy tylko Gilbert zasięgnął języka.

Młody Łukasiewicz, ku jego niezadowoleniu i ku nieśmiałej nadziei Ludwiga, póki co wydawał się jedyną realną opcją...

– Gilbert?

Odwrócił się przez ramię; Ludwig stał obok i przestępował z nogi na nogę.

– Przeczytałem cały rozdział od nowa i od nowa – wymamrotał. – Już mam dość... Mogę iść z chłopakami?

Gilbert wyciągnął dłoń i potargał jego włosy.

– A gdzie chłopaki się wybierają, co? – zapytał zaciekawiony.

Ludwig zawahał się wyraźnie:

– Chcą mi pokazać kryjówkę na wzgórzu – szepnął. – Tajną. Nie powiesz nikomu?

– Jasne, że nie – roześmiał się Gilbert. Zamkowe wzgórze, pełne zarośli, na pewno było pełne potencjalnych kryjówek. – Idź. Ale przyjdę po ciebie za trzy godziny. Musimy jeszcze zrobić zadania. Będę gwizdał. Wyjdź z kryjówki tak, żebym nie widział, gdzie jest, dobra? – Mrugnął do brata.

Ludwig skinął głową; na wspomnienie pracy domowej nieco zmarkotniał, ale zaraz potem przypomniał sobie o zabawie i rozweselił się. Wciągnął na nogi stare buty, zostawiając obok łóżka nową, starannie wyczyszczoną parę i już go nie było; dudnienie na drewnianych schodach z wolna cichło.

Gilbert wstał od biurka, podniósł z ziemi podręcznik i zasiadł z powrotem przy pulpicie, patrząc ze złością na równania; i jak to miało przydać się temu małemu w dorosłym życiu? Może pójdzie na uniwersytet... nie może, na pewno, poprawił się w myślach i westchnął. Jako jedyny. Może wtedy nie będzie musiał liczyć każdej marki... Przysunął do siebie książkę i po raz enty wczytał się w arytmetykę.

Huzara napisze w nocy.

***

Dość głęboki dół u korzeni wysokiego dębu stanowił doskonałą kryjówkę; wystarczyło przyciągnąć do niego trochę gęstych gałęzi z całego wzgórza, by ich zieleń osłoniła ich przed wzrokiem postronnych – gdyby tylko ktokolwiek zechciał spacerować po zarośniętym wzgórzu zamkowym – i już. Pozostawało tylko rozejrzeć się czujnie, schylić się, wyszeptać tajne hasło i wślizgnąć się do środka przez niewielką dziurę.

Od mokrej, piaszczystej ziemi bił chłód, gałązki wbijały się w policzki i ramiona, bo w czwórkę było w kryjówce niezwykle ciasno, ale nie przeszkadzało im to wcale; spoglądali po sobie roziskrzonymi oczami, chichocząc i co chwila uciszając się nawzajem, by nikt kręcący się w okolicy ich nie wykrył.

Stąd, jak wyjaśnił Hans, można by przeprowadzić atak na kryjówkę przeciwnika – chwilowo ich nie mieli, ale w szkole na pewno znajdą kolejne osoby do zabawy – i trzymać tutaj cenne łupy. Oczywiście, kryjówka była tajna i każdy z nich musiał przyrzec uroczyście, że nikomu nie zdradzi ani lokalizacji, ani znaczenia symboli na ziemi, tworzonych za pomocą gałązek i żołędzi.

Ludwig był bardziej niż podekscytowany, gdy nakreślali patykiem całą mapę okolicy, łącznie z zamkiem, Nowak- i Schulestraße i szeptali do siebie o tajnych ścieżkach. Czekali na to długie zimowe miesiące, aż wzgórze znów pokryje się roślinnością, a dni się wydłużą.

W takich chwilach w ogóle nie tęsknił za Litfinken; do rynku, przy którym mieszkał, było kilka minut piechotą, szkoła była tuż pod wzgórzem, wystarczyło, że odrobił lekcje i już mógł wyjść i się bawić z kolegami z Neidenburga, zamiast wracać na wieś wraz z resztą uczniów, na których czekała kolejna praca; sadzenie, zbiory, sady, wypas zwierząt...

Głośny Hans, Klaus, który zawsze miał najlepsze ubrania i spokojny Karl z radością przyjęli go do swojej grupy.

Tata, gdy Ludwig opowiedział mu o nowych znajomych, stwierdził z aprobatą, że to dobrze, że Ludwig trzyma się ze swoimi – prawdopodobnie miał na myśli to, że ta trójka była jedynymi chłopcami, poza nim samym, w których domach mówiło się tylko po niemiecku.

Ludwig czuł podświadomie, że lepiej nie mówić ojcu, że od zeszłego roku w planie zajęć jest kilka lekcji polskiego tygodniowo – a tym bardziej o tym, że i bez nich rozumiał coraz lepiej swoich polskojęzycznych kolegów.

Poganiali po wzgórzu i okolicach, znaleźli nową dziurę w szkolnym płocie, popuszczali kaczki na jeziorze, potem wrócili do kryjówki, by rozegrać kilka ciągnących się w nieskończoność potyczek w wojnę starymi francuskimi kartami, które dał bratu Gilbert – aż w końcu minęły ponad dwie godziny.

– Muszę niedługo wracać do domu – oznajmił Ludwig niechętnie kolegom, gdy Karl z uśmiechem tasował zdobyczne karty. – Muszę uczyć się arytmetyki.

Chłopcy mruknęli z niechętnym zrozumieniem; pan Hellwitz był zmorą całej szkoły.

– A co z korepetycjami?

– Nie wyszło...

– Chodźcie jeszcze do ruin – zaproponował nagle Hans. – Pokażę wam coś!

– Tam straszy – szepnął Ludwig, czując, że jego serce zaczyna bić szybciej.

– Boisz się? – zakpił Klaus, którego oczy roziskrzyły się podekscytowaniem. – Buu!

– Nie boję się! – odparował Ludwig natychmiast, czując jak rumieńce wpełzają na jego policzki. Chyba był kiepski w kłamaniu; Hans wyszczerzył zęby w nieco złośliwym uśmiechu, ale na tym skończyły się docinki.

– Jest dzień – Karl odłożył karty pomiędzy dwa odłupane od pnia fragmenty kory, by nie zamokły w razie deszczu. – Duchy wychodzą w nocy. Chodźcie. – I jako pierwszy zaczął gramolić się z kryjówki.

Całą czwórką wyczołgali się spod gałęzi; Ludwig zerknął na swoje buty, pokryte piaskiem i liśćmi, i pogratulował sobie dobrej decyzji. Wyprostował się i rozejrzał dookoła. Wzgórze zamkowe pokryte było popołudniowym słońcem; przeświecało przez szmaragdowe korony drzew, migotając na zaroślach i ziemi. Powietrze było ciepłe, cudownie wiosenne i wszędzie rozbrzmiewał świergot ptaków; humor Ludwiga natychmiast się polepszył.

Nie ma się co bać, stwierdził, ruszając za kolegami w dół wzgórza. O tej porze nie ma duchów, Karl ma rację. I zaraz Gilbert pewnie po mnie przyjdzie.

Wypadli na Schulestraße spomiędzy zarośli, potargani i roześmiani, pozdrawiając chórkiem przechodzącego obok pastora – żartobliwie pogroził im palcem – i przebiegli brukowaną ulicą kilkadziesiąt metrów.

Po drugiej stronie stała kamienica, w której mieszkali Łukasiewiczowie – Ludwig rzucił szybkie spojrzenie na otwarte okna parteru – ale pozostałych chłopców bardziej interesowała ruina wznosząca się naprzeciw.

Budynek przedstawiał żałosny widok; resztki szyb tkwiły w okiennicach jak ostre zęby, stare drewniane drzwi wisiały na jednym zawiasie, a na progu leżały złuszczone resztki farby, którą niegdyś je pomalowano; sprawdziwszy, czy nikt ich nie widzi, prześlizgnęli się między nimi – Ludwig z lekkim dreszczem – i znaleźli w środku.

– Łaaa...

Zatrzymali się na parterze klatki schodowej i zadarli głowy do góry; wysoko ponad nimi błękitniało niebo, a poczerniałe ściany sprawiały wrażenie, jakby znaleźli się we wnętrzu studni; pewne siebie miny chłopców nieco zrzedły, bo mimo dnia panował tu nieprzyjemny półmrok.

Ludwig zapatrzył się na schody, a raczej to, co z nich zostało; czarne, kruszące się belki, resztki spopielałych balustrad i desek tworzących stopnie leżały między pokruszonymi cegłami.

– Nie ma ani jednej całej – szepnął Karl cicho. – Wzięli do odbudowy to, co mogli. Wszystko się paliło, pamiętacie?

Nie chcę tu być, pomyślał nagle Ludwig, czując gulę w gardle. Bardzo nie chcę tu być. Cuchnęło popiołem, a ta pustka pośrodku budynku, tam, gdzie schody powinny piąć się w górę, drzwi na piętrach prowadzące w nicość... Jakby ktoś wypalił temu miejscu serce.

– Myślicie, że ktoś tu...? No wiecie?

– Na pewno nie – Głośne słowa Hansa tuż nad uchem sprawiły, że Ludwig prawie podskoczył. – To stało puste jeszcze przed wojną i pożarem, ojciec tak mówił. Chodźcie – Ruszył w kierunku bocznych drzwi, które wyglądały na nietknięte ogniem. – Tutaj. Pokażę wam tego ducha, hehe.

Weszli niepewnie się do jednoizbowego mieszkania; ściany były brudne i obdarte z wyblakłej tapety, meble leżały połamane, blachy kaflowego pieca były pokrzywione i pordzewiałe, a każdy ich krok wywoływał tumany kurzu, ale sufit tutaj był nietknięty.

Ludwig kątem oka zobaczył coś białego i ledwo powstrzymał się od krzyku.

Karl niespodziewanie zaniósł się wysokim śmiechem.

– To to jest ten duch? – Zaczął zwijać się w pół ze śmiechu, wskazując palcem starą szafę; jedne z drzwiczek były otwarte na oścież, ukazując wiszącą na wieszaku białą, zjedzoną przez mole koszulę nocną. – Nie uwierzą w szkole, jak im powiemy!

– Cicho – Hans wyszczerzył zęby i przyłożył palec do ust. – O to chodzi! Tylko my mamy wiedzieć! To nasza tajna broń!

Ludwig uśmiechnął się niemrawo; zagadka rozwiązana, pomyślał z ulgą. Nie ma tu żadnych duchów; pewnie ktoś ze szkoły kiedyś tu wszedł, wystraszył się tej koszuli i stąd wzięły się te plotki... Bardzo chciał, by jego serce przestało tak mocno bić.

– To co teraz robimy? – zaczął, nie chcąc dać do zrozumienia kolegom, że chce opuścić to miejsce jak najszybciej. – Wracamy do kryjówki...?

– Czekaj – Hans wskazał im zasnute pajęczynami drzwi obok pieca, których Ludwig wcześniej nie zauważył. – Pójdziemy na górę!

Nie bez odrazy trójka chłopców otworzyła drzwi; Ludwig trzymał się za nimi, z lekką niechęcią wyglądając zza ich pleców.

Druga klatka schodowa, ta dla służby, była równie obskurna, co mieszkanie, w którym się znajdowali, ale wyglądała na nietkniętą ani pożarem, ani zawaleniem.

– Ciemno tutaj... – mruknął, gdy postawił pierwszy krok na drewnianych schodach. Nieprzekonany, podążył za kolegami.

Pierwsze piętro okazało się zamknięte na głucho, a gdy stanęli na drugim, znów zalało ich światło dnia; w stropie ziała spora dziura, a na wyjedzonym przez mole dywanie o nieokreślonej barwie leżał gruz.

– Wszystko jest zamknięte – Klaus wyglądał na rozczarowanego, gdy sprawdził ostatnie drzwi, ostrożnie stąpając ponad gruzem i zerkając niepewnie na dziurę w suficie. – Jestem za powrotem do kryjówki, nim coś spadnie nam tu na głowę.

– Nie ciekawi was, co jest w tych mieszkaniach?

– Pająki i zjedzone pidżamy robiące za duchy – z Karla też zszedł entuzjazm. Otrzepał się z kurzu. – Hans, co byś chciał tu znaleźć?

– Złoto – szepnął Hans teatralnie. – Poukrywane skarby!

– Skoro to tak długo stało puste, na pewno nie ma tu już nic cennego – zauważył cicho Ludwig, ciesząc się nawet w duchu, że każde drzwi, które sprawdzili, okazały się zamknięte. Nawet jeśli nikt tu nie mieszkał, wydawało mu się to niewłaściwe.

– Nie wiemy, wszystko jest pozamykane – odparł Hans. – Może gdybyśmy mieli łom...?

– Główne schody spłonęły podczas wojny – Ludwigowi nie podobał się tok myślenia kolegi. Zerkanie do opustoszałego budynku to jedno, wyłamywanie zamkniętych drzwi... To już brzmiało jak bandyctwo. – Po co ktoś miałby się włamywać klatką dla służby, skoro mógł główną? I tak nikt tu nic nie pilnował. Jestem pewny – dodał pewniej. – Że jak zaczęło się palić, to i tak nic już tu nie było. Wracamy...?

– Wracamy – przytaknął Klaus i ruszył do schodów. Hans nie wyglądał na zadowolonego, ale nie protestował. – Ojciec mnie zabije, jak zobaczy, w jakim stanie mam ubrania...

– Kupi ci nowe.

– Ale będzie znowu narzekał na ceny.

– Ta, jakby musiał.

Ludwig zerknął ukradkiem na swoje ubranie i odetchnął w duchu, nie widząc żadnych rozdarć.

Hans wbił dłonie w kieszenie i niepocieszony ruszył w dół schodów. Ludwig zatrzymał się na moment na pierwszym piętrze, patrząc na malutki obrazek przybity do ściany; niechlujnie namalowany pies łypał nań krzywymi oczyma.

Wolałbym popuszczać latawca z Gilbertem niż tu z nimi chodzić, pomyślał nagle, opierając się dłonią o barierkę. Zbielałe, rozeschłe drewno zatrzeszczało niebezpiecznie, ale on myślami był nad brzegiem Nidy. A tata też chyba nie byłby zadowolony, że chodzę po takich miejscach...

Dwa schody później usłyszał przytłumiony, wesoły gwizd chodzący z ulicy i rozpoznał w nim brata. Z nową energią ruszył do przodu, by dogonić kolegów.

Trzy schody później stara, zaniedbana balustrada oberwała się, a on z piskiem runął w dół.

***

Tego popołudnia Feliks był w wyśmienitym humorze; nalał obficie Goldwasser do kieliszka, udając, że nie widzi pociągłego spojrzenia ojca.

– Taka była umowa – zastrzegł wesoło, celując w Aarona palcem. – Miałeś ze mną wypić, jak będę mieć pracę!

– Więc nalej – odparł Aaron, wyciągnięty na sofie z książką. Feliks zachichotał i wyciągnął drugi kieliszek z biurka ojca, zerkając na autora. Emil Sinclar, nie znał. – Tylko jeden.

– Oczywiście, oczywiście – Feliks napełnił kieliszki i nie bez żalu schował butelkę. Głos rozsądku w jego głowie, brzmiący niemal jota w jotę jak Aaron, mówił mu, że picie mu nie służy, ale czasem tak kusiło... – Jutro zaczynam pracę – Uniósł kieliszek do góry i poruszył nim, by drobinki złota zawirowały. – Muszę cię... eeee... znowu poprosić o pożyczkę... Wiesz, bilety kolejowe...

– Spodziewałem się tego – W głosie Aarona rozbrzmiało rozbawienie; odłożył książkę na stolik, najwidoczniej uznając, że przy gwarze dochodzącym z ulicy nie da się czytać.

W tak ładną pogodę pełno było spacerujących ludzi i biegających dzieci, ktoś nawet wesoło pogwizdywał jakąś marszową melodię...

Feliks zerknął na ojca i westchnął.

Zdecydowanie nie powinien był ukrywać przed nim tego długu, prawda? Ale napisał już list – z rana, jeszcze przed pociągiem, popędzi na pocztę – informując Hoffmanna, że ma od teraz źródło zarobku. Jeśli ten zgodzi się przedłużyć termin o miesiąc, Feliks odda mu wszystko co do marki – tak przynajmniej wynikało z feliksowych obliczeń.

Obliczenia te opierały się na kwocie napisanej na świstku, nieco naiwnym optymizmie i nadziei, że jego przyjaciółka nie spłata mu figla w najmniej spodziewanym momencie... ale hej, jego pech w końcu się skończył, prawda? Co mogłoby pójść nie tak?

Położył swój kieliszek na biurku, a drugi wziął do ręki. Już okrążał biurko, by podać go ojcu, gdy za oknem wybuchła jakaś wrzawa; piski i krzyki dzieci nagle przybrały na sile, wpadając z pełną mocą przez otwarte okna.

Aaron już był przy parapecie; rzucił spojrzenie przez ulicę, pozwolił sobie na ciche westchnienie i obrócił się na pięcie, ruszając do drzwi.

– Wiedziałem.

Feliks tymczasem spoglądał znieruchomiały na całe zamieszanie; przy drzwiach zrujnowanej kamienicy, teraz wyważonych, kilku chłopców przekrzykiwało się wzajemnie, otaczając postać Gilberta Beilschmidta, który dźwigał w ramionach równie znajomą, skuloną, zanoszącą się płaczem małą sylwetkę.

Gdy Gilbert ruszył biegiem przez ulicę, wprost do ich kamienicy, Feliks oprzytomniał i rzucił się do biurka.

Kieliszki z nietkniętym alkoholem natychmiast trafiły do szafki; nie baczył, czy rozlewa napój na znajdujące się tam szpargały, czy też nie. Książka ojca wylądowała gdzieś w kącie gabinetu, podobnie jak czasopisma i listy walające się po stoliku; sam mebel zaś Feliks przyciągnął bliżej sofy, upewniając się, że lampka jest włączona – mocne światło zawsze się przyda przy oględzinach...

W uszach narastały mu urywane słowa; ojciec płynnie przeszedł na niemiecki i prowadził Beilschmidta przez mieszkanie.

– Połóż Ludwiga na sofie – Aaron przepuścił przodem Gilberta. Feliks zerknął na jego twarz – jasna skóra mężczyzny wręcz poszarzała, a szczęka zaciskała się konwulsyjnie, gdy ułożył na kanapie zapłakanego chłopca i przysiadł obok. – Felek, torba.

Feliks zadziałał natychmiast; dwa susy za drzwi, stolik, skórzane rączki torby i już był z powrotem. Ojciec pełną uwagę zwracał teraz na Ludwiga, który pociągnął nosem; łzy płynęły strumieniem po jego brudnych, pobladłych policzkach.

Przedramiona, kolana i policzek chłopca pokryte były krwawiącymi otarciami. Feliks przytomnie podał Ludwigowi chusteczkę; ten przytknął jedną dłonią materiał do nosa i hałaśliwie go wydmuchał, mrugając zawzięcie, by pozbyć się łez. Drugą ręką przyciskał kurczowo do siebie.

– Co się stało?

– Łaził z innymi dzieciakami po tej ruinie – Głos Gilberta był napięty jak struna i tak też drżał. – Spadł z jakichś cholernych schodów. Tyle mi powiedzieli... Doktorze... Przepraszam za to najście... ale najbliżej... odruchowo...

– W porządku – Aaron spokojnie włączył lampę; Ludwig zmrużył oczy, gdy jasne światło uderzyło go w źrenice. – Muszę to obejrzeć...

Feliks zerknął w kierunku okna; trójka chłopców, szepcząc do siebie gorączkowo, wspinała się na palce i próbowała zajrzeć do środka. Wiedząc, że na wiele się tu nie zda, mruknął, że idzie ich uspokoić.

Aaron skinął tylko głową, nie odrywając skupionego spojrzenia od Ludwiga, który mocno złapał Gilberta za rękę, gdy lekarz przemywał zadrapanie na jego policzku.

Feliks szybko wyszedł na zewnątrz; ledwo otworzył drzwi na ulicę, otoczył go wianuszek dzieci.

– Czemu brat Ludwiga go tu przyniósł? – zapytał natychmiast jeden z nich, ten najwyższy; Feliks niejasno kojarzył jego rysy; ktoś spokrewniony z właścicielem browaru? – Kim pan jest? Co mu jest? My nie chcieliśmy...!

Feliks szybko przeszedł na niemiecki; w kilku słowach wyjaśnił, kim jest on i jego ojciec; gdy do chłopców dotarło, że naprzeciwko miejsca wypadku mieszka lekarz, spojrzeli po sobie z wyraźną ulgą.

– Barierka się oderwała – wymamrotał kolejny z chłopców, który przedstawił się jako Karl. Na jego policzki zaczynały wracać kolory, ale oczy wciąż miał szkliste. – I spadł na te schody! Myślałem, że się zabił!

– Chodziliście po schodach? – Feliks spojrzał z niedowierzaniem przez ulicę. – Ich nawet nie ma...? Zaraz... Schody dla służby? Tamtędy chodziliście?

Trzeci chłopiec, Hans, skulił ramiona.

– Myślałem, że na nich jest bezpiecznie, wyglądały normalnie! – zawołał piskliwie. – Nie chciałem, żeby spadł! – dodał pośpiesznie, rzucając chaotycznie spojrzenia po kolegach. – Schodziliśmy i nagle krzyknął i... i... potem... potem przybiegł jego brat i....

– Hej, hej, oddychaj – Feliks ostrożnie położył dłonie na drżących ramionach chłopca i zajrzał mu w oczy. – Mój tata już się nim zajmie i wszystko będzie w porządku, zobaczycie...

Dobrą chwilę zajęło mu uspokojenie chłopców; gdy w końcu odeszli do swoich domów, obiecując między sobą, że będą notować dla Ludwiga lekcje, jeśli ten będzie musiał zostać jutro w domu, Feliks odetchnął z ulgą i z wolna wycofał się do mieszkania.

Gabinet był cichy; ostrożnie wsunął się przez uchylone drzwi i przyjrzał się wszystkim, próbując ocenić sytuację.

Aaron siedział już za biurkiem i coś pisał na skrawku papieru. Gilbert wyglądał na dużo spokojniejszego; otaczał ramieniem Ludwiga, który przylgnął do jego boku, otulony kocem. Chłopiec miał wilgotne oczy i zaczerwienione policzki, ale już nie płakał; oczyszczone otarcie na czystym już policzku nie wyglądało tak źle, jak jeszcze chwilę wcześniej. Prawa dłoń Ludwiga owinięta była opatrunkiem.

– Jak ty się czujesz, Gilbercie?

– Mi nic już nie dolega – Wyglądało na to, że Gilbert nie zauważył cichego przybycia Feliksa. – Doktorze, jeśli chodzi o zapłatę...

Aaron tylko uniósł dłoń.

– Nie myśl teraz o zapłacie – odparł spokojnie. Gilbert otworzył usta, ale szybko je zamknął. – To drobiazg. Niestety, spodziewałem się, że prędzej czy później dzieci ze szkoły znów zaczną tam chodzić – Posłał ponure spojrzenie ruinom za oknem. Potem wymownie postukał palcem w kopertę leżącą na biurku. – Magistrat mnie zbył, muszę udać się do nich osobiście, by zajęli się tym miejscem, nim wydarzy się gorszy wypadek.

– Mówiłeś, że idziecie na wzgórze.

– Przepraszam – wymamrotał Ludwig, chowając się pod okryciem. Gilbert tylko westchnął i potarmosił włosy brata. Widząc tę czułość, Feliks mimowolnie się uśmiechnął. – Mam nauczkę. Już nigdy tam nie wejdę.

– Twoi koledzy też nie – Feliks wtrącił się w końcu. Spomiędzy połów koca spojrzały na niego zaskoczone oczy; jakby Ludwig dopiero teraz odnotował jego obecność. – Wystraszyłeś ich. Bardziej niż ten duch z szafy – dodał, nie mogąc się powstrzymać. – Buuu!

Policzki Ludwiga zapłonęły, ale mimo to zachichotał.

– Jaki znowu duch? – Gilbert uniósł oczy ku niebu. – Co ta dzieciarnia wymyśliła?

Ludwig, zawstydzony zarówno płaczem – cóż, pomyślał Feliks z ulgą, wyglądało na to, że porządnie się wystraszył i potłukł, ale nie stało mu się nic poważniejszego, chwała Bogu – jak i kwestią ducha, wyjaśnił cicho dorosłym, czego tak naprawdę bała się cała szkoła.

Aaron zachował poważny wyraz twarzy, ale Feliks znał dobrze te delikatnie drgnięcia kącika ust; ojciec wyraźnie próbował się nie zaśmiać.

– Napiszę notkę dla nauczycieli – powiedział spokojnie, spoglądając na Gilberta. – Niech zwolnią Ludwiga z lekcji przez kilka dni. Powinien oszczędzać rękę. Jesteś praworęczny? – dopytał jeszcze. Ludwig pokiwał głową. – Tak mi się wydawało. I tak nie mógłbyś pisać.

– Zostaniesz sam, czy podrzucić rano cię do Litfinken? – Gilbert zerknął na brata.

– Sam, jestem już duży. A tata chciałby, żebym pracował w sadzie – Ludwig spróbował poruszyć palcami i skrzywił się. – Nie chcę... To znaczy... W porządku?

– W porządku. Ale masz trochę poczytać, gdy będę w pracy, a nie się tylko lenić – zastrzegł Gilbert. Jego brat pokiwał głową.

– To co stało się z twoją ręką? – zagadnął Feliks uprzejmie, zwracając się do chłopca.

– Pan doktor mówi, że naciągnąłem mięsień – odpowiedział niepewnie Ludwig. – Bo jak spadałem, to osłoniłem głowę ręką. In... Insynk... Instynktownie. I to przejdzie, prawda? – To pytanie skierował już do Aarona; ten uśmiechnął się doń łagodnie.

– Przejdzie. A gdyby nie chciało przejść, przyjdź albo tutaj, albo do szpitala. Sprawdzimy wtedy, czemu nie przechodzi i naprawimy. Ale nie sądzę, by była taka potrzeba. A co do reszty... Jutro pewnie wyjdą siniaki. Mogą utrzymać się na skórze dłuższy czas. Możesz smarować je maścią, którą wam dałem.

Ludwig, uspokojony, skinął głową. Feliks pochylił się nad nim i zapytał, czy czuje się dobrze; gdy uzyskał odpowiedź twierdzącą, wyprostował się z ulgą, napotykając oceniający wzrok starszego z Beilschmidtów. Dziwne ma te oczy, pomyślał mimochodem, odpowiadając na spojrzenie. Ale chyba już gdzieś u kogoś takie widziałem...

– Dziękuję – Gilbert po krótkiej chwili zerwał kontakt wzrokowy, wstał i skinął Aaronowi głową. – Za wszystko – dodał ciszej. – I... – zawahał się na moment. – W razie potrzeby, pojawimy się w szpitalu.

Ruszył w kierunku drzwi, a Ludwig ześlizgnął się z sofy, odkładając koc na bok; Feliks ruszył za nimi.

– Odprowadzę was – powiedział wesoło, uśmiechając się do Ludwiga. Oczy chłopca pojaśniały. – W porządku?

Gilbert zamrugał; potem wolno pokiwał głową.

– W porządku – odparł zdziwionym głosem, a potem spojrzał w dół, na Ludwiga, który ostrożnie zrobił kilka kroków do przodu i skrzywił się. – Czekaj, wezmę cię na barana...

To było kilka minut dziwnej ciszy, ni to spokojnej, ni to niezręcznej, gdy ruszyli w kierunku rynku; Feliks wbił dłonie w kieszenie cienkiego płaszcza, rzucając ukradkowe spojrzenia Beilschmidtom. Ludwig opierał podbródek o ramię Gilberta i przymykał oczy.

Feliks otworzył usta, potem je zamknął. I tak kilka razy.

– Powiedz wreszcie to, co chcesz powiedzieć – burknął Gilbert, gdy mijali pomnik na rynku. – Zachowujesz się jak ryba wyciągnięta z jeziora.

Cholera, a więc zauważył; Feliks oblał się rumieńcem.

– Jeśli chodzi o to nasze ostatnie spotkanie... – zaczął. Gilbert zerknął na niego z ukosa. – To... eeee... nie wyszło, nie?

Wywrócenie oczami było odpowiedzią; Feliks westchnął, nagłym zrywem zrobił kilka szybszych kroków do przodu i ku zdumieniu Gilberta, który musiał gwałtownie wyhamować, stanął przed nim z wyciągniętą dłonią.

– Jestem Feliks Łukasiewicz – oznajmił głośno. – Albo Czyżyk. Zawsze tak na mnie mówili.

Gilbert spoglądał na niego osłupiały.

– Co to znaczy „czyżyk"? – Ludwig powtórzył całkiem poprawnie polską nazwę. – I czemu cię tak nazywali?

– Der Zeisig – odparł Gilbert jakby automatycznie, a potem przekrzywił głowę jak pies. Na jego wargach pojawił się uśmieszek. – Właśnie, czemu? – zapytał ze szczerą ciekawością.

– Cóż – wymamrotał Feliks, tracąc nieco animuszu. – Podobno dlatego, że byłem najmniejszym i najgłośniejszym ze wszystkich dzieciaków w Niborku.

– Taaak – odparł wolno Gilbert. W jego głosie zabrzmiała rozbawiona nuta. – Wiesz co? Teraz cię chyba pamiętam. Płoszyłeś wrzaskiem wszystkie szpaki.

I uścisnął mocno wyciągniętą dłoń.

***

Gilbert zerknął po raz kolejny na młodego Łukasiewicza, który przysiadł na łóżku Ludwiga i wesoło z nim gawędził; w swoim eleganckim płaszczyku i drogich butach wydawał się kompletnie nie na miejscu w ich pokoju, który wyraźnie domagał się odmalowania ścian, drzwi i okien.

– Kochałem puszczać latawce! – oznajmił tymczasem Feliks, gdy Ludwig wyjaśniał mu, skąd ma swoją ulubioną zabawkę. – Całe wieki tego nie robiłem!

Syn lekarza nie mrugnął nawet okiem na lichą kawę, którą Gilbert niezręcznie go poczęstował; chociaż doktora Aarona było stać na znacznie lepszy gatunek, Feliks wypił tę lurę bez słowa i nie przestawał paplać z Ludwigiem. Młodszy z braci był zachwycony, że jakiś inny dorosły zwraca uwagę na jego pasje i obawy i mimo obolałych miejsc wręcz promieniał.

Gilbert miał nieprzyjemne wrażenie, że chyba źle ocenił tego mężczyznę.

– Co ci napisał ten kretyn, Oskar? – zagadnął głośno.

– Eeee... że żeni się w przyszłym roku?

– I ja nic o tym nie wiem? – Gilbert aż otworzył usta z oburzenia. – Mówiłem, kretyn... – Złapał za świeżą kartkę i zaczął kreślić pełen urazy list do brata, upewniwszy się najpierw, że żadna notatka z Huzara ani z jego wielkiej powieści nie jest na wierzchu. – Jak ja go dorwę...

Ludwig zaśmiał się perliście; spoglądając tęsknie na latawiec, podszedł do biurka.

– Mogę iść popuszczać latawca z Feliksem? – poprosił. – Tylko na podwórze?

Gilbert nie był w stanie mu odmówić; spojrzał tylko na Łukasiewicza i skinął krótko głową.

– Chwilę – zastrzegł jednak. – Nie idziesz do szkoły, ale odrabiania lekcji ci nie odpuszczę. Masz pół godziny.

Mina Ludwiga zrzedła; Feliks zachichotał bezgłośnie za jego plecami.

Śmiej się, śmiej, burknął Gilbert w myślach. Zobaczysz, że wychowanie dzieci wcale nie jest takie proste. Jak go teraz nie przypilnuję i wyrobię w nim nawyków, to nici będzie z jego przyszłości. Wiem co mówię, mam dziewięciu starszych braci...

Chwilę później na podwórzu rozległy się śmiechy; Gilbert podszedł do okna i ukradkiem zerknął w dół. Ludwig, ciągle obolały, poruszał się ostrożnie i co chwila podawał linki Łukasiewiczowi; ten bawił się jak dziecko.

– Uważaj, balkon!

– Widzę!

– Jak jest „der Drachen" po polsku? „Latawiec"? – Zaciekawione dopytywania sprawiły, że Gilbert nastawił uszu. – Od "lataci", tak? Tak było na lekcji polskiego.

Oj, ojciec będzie wściekły, pomyślał Gilbert, ale potem wzruszył ramionami. Nic nowego. Czego on się spodziewał? Każdy z nas rozumiał jako tako polski, kiedy był w szkole. Dzieciaków nie da się powstrzymać przed gadaniem we własnym języku na przerwach, a nikt nie chce być wykluczony z zabawy tylko dlatego, że jest Beilschmidtem, a nie Kowalskim. A z tymi lekcjami to była tylko kwestia czasu...

Może i ta znajomość wyjdzie nam na dobre, pomyślał nagle, opierając się łokciami o parapet. Wydaje się kretynem, ale...

Feliks przeszedł spokojnie na polski na prośbę Ludwiga, próbującego zrozumieć coś z jego szeleszczącej paplaniny; Gilbert złapał się na tym, że sam słucha; potem zamrugał.

Towarzysz huzara będzie mówił w innym języku, szybka inspiracja przemknęła mu przez mózg. To da mi materiał na najśmieszniejsze kawałki. Świetne! A może do tego...

– ...znowu ty, sezonowcu? Nie masz co robić w życiu, tylko destabilizować nam kraj i jeszcze nagabywać nasze dzieci, wywrotowcu?!

Oho, poważne oskarżenia; Gilbert odłożył kartkę, na której pośpiesznie zapisywał pomysł i natychmiast ruszył w kierunku drzwi.

– Czego w stwierdzeniu „jestem u siebie" nie rozumiesz? – Usłyszał, gdy wkraczał na podwórze. Feliks stał z założonymi rękoma i piorunował wzrokiem sąsiada Beilschmidtów. Gilbert miał nagle wrażenie, że już gdzieś widział tę scenę. – Mam ci to rozrysować patykiem na ziemi, czy co?

Ludwig stał z boku, spoglądając niespokojnie to na sąsiada, to na Feliksa, przyciskając do piersi latawiec. Na widok Gilberta wyraźnie się ucieszył; przybiegł do brata i złapał go za rękę.

– O cholerę ci chodzi, Neumann? – zapytał zirytowany Gilbert, w ostatniej chwili powstrzymując się, by nie użyć mocniejszych słów. – To przecież tutejszy.

– Gówno tam tutejszy – sąsiad plunął Feliksowi pod nogi. Ten poczerwieniał. – Ty prasy nie czytasz, Beilschmidt? Wepchną nas tymi swoimi bzdurnymi dążeniami w kolejną wojnę i tyle! Zobaczysz, w lipcu pierwszy pobiegnie głosować przeciw Prusom, zaraz za ojcem, ży...

Feliks już otwierał usta, ale to Gilbert był szybszy; sąsiad zatoczył się do tyłu i przycisnął dłoń do nosa; potem z niedowierzaniem opuścił wzrok na czerwień na swoich palcach.

– Zwariowałeś, Beilschmidt?!

– Ja? – zdziwił się Gilbert, pocierając pięść. – Skądże. Po prostu wkurwia mnie obrażanie ludzi, którzy w jeden dzień robią więcej pożytecznych rzeczy niż tacy jak ty przez całe życie. Wkurwia mnie też atakowanie moich gości – dodał, a jego oczy pociemniały. – A to, co wkurwia mnie najbardziej, to robienia burd na oczach mojego brata, i to jeszcze w niedzielę. Także, jeśli nie chcesz, żebym ci ten nos poprawił, to zamknij mordę i zjeżdżaj do domu.

Neumann wpatrywał się w niego z opadłą szczęką; rozejrzał się dookoła i zauważywszy spojrzenia padające z okien – awantura przywiodła do nich niemalże wszystkich mieszkańców kamienicy, którzy teraz udawali, że wcale nie są gapiami – z wolna wycofał się do bramy.

– Dzięki – powiedział wolno Feliks, mrugając ze zdumienia.

– Twój ojciec to porządny człowiek – rzucił Gilbert cicho. – Poza tym, Neumann zawsze mnie wkur... denerwował – poprawił się, szukając wzrokiem Ludwiga. Ten spoglądał w ziemię, pociągając nosem. Gilbert westchnął ciężko i pochylił się nad bratem, kładąc dłonie na jego ramionach. – Hej, mały...

– Wyjaśnijcie mi, o co z tym wszystkim chodzi, proszę – wyszeptał Ludwig cicho. – Dlaczego wszyscy się tak nienawidzą?

Feliks i Gilbert spojrzeli po sobie z tą samą bezsilnością, nie wiedząc nawet, od czego mają zacząć.




********

grand mal - "duży napad", napad toniczno-kloniczny w epilepsji, objawiający się drgawkami całego ciała. Jest to jeden z wielu typów napadów padaczkowych, w powszechnej świadomości najbardziej kojarzący się z epilepsją.

Dużo wody upłynęło w Wiśle od ostatniego rozdziału, obiecuję poprawę i nieśmiało proszę o opinię, jak się wam nawiązujące się relacje między Felkiem a Beilschmidtami podobają :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro