Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział V: Przeciwności

Deszcz dudnił miarowo o szybę, a kolejne krople nie ustawały w wyścigu w dół. Ludwig co chwila zerkał na okno w nadziei, że to może już ostatnie, ale nic nie zapowiadało, że ulewa wkrótce się skończy; ciemnoszare chmury wisiały nisko nad miastem, a wysoki komin browaru prawie ich dosięgał.

Rynek tonął w kałużach, a nieliczni ludzie, którzy mieli pecha znajdować się na zewnątrz, biegli pod dachy, kuląc głowy w ramionach albo osłaniając się tym, co mieli pod ręką; parasolami, płaszczami albo szpaltami codziennej gazety.

Hałas deszczu w ogóle nie przeszkadzał Gilbertowi; oddychając głęboko i spokojnie, spał na wznak na jednym z łóżek, rozkładając szeroko ramiona. Wokół jego torsu oplatał się cienki koc. Ludwig spojrzał a brata, a potem, starając się zachowywać jak najciszej, otworzył szufladę i wyjął drugi ołówek, ten lepiej zastrugany.

Obiecał, że pomoże mi z zadaniem, pomyślał, ale poradzę sobie. Niech śpi.

Gilbert zwykł się uśmiechać i mówić, że wszystko jest w porządku, ale Ludwig nie był przecież małym dzieckiem; wiedział, skąd się biorą ciemne cienie pod oczami, tak okropnie widoczne na bardzo jasnej karnacji brata, i gryzło go to niezmiernie.

Odpowiednia ilość snu, porządne posiłki, ruch i higiena były czterema kluczami do zdrowia; gdy któryś z nauczycieli poprosił o doktora Łukasiewicza o mały wykład, Ludwig słuchał bardzo uważnie każdego jego słowa.

Mama już była chora. Jeśli Gilbert też zachoruje, to nie wiem, co zrobię, pomyślał i nagle łzy napłynęły mu do oczu. Niecierpliwie otarł je ręką i zagryzł wargi, bo przed oczami pojawiło mu się na wpół zatarte wspomnienie; Gilbert, podpierający się drewnianą laską, ukrywający za donośnym głosem i przechwałkami odczuwany ból.

Gdy zaczęła się ta wojna, Ludwig był jeszcze mały; ledwie pamiętał chaos przygotowań i peron, na którym w ramionach matki żegnał swoich starszych braci, nie rozumiejąc, czemu wyjeżdżają.

Przychodzące listy, czytane na głos przez ojca i modlitwy matki też pamiętał jak przez mgłę, a gdy wrócili – wysocy, dziwnie milczący, pozbawieni uśmiechu – ich twarze były jakieś inne... i całkiem obce.

Teraz z całego tego tłumu tylko Gilbert był bliski, bo tylko Gilbert był obok, gdy Ludwig dorastał. A był przy nim, Ludwig w pełni zdał sobie z tego sprawę całkiem niedawno, tylko dlaczego, że został ciężko ranny i po dwóch latach służby odesłano go do domu...

Pamiętał, że Gilbert bardzo się pieklił; mówił, że chce tam wrócić, pokazać tym draniom, gdzie ich miejsce, wystrzelać wszystkie naboje w imię Albrechta, który teraz leżał gdzieś tam we Francji, w zimnej ziemi, ale nie mógł, bo rana przywiązała go do łóżka niemal tak mocno, jak ich matkę.

Na samą myśl Ludwig wzdrygnął się i cicho zsunął z krzesła. Stracił wszelką ochotę na odrabianie zadania domowego,

– Gilbert? – szepnął, drepcząc do łóżka brata.

Dopiero co zaszło słońce, a raczej powinno było, bo przez te deszczowe chmury Ludwig nie był w stanie tego dokładnie określić. Było jeszcze wcześnie, ale Gilbert wrócił dzisiaj z browaru bardzo zmęczony i miał położyć się tylko na krótką drzemkę; spał już dobre dwie godziny.

– Co, mały...? – Gilbert mruknął, nie otwierając oczu, jakby jego instynkty były wyczulone na głos Ludwiga.

– Mogę...?

– Chodź...

Ludwig wdrapał się na łóżko, ostrożnie przeszedł nad bratem i opadł na pościel po drugiej stronie, pod ścianą. Oparł się o nią plecami, otoczył kolana ramionami i patrzył przed siebie, marszcząc brwi.

– Gilbert – szepnął jeszcze raz. – Mogę o coś zapytać?

– Zawsze... – głos Gilberta był przytłumionym snem pomrukiem.

Ludwig zerknął na leżący na biurku zeszyt i porzucone ołówki. Powinien zrobić te zadania do jutra; inaczej nie tylko pan Hellwitz będzie na niego zły.

Jak już go zabrałeś i chodzi do tej szkoły, to go przypilnuj. Nie chcę, żeby jakiś belfer mnie zaczepiał na rynku, że mój syn to jakiś nieuk. Wystarczy, że ty mi przynosisz wstyd.

– Gilbert – zaczął szeptem Ludwig. – Dlaczego tata cię tak nie lubi?

Czekał na odpowiedź z mocno bijącym sercem, ale ta nie nadeszła; Ludwig spojrzał na brata i odkrył, że ten znów zapadł w mocny sen.

– Nieważne – mruknął do siebie, nieco rozczarowany i znowu pomyślał o szkole, w której ostatnio szło mu o wiele gorzej, niż tego chciał.

Gilbert bardzo się starał, ale coś było nie tak z metodą, którą pokazywał; dłonie Ludwiga piekły jeszcze długo po tej pamiętnej lekcji.

Nie miał wątpliwości, że to pan Hellwitz się mylił – Gilbert zawsze wiedział lepiej – ale na samą myśl o tym, że miałby mu o tym powiedzieć i podważyć jego autorytet przed całą klasą, Ludwiga przechodziły zimne dreszcze przerażenia.

Skulił się, wsunął bose stopy pod koc, którym okryty był Gilbert, i zagryzł wargi. Siedział tak długą chwilę, opierając czoło o kolana i myśląc intensywnie.

A potem wpadł na pomysł.

Skoro ta metoda nie podoba się nauczycielowi, to trzeba znaleźć inną, taką, którą uzna za dobrą. Na pewno jakaś była.

A tak się składa, że Ludwig znał kogoś, kto umiał matematykę – nawet ją studiował – i który znał sposób nauczania pana Hellwitza.

Poza tym, był dla Ludwiga bardzo miły i na pewno zgodzi mu się pomóc!

Ludwig jeszcze raz spojrzał na brata, potem na rozłożone książki i uśmiechnął się od ucha do ucha.

***

Granitowe w swej barwie chmury wisiały tak nisko nad miastem, że wydawało się, jakby ledwie widoczne we mgle wieże prawie w nich tonęły; szarość mieszkała się płynnie z bielą roztaczającą się w zaroślach na zamkowych wzgórzu. Wstające słońce było jedynie nieostrą, jaśniejszą plamą.

Mury budynku naprzeciwko znów pociemniały od wilgoci. Otwierając okno gabinetu i wpuszczając do środka świeże, zimne powietrze poranka, Aaron pomyślał przelotnie, że może powinien napisać do magistratu i przypomnieć władzom o tych ruinach.

Kamienica opustoszała już dekadę wcześniej, służąc przed ten czas chłopcom ze szkoły obok jako palarnia i miejsce rozstrzygania nastoletnich konfliktów, dopóki wojenna zawierucha nie dokończyła dzieła, zawalając stropy; od tamtej pory stała zapomniana.

Lepiej, by ktoś zrobił z nią porządek, nim pozostałe cegły spadną na głowę jakiemuś ciekawskiemu dzieciakowi. Napiszę do nich w tym tygodniu, uznał i spojrzał w stronę zawalonego dokumentami biurka.

Zostawiając okno otwarte na oścież, Aaron okrążył mebel, zerkając tylko pobieżnie na nagłówki lokalnych gazet. Jakieś zamieszki w Poznaniu, wieści z frontów, lokalne awantury i nawoływania; zmarszczył brwi, pokręcił głową i skupił się na tym, co faktycznie było dla niego ważne – własnej rodzinie.

Listu od Apolonii dalej nie było, a szkoda; miał nadzieję, że jego porady i zalecenia pomogą dzieciom Kateryny. Kilkunastomiesięczne bliźnięta miały niepokojąco słabą odporność; Aaron bardzo żałował, że dzieli ich granica i prawie czterysta kilometrów, inaczej sam wybrałby się w podróż.

Nidzicki szpital potrzebował go jednak bardziej, więc nie bez pewnych obaw wyprawił żonę do Rzeczpospolitej. Jeśli front posunie się bardziej na zachód, posłał długie spojrzenie mapie zdobiącej pierwszą stronę dziennika, trzeba będzie zabrać stamtąd całą czwórkę.

Skierował wzrok przez okno; nie widząc już zamku w pełni zatopionego we mgle, zastanawiał się przelotnie, kto w razie potrzeby mógłby zaoferować Katerynie i jej dzieciom lokum; jakkolwiek mieszkanie Łukasiewiczów wygodne by nie było, stałoby się stanowczo zbyt ciasne, zwłaszcza teraz, gdy Feliks wrócił...

Aaron spojrzał nagle na zegar naścienny i zdał sobie sprawę, że ma znacznie mniej czasu niż sadził; dobrze, że z Schulestraße do szpitala było rzut kamieniem, więc mógł jeszcze zajrzeć do syna.

W mieszkaniu panowała spokojna cisza; Maryś co prawda potrafiła poruszać się bezszelestnie, a drzwi między kuchnią a drugą klatką schodową, tą od podwórza, otwierały się bez najmniejszego skrzypnięcia, ale było jeszcze trochę zbyt wcześnie; poranną kawę Aaron zwykle przygotowywał sobie sam.

Jeśli konieczne będzie sprowadzenie do Prus siostrzenicy jego żony, Aaron nie był pewny, czy będzie w stanie dalej oferować tej dziewczynie posadę. Kryzys jak dotąd nie dotknął Łukasiewiczów, głównie dzięki jego pensji, ale ceny ciągle galopowały jak szalone; będzie musiał mieć to na uwadze, gdy podejmie decyzję, zwłaszcza, że za parę miesięcy wszystko może obrócić się do góry nogami... Nie chciał trzymać Maryś w niewiedzy; będzie musiał z nią o tym porozmawiać, zanotował sobie w głowie i odsunął tę kwestię na bok.

Przystanął przed drzwiami sypialni Feliksa i delikatnie zapukał w drewno. Czekał cierpliwie, ale nie usłyszał odpowiedzi, zapukał więc po raz drugi. Potem trzeci; w końcu, kręcąc głową, położył dłoń na klamce.

Gdy mógł, unikał naruszania prywatności, ale był lekarzem i zdawał sobie sprawę, że niekiedy było to konieczne. Był też ojcem i zbyt wiele razy widział atak, by wyjść na długie godziny, nie sprawdziwszy wcześniej, co u syna.

Feliks zawsze powtarzał, że daje sobie sam radę. Upartość Felek odziedziczył po matce – Aaron uśmiechnął się czule na myśl o Apolonii – więc Aaron wolał stosować zasadę ograniczonego zaufania, jeśli któreś z nich zarzekało się, że sobie z czymś poradzą.

Mając nadzieję, że to głęboki, kamienny sen jest przyczyną braku odpowiedzi, Aaron cicho wszedł do pokoju.

Na podłodze obok łóżka leżała papierowa teczka z kiepską historyjką, którą jego syn tak uwielbiał; wycinki rozsypały się po panelach. Pierzyna była skotłowana i pierze skupiło się gdzieś w nogach, śpiącemu wydawało się to jednak nie przeszkadzać; klatka piersiowa Feliksa unosiła się i opadała spokojnie, a szczupłe ramiona rozkładały się na całej szerokości łóżka. Oczy mężczyzny skrywały się pod strzechą rozczochranych włosów; jeden kosmyk drżał co chwila, poruszany oddechem, ale powieki pozostawały zamknięte.

Luźna nocna koszula zsunęła się nieco, odsłaniając obojczyk i cieniutką bliznę nań; Aaron westchnął ciężko i poprawił materiał.

Coś gryzie to dziecko, pomyślał i zdawał sobie sprawę, co. Ekspedient, który wystraszył niezwykle ważnego klienta, kelner, który odgryzł się jadowicie po tym, jak potraktowano go lekceważąco – słusznie, jak wówczas odpisał Aaron na list syna, opisującego mu kolejną zawodową porażkę – krótki epizod z pracą fizyczną, straconą po tym, jak następnego ranka Felek nie podniósł się z łóżka...

Jedyna nadzieja Feliksa na stałą pracę, w której mógłby pozwolić sobie na dbanie o własne zdrowie bez martwienia się o pieniądze, a przy tym robić to, co lubił, tkwiła w nauce, w Albertynie.

Aaron delikatnie odsunął włosy z czoła Feliksa, przypominając sobie moment, gdy jego syn, ledwie ukończywszy szkołę, stanął przed nim i zakomunikował z błyszczącymi oczyma, że chce wyjechać; że marzy mu się wielki świat, nigdy niezasypiające miasta, tak odmienne od sennego Niborka, że chce zamieszkać w starym Królewcu, tam się uczyć i zostać matematykiem, a może i też przyrodnikiem...

Dobrze było mieć go zawsze przy sobie i służyć pomocą, ale Aaron doskonale wiedział, jak bardzo Czyżyk – szkolny pseudonim Feliksa nadal nieco go bawił – pragnął wyfrunąć z rodzinnego gniazda i żyć na własny rachunek.

– Mój ty niezależny buntowniku – wyszeptał czule i spojrzał na nocny stolik, odruchowo sprawdzając zapas Luminalu. W buteleczce, stojącej obok budzika, było jeszcze sporo tabletek; jeszcze nie trzeba pisać recept.

W to, że Feliks sobie poradzi, Aaron nawet przez chwilę nie wątpił; we własną rodzinę wierzył o wiele mocniej niż kiedykolwiek w Boga. Feliks był inteligentnym, a przy tym dość przebiegłym mężczyzną, nawet jeśli często popełniał błędy; na pewno zajdzie wysoko wbrew wszelkim przeciwnościom, Felek nie był osobą, która łatwo się poddaje.

– To trochę przerażające, wiesz – Dobiegł go senny głos syna. Rozbawienie zamigotało pod ciężkimi, uchylającymi się powiekami. – Jak tak nade mną wisisz jak śmierć nad Łazarzem.

– Nad kim? – Aaron uniósł brew.

– Taki jeden, z nowszego wydania Biblii – Słowa Feliksa niemal utonęły w ziewnięciu. – Która jest... Tato – jęknął, zamrugawszy i skupiwszy wzrok na budziku. – Jest środek nocy.

Aaron, kryjąc w kąciku ust uśmiech, wymownie szarpnął głową w kierunku okna, za którym szaleńczo ćwierkały ptaki, niewidoczne w mlecznej mgle. Wzgórze zamkowe było ich ulubionym siedliskiem.

Feliks wywrócił teatralnie oczami, ale nic nie powiedział. Chwilę siedzieli w komfortowej ciszy, ale w pewnym momencie Aaron zauważył, jak Feliks przygryza wargę i unika jego spojrzenia.

– Masz jakieś plany na dzisiaj, Felek? – zapytał Aaron spokojnie. Był poniedziałek, początek nowego tygodnia; po leniwej niedzieli, podczas której Feliks wyszedł z domu tylko na mszę, Aaron liczył na to, że jego syn zaczerpnie dzisiaj trochę świeżego powietrza. Był zbyt blady jak na jego gust.

– Muszę iść do Trottnera – wymamrotał Feliks ponuro. – Ja... Nie wiem, czy coś z tego będzie.

– Jesteś inteligentnym, zdolnym mężczyzną – Aaron stanowczo wypowiedział na głos niezachwiane myśli. – Dasz sobie radę.

Uśmiech Feliksa był raczej wątły.

– Tato, ja... – zaczął, ale słowa zamarły mu na ustach.

Wyglądał, jakby walczył z samym sobą; Aaron zmarszczył czoło. Znał te rozbiegane spojrzenie, nerwowy uśmiech, a gdy z ust syna wystrzelił nagle potok słów, był już pewny, że poza kwestią szukania pracy Felka gryzie coś jeszcze.

– Idziesz już do szpitala? Co w ogóle się tam dzieje? Dużo macie chorych? Po tych wszystkich epidemiach pewnie dalej masz dużo roboty?

Niech będzie temu uparciuchowi; jeśli nie wygada się wcześniej, Apolonia i tak wszystko z niego wyciągnie.

– Wygląda na to, że sytuacja już się uspokoiła – odparł Aaron. – Ale i tak chciałbym poprosić władze o możliwość przeprowadzenia kilku publicznych wykładów. Dopóki podstawowa higiena i empatia nie wejdą w krew całemu społeczeństwu, dopóki takie sytuacje będą się powtarzać. Na pewno będę chciał też zrobić kilka kolejnych lekcji dla uczniów. Wstępnie już rozmawiałem z dyrektorem.

Feliks skinął głową.

– A propos szkoły, opowiadałem ci, kogo poznałem? – zapytał z podekscytowaniem.

– Maryś coś wspominała – Aaron ukrył swój uśmiech, na moment odwracając wzrok i kierując go na rozsypane na podłodze rozdziały powieści. Bałaganiarstwo Feliks odziedziczył po nim, nie było wątpliwości. – Najmłodszy Beilschmidt?

– Znasz go? – Feliks zmarszczył brwi. – Dobra, głupie pytanie. Każdy zna tutaj jakiegoś Beilschmidta.

– Widziałem go w szkole. Wydawał się bardzo zainteresowany moim wykładem – wyjaśnił Aaron. – Jeśli dobrze pamiętam, jest najmłodszy z tej gałęzi rodziny, która mieszka w Litwinkach. Jego matka bardzo źle zniosła poród – dodał, marszcząc brwi. – W tym wieku nie powinna już rodzić.

– Och – Feliks zamrugał zdzwiony. Czasem zapominał o tak naturalnym fakcie, że ludzie płodzą i wychowują dzieci. – Zaraz, czy ty nie zdradziłeś mi właśnie tajemnicy lekarskiej?

Aaron, jak zwykle pragmatyczny, tylko wzruszył ramionami.

– Nie rodziła w naszym szpitalu, tylko w domu, narażając się na ogromne ryzyko – odparł z dezaprobatą. – Zwłaszcza przy tak późnym dziecku. Wiem o tym, bo Trottner nie omieszkał dzielić się każdą plotką, jaką usłyszał. Bliżej temu do tajemnicy poliszynela niż do lekarskiej.

Feliksowi zrobiło się nieco nieswojo, gdy przypomniał sobie Ludwiga; wcześniej jakoś nie zwrócił uwagi na fakt, że chłopca od pozostałych swoich braci musi dzielić spora różnica wieku.

– Nie lubisz plotek – zauważył tylko.

– Bardziej nie lubię „chłopskiego rozumu" i braku zaufania do wykształconych ludzi – odparł Aaron sucho. – Zbyt wielu chorób i urazów dałoby się uniknąć, gdyby ludzie nie podchodzili do nauki jak do jeża.

Westchnął i podniósł się na nogi; na krótką chwilę położył dłoń na jasnych włosach syna.

– Przepraszam, że cię obudziłem – powiedział. – Spróbuj jeszcze odpocząć.

Feliks skinął głową; gdy za ojcem zamknęły się drzwi, ułożył się wygodniej i zamknął oczy.

Jakaś część niego zżymała się za przerwanie snu; reszta jego osoby czuła przyjemne ciepło, że ojciec postanowił do niego zajrzeć. Ojciec, dzięki swojej wiedzy i zdrowemu rozsądkowi, zawsze był rzeczowy w swojej trosce, co Feliks głęboko doceniał.

Leżał zwinięty w pościeli jeszcze kilka kwadransów, pogrążony w lekkim półśnie; zza okna dobiegały go ćwierkanie ptaków i cichy gwar budzącego się miasteczka; stukot butów na bruku, podkowy, warkot silnika...

Słony zapach sinego morza, krzyk mew ponad głowami, śmiech dwóch towarzyszących mu osób... Byli znajomi i przyjaźni, ale im bardziej próbował przyjrzeć się im twarzom, tym bardziej chowały się we mgle, aż wszystko rozpłynęło się w szarą nicość i zimny piasek pod stopami; Feliks z westchnieniem otworzył oczy.

Miał swoje podejrzenia, kto mu się śnił i nie napawało go to optymizmem. Powoli wygramolił się z łóżka, ziewając szeroko i nie chcąc myśleć o śnie; potrzebował kawy.

Odruchowo ruszył do drzwi, ale w porę się cofnął, słysząc odgłosy dochodzące z kuchni. Nie chcąc pokazywać się tam boso i w nocnej koszuli, Feliks ubrał się pośpiesznie i doprowadził rozczochrane włosy do porządku. Dopiero wówczas przekroczył próg sypialni, specjalnie zamykając drzwi nieco głośniej i stanął w progu kuchni.

Maryś krzątała się przy kredensie, chowając zapasy spożywcze do odpowiednich szafek. Zerknęła na Feliksa i dygnęła lekko, ale nie przerwała pracy. Pod kuchnią trzaskał cicho mały ogień, a na skraju blachy stał żeliwny czajnik.

– Potrzebuje pan czegoś? – zapytała grzecznie, ale z dystansem.

Feliksowi nie umknął sposób, w jaki zerknęła w kierunku drugich drzwi. Westchnął w duchu.

– Zrobisz mi kawy? – poprosił wesoło, starając się nie pokazać po sobie, jak ten chłód go dotknął. Cóż, biorąc pod uwagę to, co powiedział mu Aaron, miała pełne prawo być ostrożna. – Ojciec już wyszedł, prawda?

– Już robię – Maryś od razu sięgnęła po drewniany, ręczny młynek i po papierowe opakowanie pełne ziaren. – Tak, pan Łukasiewicz... to znaczy, pana ojciec, już powinien być w pracy.

Obserwując sztywność jej pleców i nie wiedząc, jak przerwać napiętą ciszę, która zapadła po jej słowach, Feliks poczuł się niepożądanym gościem w swoim własnym domu. Minęła już dłuższa chwila, odkąd przyjechał z Königsbergu; nie mógł przecież przez cały czas udawać, że służącej tutaj nie ma, prawda?

– Więc... – zaczął, nerwowo odsuwając kosmyk włosów za ucho. – Kiedy ojciec cię zatrudnił?

– Zaraz po nowym roku – Jej głos ginął w grzechocie mielonych ziaren.

– Mhhm – Feliks zastanowił się przez chwilę. – U kogo pracowałaś wcześniej? – wypalił i natychmiast pożałował tego pytania, przeklinając się w duchu za głupotę.

Dziewczyna wyraźnie się spięła.

– U pana Weidemanna – odparła cicho, ledwie słyszalnie.

Feliks mgliście kojarzył tego człowieka; mieszkał gdzieś niedaleko drogi wiodącej na dworzec kolejowy, ale szczegóły dotyczące tego, czym dokładnie się zajmuje, uleciały mu z pamięci. Pamiętał natomiast jego syna; w szkole jawił się jako nudny, sztywny prymus. Jak to pozory mylą...

– Aha – bąknął, wciągając powietrze przez zęby, bo nic innego do głowy mu nie przyszło.

– Przyniosę kawę, gdy będzie gotowa – Maryś nie patrzyła mu w oczy. – Chwilę potrwa, nim woda się zagotuje.

– Oczywiście – wydusił z siebie Feliks. Ta rozmowa była absolutnym fiaskiem. – Dzięki... Eeee... Będę u ojca. W gabinecie, znaczy.

Odwrócił się, chcąc uciec z kuchni jak najszybciej, czując na policzkach rumieńce zażenowania.

– Proszę pana...? – Ku jego zaskoczeniu Maryś odezwała się dość niepewnie.

Obejrzał się przez ramię.

– Tak...? – zapytał z sercem na ramieniu.

– Dobrze... – Dziewczyna zerknęła na niego spod opuszczonych powiek, zagryzając wargi. – Dobrze się pan czuje?

Zmieszany jeszcze bardziej, odwrócił na moment głowę. Nie lubił, gdy to pytanie zadawali obcy; zbyt często w ich głosach pobrzmiewała litość.

– Jestem... – Feliks odetchnął i poprawił się. – Dzisiaj czuję się dobrze.

– Nie wyglądało to dobrze, gdy zemdlał pan w przedpokoju – Maryś unikała jego spojrzenia.

Zdecydowanie powinien unikać alkoholu, tak jak nakazywał Aaron, jego głowa lubiła płatać mu potem figle.

– Zdarza się – bąknął, bo cóż innego mógł powiedzieć? – Ale Luminal zazwyczaj działa. Nie... powinno dziać się to zbyt często. Ja... przepraszam, jeśli... jeśli cię wystraszyłem.

Maryś obdarzyła go skinięciem głowy i bardzo bladym uśmiechem, po raz pierwszy od początku tej rozmowy patrząc mu w oczy.

Może jednak coś z tego wyjdzie.

***

Pióro, od długiej chwili bezmyślnie obracane między palcami, nagle wymsknęło się spomiędzy nich i z suchym trzaskiem upadło na skraj biurka, po drodze uderzając filiżankę; Feliks poderwał się z krzesła, ale nie zdążył złapać pióra, nim ono spadło na podłogę.

– Cholera – mruknął i posłał wyciągniętemu z szuflady ojca papierowi listownemu spojrzenie pełne niemalże odrazy.

Siedział tu godzinę i nie napisał ani jednego słowa – a raczej nie napisał ani jednego słowa, które brzmiałoby wystarczająco dobrze, by można było uznać je... Niekoniecznie za chęć zakopania topora wojennego, a może raczej za nieśmiały sygnał, że Feliks jest gotowy przemyśleć owo zakopanie.

Im dłużej tu bezproduktywnie siedział, tym coraz mniej był pewny, czy na pewno jest na to gotowy. Potrząsając włosami, Feliks okrążył biurko i podniósł pióro.

Stracona przyjaźń ciążyła mu coraz mocniej na duszy, ale gniew ciągle jeszcze przysłaniał ten żal; może jeszcze poczekam, zastanowił się, siadając. Bezmyślnie gryzmolił na papierze jakieś bohomazy. Nawet nie wiem, czy adres jest aktualny; od momentu powrotu Litwy na mapę Taurys planował zamieszkać w Kownie, jak tylko się ożeni i pozamyka swoje sprawy w Königsbergu...

Logika podpowiadała Feliksowi, że im dłużej będzie zwlekał, tym mniejsza szansa na to, że jego list trafi do adresata, ale...

– Szlag by to... – wymamrotał smutno, patrząc na to, co nabazgrał.

Na papierze czerniła się karykatura pary młodej; u ich stop leżały porcelanowe odłamki. Feliks w kamienicy na poddaszu zostawił starą, obtłuczoną filiżankę; zanim jeszcze w ogóle doszło do oświadczyn, planował cisnąć ją, zgodnie z tutejszym zwyczajem, w próg panny młodej i głośno wykrzykiwać życzenia pomyślności.

– Tęsknię za nim – przyznał, bez entuzjazmu biorąc łyk wystygłej kawy.

Nie było w Prusach Wschodnich bardziej zakochanego mężczyzny niż Taurys Laurinaitis; chociaż Feliks przez całe życie obchodził słowa „ożenek", „związek" i „para" bardzo szerokim łukiem, pod skórą czując, że to nie jego bajka, nie oznaczało to, że nie cieszył się szczęściem przyjaciela... Byłego przyjaciela, poprawił się z goryczą.

Natasza też była pokrewną duszą, trochę tak, jakby on, jedynak, odnalazł w stolicy prowincji siostrę albo kolejną kuzynkę.

Nagle wyprostował się na krześle: a może to do niej napisze? Przecież to nie z Natalią pokłócił się tak, że niewiele brakowało, a poszliby na noże. Mógłby udawać, że nic się nie stało, zapytać, jak im się żyje...

...i zebrać niesamowite baty, jeśli tylko Natalia zdecyduje się odpisać. Feliks aż się wzdrygnął. Nie, na to też nie był gotowy.

Może czas zacząć spędzać czas z kimś innym, zastanowił się, odkładając pióro. Przeszedł przez gabinet i rzucił się na kanapę; tam zwinął się w kłębek. Ale z kim?

Wspomnienie wieczoru z Jankiem i Staszkiem sprawiło, że znów odczuł to nieprzyjemne uczucie niedopasowania; niewygodne pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć, brak wspólnych tematów... Jakoś nie chciał umawiać się z nimi na kolejne spotkanie.

Może chociaż Oskar go zrozumie; w przypływie nadziei wrócił do biurka, złapał za czystą kartkę i rozpoczął list po niemiecku, przerzucając się na drugi język bez poświęcania temu jakiejkolwiek myśli.

Adres na pewno był dobry, ale czy Oskar w ogóle będzie go pamiętał? Ciekawe, czy rozpozna nazwisko... Równie dobrze może w ogóle nie otworzyć koperty, minęło w końcu tyle lat... Po raz pierwszy od momentu otrzymania adresu od Ludwiga w sercu Feliksa pojawiły się wątpliwości, czy tą znajomość możliwe będzie odnowić.

– Raz się żyje – zadecydował, rozpisując się w szczegółach swojego życia. – Nie dowiem się, dopóki nie spróbuję.

I tak musi dzisiaj wyjść z domu, pojawić się u Trottnera. Najpierw pójdzie na pocztę, rzecz jasna. I może też na spacer.

Ale do szewca na pewno dzisiaj pójdzie.

Miał dług do oddania i dumę do ocalenia.

***

Ludwig, przygryzając wargę w skupieniu, szarpnął lekko linką; psia sylwetka wymalowana na płótnie zatańczyła na żeliwnym balkonie drugiego piętra, ale ani myślała zejść.

– No chodź, Labbata – wyszeptał do siebie chłopiec, kolejny raz próbując ściągnąć latawiec na dół. Podwórko za ich kamienicą nie było co prawda zbyt duże, ale Ludwigowi wydawało się wystarczające; nie przewidział, że pożyczony od Zygmunta latawiec zaczepi o kutą, wygiętą balustradę.

Szarpnął jeszcze raz, w drugą stronę; Labbata podskoczył i spojrzał na Ludwiga jakby z wyrzutem. Chłopiec, całkiem bezwiednie, poruszył ustami w przekleństwie, a potem, gdy dotarło do niego, co wyszło z jego ust, rozejrzał się spłoszony.

Na szczęście, dookoła nie było nikogo. Chociaż z uchylonych okien dochodziły echa rozmów, podwórko i balkony pozostawały puste, co miało też swoje wady – nikt nie mógł mu pomóc.

Ludwig opuścił ramiona i spojrzał posępnie na latawiec. Prawdopodobnie będzie musiał zapukać do drzwi sąsiadki i poprosić o możliwość wejścia na balkon i uwolnienia zabawki; kolejne szarpnięcia mogą tylko ją zniszczyć, a tego by nie chciał.

Oczywiście, nie powie Zygmuntowi, że nadał temu namalowanemu psu imię, i to takie dziwaczne; żaden Tasso albo Hasso, ani Bello, ani Rex czy nawet Brutus. Labbata. To nawet nie brzmiało po naszemu; muszę zapytać Gilberta, dlaczego tamten pies się tak nazywał, pomyślał, ostrożnie zwijając sznurek. On na pewno będzie wiedział.

Podszedł bliżej balkonu i zadarł głowę, przygryzając wargę; nie lubił tej sąsiadki. Miała ostry, skrzekliwy głos i zawsze, gdy widziała Ludwiga, krzywiła się okropnie, chociaż Ludwig zawsze się grzecznie witał, tak jak nauczyła go mama. Dzieci z sąsiedztwa przezywały ją Hexą, czarownicą; Ludwig był już za duży na to, by bać się tej kobiety, ale to nie umniejszało faktowi, że wcale nie chciał tam iść.

– Ona nie lubi nikogo – Gilbert machnął tylko ręką, gdy młodszy brat zapytał o powód tej niechęci. – Zdziwaczała na starość.

Bez większej nadziei Ludwig ostatni raz szarpnął za linkę i wtedy stał się cud; latawiec wyrwał się z pułapki i zatrzepotał w powietrzu; ucieszony, chłopiec cofnął się o kilka metrów, by nie popełnić tego samego błędu, i szybko ściągnął zabawkę do siebie.

Przytuliwszy latawiec do piersi, Ludwig ruszył do środka, bo chociaż wiatr był dzisiaj idealny, to powietrze, jakie za sobą niósł, robiło się coraz chłodniejsze, a on i tak nie miał przed południem zbyt dużo czasu. Była niedziela, no i miał jeszcze zadanie domowe do zrobienia...

Na samą myśl o arytmetyce zrobiło mu się dziwnie nieswojo, jakby coś w brzuchu mocno się zacisnęło i nie chciało puścić. Udało mu się ukryć ślady po linijce przed bratem, co nie było zbytnio trudne, bo w tym tygodniu Gilbert pracował dłużej i wydawał się być myślami nieobecny, ale Ludwig nie czuł się z tym kłamstwem zbyt dobrze.

Na szczęście, pomyślał, gdy wślizgiwał się na ciemne schody, pan Łukasiewicz mi pomoże.

Jeśli dobrze pamiętał, to nazywało się korepetycje; słyszał, jak któryś z chłopców w szkole kiedyś o tym mówił. Oznaczało to, że ktoś inny poza nauczycielem tłumaczy materiał. Dokładnie to robił Gilbert, jeśli miał czas, i dokładnie o to Ludwig zamierzał poprosić tego miłego pana, którego spotkał prawie przed tygodniem.

–... rwa mać – Dobiegło zza drzwi; Ludwig zatrzymał się z ręką na klamce i nasłuchiwał. Gdy przez dłuższą chwilę nic nie usłyszał, nacisnął klamkę i wślizgnął się do środka.

Gilbert zerknął na niego przez ramię. Siedział przy biurku, a na blacie wokół niego walało się kilka pogiętych kartek; palce obu dłoni miał splamione atramentem.

– Nie słucha się? – zapytał Ludwig.

Jego brat krzywo się uśmiechnął.

– Nic a nic – powiedział, wyrównując kartki. – Ale wtedy powieść jest jeszcze lepsza, mały.

– Nie jestem mały – wymamrotał Ludwig odruchowo, a potem, ostrożnie ułożywszy latawiec w kącie obok swojego łóżka, podszedł do biurka. – Nie możesz sprawić, by huzar był posłuszny? To ty go kontrolujesz.

Gilbert roześmiał się w głos; w przeciwieństwie do poprzedniego dnia, gdy wrócił z pracy zmęczony i raczej w ponurym nastroju, w te niedzielne popołudnie humor wydawał się mu dopisywać.

– To tak nie działa – wyjaśnił z uśmiechem. – Planuję, gdzie ma iść, a ten drań zawsze pójdzie w drugą stronę.

Ludwig zerknął na kartki z lekkim niedowierzaniem, marszcząc brwi, nie pytał jednak dalej; całe to pisanie wydawało mu się jakieś tajemnicze i dziwne. Może nie w chwilach, w których Gilbert pozwalał mu wymyślać dalsze losy i obaj świetnie się bawili, wymyślając co lepsze żarty; myślał raczej o nocach, o szeptach stalówki i ołówka na papierze, o pochylonej w skupieniu głowie i nieobecnym spojrzeniu wbitym w papier; dopiero wtedy działy się te misteria.

– Pamiętasz, że za chwilę idziemy na nabożeństwo?

– Do zamku?

– A gdzie? – zdziwił się Gilbert, otwierając szufladę ich starego biurka i wyciągając stamtąd kopertę. Czyli skończył nowy rozdział, zauważył z podekscytowaniem Ludwig. Jutro pójdzie go wysłać. – No już, uczesz się. Wyglądasz jak strach na wróble.

Dopiero teraz Ludwig zauważył, że Gilbert miał już na sobie swoją najlepszą koszulę; skinął głową i pomknął do szafy stojącej w rogu pokoju. Mama zawsze powtarzała, że w niedziele mają prezentować się jak najlepiej, a Gilbert temu przytakiwał, więc Ludwig też nie zamierzał być gorszy.

Gdy niecałe pół godziny później szli przez Schulestraße, by ominąć wzgórze i skręcić w Nowakstraße, skąd już prowadziła bezpośrednia dróżka na szczyt, pod zamkową bramę, Ludwig odwrócił głowę od budynku szkoły. Zamiast tego błądził wzrokiem po kamienicach po drugiej stronie ulicy.

– Tutaj mieszka pan doktor – mruknął. – I drugi pan Łukasiewicz... jego syn.

Gilbert również spojrzał w tamtą stronę i skinął głową.

– Dalej jesteś za to zły? – zapytał nieśmiało młodszy z braci.

– Oczywiście, że nie, mały – Gilbert wypuścił powietrze z płuc. – Doktorowi można ufać – dodał po chwili, znacznie ciszej, jakby zamyślony. – To dobry człowiek.

– Gilbert – Ludwig, korzystając z tego, że na ulicy nikogo nie było, nieśmiało złapał brata za rękę. Potem spojrzał przed siebie; wiedział, że gdy tylko skręcą w kierunku zamku, dojrzą budynek szpitala. Neidenburg był małym miasteczkiem. – Czemu mama nie pójdzie do szpitala? Lekarze by ją wyleczyli, prawda?

Gilbert nie odpowiedział; gdy z jednej z kamienic wyszło małżeństwo, Ludwig puścił powoli trzymaną dłoń. Milczenie nie było w stylu Gilberta; zerkając na jego twarz, pochmurną jak niebo ponad nimi, Ludwig przełknął ślinę i opuścił wzrok na swoje stare buty.

– Lekarze nie zawsze są potrzebni – powiedział w końcu Gilbert lekko, ale Ludwig od razu wyczuł, że kłamie. – Choroby często przechodzą same. Mama wyzdrowieje.

Gilbert zeskoczył z chodnika na ulicę; przechodząc w jej poprzek, wbił dłonie w kieszenie i zagwizdał. Ludwig przyśpieszył kroku, by za nim nadążyć. W tym samym momencie rozległy się dzwony; na rogu ulic stał niewielki katolicki kościół i wyglądało na to, że tamci wierni znowu mają mszę w tym samym czasie, co oni.

Ludwig uniósł się na palcach, bo kątem oka zauważył jasne, przydługie włosy Feliksa Łukasiewicza, ale ten szybko znikł mu w małym tłumie; potem chłopiec ruszył truchtem, bo Gilbert już wspinał się na wzgórze.

Pan Łukasiewicz, syn doktora...

...ja, biedny, nędzny, grzeszny człowiek... – Ludwig powtarzał bezmyślnie, stojąc w ławce w zamkowej kaplicy obok brata, jednocześnie mając przed oczami medyczne rysunki z książki. Pomruk spowiedzi wpadał w jedno jego ucho i wypadał drugim, chociaż Ludwig miał już swoje na sumieniu; kilka brzydkich słów i paskudne kłamstwo.

Czy matematyka ma coś wspólnego z medycyną? zastanawiał się, myśląc gorączkowo. Chyba nie, ale... ale jeśli będzie chodził na korepetycje z arytmetyki, to może czasem wpadnie na pana doktora, gdy ten będzie w domu. Poprosi go wtedy, by zbadał mamę albo chociaż powiedział, co trzeba zrobić, by tak nie kaszlała; tak, to był dobry plan.

Dwie pieczenie na jednym ogniu; takich słów Gilbert użył w Huzarze. Chyba pasowały.

– Gilbert – szepnął, gdy jego brat wrócił do ławki po przyjęciu komunii i stanął obok, wyprostowany i wpatrzony w przestrzeń. Zazwyczaj Ludwig zastanawiał się, jak smakuje ten chleb i to wino, ale tym razem co innego zaprzątało jego głowę. Wahał się chwilę, ale gdy brat zwrócił na niego spojrzenie i uniósł pytająco brew, kontynuował. – Co to znaczy „Labbata"?

Przez twarz Gilberta przebiegł cień, jakby nie spodziewał się przywołania imienia psa, którego Ludwig ledwie pamiętał. Wydawało mu się, że nie bał się nigdy tego zwierzęcia, ale był wtedy tak mały, że równie dobrze mógł teraz to sobie wymyślić.

– Duma – odpowiedział w końcu Gilbert cicho. – Znalazłem go jako szczenię i przyniosłem do domu. Najwierniejszy pies, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkałem, mały.

Więc dlaczego ugryzł tatę?, chciał zapytać Ludwig, ale coś w oczach brata poprosiło go o milczenie.

***

Tatarski Kamień nie zmienił się nic a nic przez ostatnie lata; ogromny głaz, na którego szczycie tkwiła armatnia kula, rozsiadał się wygodnie między łąkami i polami uprawnymi. Feliks nie bez trudu wspiął się na szczyt, przykucnął i objął ramieniem kulę, by utrzymać równowagę. Zerknął w kierunku, z którego przyszedł – na horyzoncie spomiędzy koron drzew wystawały dwie zamkowe wieże – a potem spojrzał na południe.

Tam gdzieś, całkiem niedaleko, ledwie kilka kilometrów dalej, leżała Polska; Feliks ostrożnie, by nie spaść z wysokiej na dobre dwa metry skały, usadowił się w pozycji siedzącej, nie odrywając wzroku od widnokręgu.

Polska, do której – być może – wkrótce Nibork i okolice zaczną należeć. Albo i nie; wszystko zależy od wyników plebiscytu.

Przygryzł wargę, myślami sięgając ku granicy i dalej; chciałby zobaczyć Warszawę i Kraków; chciałby pojechać do Chełma, odwiedzić Katerynę osobiście, bez całego tego zamieszania związanego z przekraczaniem granic, paszportów i kontroli.

Po tylu latach ten kraj powrócił; chciał ujrzeć miasteczko, z którego pochodziła jego matka, chciał poznać tamtejszych ludzi, chłonąć to, czego jeszcze do niedawna nie było, poznać to i pokochać.

Ale, pomyślał, obracając głowę w kierunku północy, kochał tez Królewiec, Albertynę, tamtejszy port, a tak daleko plebiscyt nie sięgał. Pragnął tam wrócić, może nie do pokoju na poddaszu, ale w tamten gwar i powietrze pachnące solą; tam, gdzie zostawił marzenia i przyjaźnie.

Stropiony, otoczył kolana ramionami. Palacze podchodzili do całej tej sprawy raczej pragmatycznie; ich region potrzebował stabilności po minionej wojnie i ani myśleli teraz głosować za Polską, zbyt niepewni tego, co może ona im dać; część Feliksa niechętnie się z nimi zgadzała, ale druga połowa jego duszy protestowała gorąco; to szansa na własny kraj!

Chociaż... czy ten kraj też nie był jego?

Feliks westchnął ciężko i zaczął powoli zsuwać się z głazu; kwestiami tego kalibru będzie martwił się w lipcu, a teraz czas iść do Trottnera. Nie mógł już dłużej zwlekać, bo jeszcze chwila, a nie zdąży przed zamknięciem zakładu.

Po napisaniu listu porządkował długo swoją garderobę i książki, udał się na pocztę, wybrał na długi spacer, udając przed sobą, że wcale nie odwleka spotkania.

Przeszedł się dookoła zamku, mijając kościół i szpital, chwilę przechadzał się po brzegu jeziora po drugiej stronie wzgórza, przemierzył rynek i bezwiednie skręcił w Polnische Straße, podświadomie kierując się jej nazwą, aż dotarł tutaj, poza miasto.

A może się uda? Dobrze by było złapać coś w Olsztynie. Nie był tym samym, co Królewiec, ale początkowo Feliks mógłby jeździć tam pociągiem – musiałby sprawdzić dokładniej rozkłady, ale nie sądził, by miał jakiś problem z połączeniami – a później, jeśli już pozbyłby się Hoffmanna, może udałoby mu się oszczędzić na wynajem jakiegoś mieszkanka... Oczywiście, tylko tymczasowo, nim wróci na północ...

O ile nie wyleci z roboty po tygodniu; Feliks zatrzymał się i zacisnął szczęki. Oczywiście, że nie powiedział nic o swojej nieodłącznej przyjaciółce, jak nazywał z przekąsem chorobę, Trottnerowi; nikt nie chciałby nawet pomyśleć o daniu mu szansy, Feliks doskonale o tym wiedział.

Wolno ruszył polną drogą, gdzieniegdzie jeszcze wilgotną, uważając, by nie pobrudzić błotem butów; okazały się szczęśliwym talizmanem ostatnim razem i miał nadzieję, że ich magiczna moc jeszcze się nie wyczerpała; może powinien nosić je częściej, byłyby przeciwwagą dla jego imienia, przekornie działającego na odwrót...

Orientując się, w jak absurdalne rejony pomknęły jego myśli, Feliks westchnął i potrząsnął włosami. Skup się, Felek. Pójdziesz do Trottnera i postanowisz, co robić dalej, gdy już będziesz wiedział, na czym obecnie stoisz.

Dobrze, że w ciągu ostatnich paru dni przyjaciółka nie zapewniła mu podbitego oka ani czegoś równie widowiskowego; zdecydowanie wolał się nie tłumaczyć, dopóki nie musiał.

Gdy minął pierwsze zabudowania, a piasek pod jego stopami zamienił się w bruk, podniósł głowę i w oczy rzuciła mu się całkiem nowa tabliczka, informująca Feliksa, że znajduje się nie na Polnische Straße, czego był pewny, a na Hindenburgstraße.

Zmienili nazwę, zauważył. No tak, skoro von Hindenburg dowodził i zwyciężył pod Tannenbergiem, to nic dziwnego, że władze miasta ledwie kilkadziesiąt kilometrów dalej postanowiły go w ten sposób uhonorować.

– Szkoda – szepnął mimo wszystko, bo na moment ogarnęło go poczucie, że jego Nibork właśnie coś utracił; jakby ta zwykła zmiana nazwy zwykłej ulicy miała jakieś głębsze, ukryte przesłanie.

Potem zauważył plakaty i ze wzburzenia aż wciągnął powietrze przez zęby, w końcu rozumiejąc, co miał na myśli jego ojciec.

I ani trochę mu się to nie podobało.

***

Gilbert skrzywił się, gdy ostre promienie słońca, nadal wiszącego dość wysoko na niebie, trafiły go prosto w oczy. Osłaniając twarz dłonią, pochylił głowę.

Nie było łatwo wyrwać się z browaru wcześniej niż zwykle, ale Gilbert łatwo się nie poddał i po ostrej pyskówce wywalczył kilka godzin wolnego.

W ten sposób mógł dotrzeć do domu, doprowadzić się do porządku, przygotować jakiś przyzwoity obiad dla brata, wysłać nowy rozdział pocztą i zajść do Trottnera jeszcze przed zamknięciem jego warsztatu.

– Idziesz? – zapytał, cofając się o krok przez drzwi do kamienicy, do znajomego cienia.

Ludwig zszedł po schodach, zeskakując co drugi stopień, a jego błękitne oczy błyszczały z trudem skrywanym podekscytowaniem; nic dziwnego, pomyślał Gilbert czule. Sam chciałbym dostać nowe buty.

Wbił dłonie w kieszenie płaszcza, czując pod palcami okładkę starego modlitewnika, którego stamtąd nigdy nie wyciągał. Skóra już dawno popękała i straciła blask, grzbiet złamał się, a niektóre kartki trzymały się tylko na słowo honoru.

Gdy już uda mu się zarobić, to będzie ostatnia rzecz przechodząca z rąk do rąk, pomyślał zawzięcie. Koniec ze znoszonymi łachami, koniec z butami, które zawsze obcierają, koniec z wysłużonymi podręcznikami po kimś; on będzie miał lepiej niż my.

Ich bracia, ich wataha, jak z przekąsem nazwał ich inny robotnik, rozpierzchła się po całych Niemczech, szukając tego, czego Litfinken i Neidenburg nigdy im nie dały; pieniędzy, pracy, wygodnego kąta i porządnego wykształcenia, ale Ludwig nie będzie musiał poniewierać się po obcych miastach.

Nie, Ludwig dostanie to na miejscu, w rodzinnych stronach, u siebie, Gilbert się już o to postara, choćby byłaby to ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobi.

– Gotowy? Możemy iść? – zapytał, wyrzucając te myśli z głowy. Po kolei; najpierw buty. Gdy zbliży się zima, jakiś porządny płaszcz.

Ludwig skinął głową; jego oczy dalej błyszczały, ale zaciśnięte usta i zmarszczone brwi wskazywały, że myśli o czymś intensywnie.

Ruszyli przez rynek i krótką chwilę później znaleźli pod zakładem szewskim.

– Nie lubię tego pana, który brał ode mnie wymiary – wymamrotał nagle Ludwig, gdy Gilbert już chciał złapać za klamkę.

– Ottona? – zapytał Gilbert, a potem zachichotał i wyciągnąwszy dłoń, potargał włosy braciszka. – To szuja. Masz nosa do ludzi, mały.

– Nie jestem...!

Ludwig nie dokończył, bo ktoś otworzył drzwi od wewnątrz. Gilbert cofnął się, by przepuścić wychodzącego klienta; na jego widok młodszy z braci aż wciągnął powietrze z zaskoczenia przemieszanego z radością, bo rozpoznał jasny płaszcz i charakterystyczne długie włosy.

– Pan Łukasiewicz! – zawołał z podekscytowaniem.

Gilbert skierował wzrok na klienta, podświadomie spodziewając się zobaczyć znajomą sylwetkę lokalnego lekarza. Zamiast Aarona Łukasiewicza ujrzał mężczyznę w jego wieku, może odrobinę starszego, który spoglądał na Ludwiga z zaskoczeniem.

Był o kilkanaście centymetrów niższy niż Gilbert, długie włosy opadały mu na ramiona, a na płaszczu połyskiwała, z jakiegoś niezrozumiałego dla starszego Beilschmidta powodu, bursztynowa, kobieca broszka.

Nie było wątpliwości, że jest synem Aarona; miał bardzo podobne rysy twarzy. Nosił się modnie, i tylko te włosy i broszka psuły jego wizerunek eleganckiego młodego pana, kogoś bardziej pasującego do wielkiego miasta niż do zapyziałego Neidenburga.

Do momentu, w którym Ludwig opowiedział mu całą historię, Gilbert nie był nawet świadomy, że doktor ma dzieci, a jeszcze bardziej zaskoczony był, gdy okazało się, że ów Feliks znał się z Oskarem; prawdopodobnie, pomyślał wówczas przelotnie, był jednym ze starszych dzieciaków, które przychodziły do nas na jabłka i gruszki. Nie sposób było spamiętać wszystkich.

– Cześć, Ludwig – Feliks Łukasiewicz uśmiechnął się jakby z trudem, ale patrzył na chłopca przyjaźnie. Odezwał się po niemiecku. – Co tu robisz?

– Odbieram nowe buty – Ludwig zadarł głowę, a potem spojrzał na Gilberta. – To on, mówiłem ci – szepnął dość głośno.

W dzisiejszych czasach należało uważać, komu podaje się rękę, jak na razie Gilbert postanowił jednak wierzyć, że syn lekarza jest raczej przyzwoitym człowiekiem. Skinął głową i wyciągnął przed siebie dłoń.

– Gilbert Beilschmidt – przedstawił się. – Dzięki za opatrzenie jego ręki.

Zielone oczy przyjrzały mu się badawczo, lustrując od stop do głów. Gilbert zmarszczył brwi, czując przypływ irytacji Ma jakiś problem? Co mu nie pasuje, brak czapki? Te buty, które lata świetności miały już za sobą? Znoszony płaszcz po Albrechcie?

Modlitewnik dziwnie zaciążył w kieszeni, jakby zmienił się w kamień; jeśli temu dzieciakowi – może był starszy, może nie, wyglądał jak dzieciak, który ledwie wyskoczył ze szkoły – wydaje się, że może...

– Wybacz, ale cię nie pamiętam – oznajmił lekkim głosem Feliks, nieco Gilberta zaskakując; ten opuścił gardę i rozluźnił nieświadomie ramiona. Jestem przewrażliwiony, pomyślał. Za dużo myślę o pieniądzach. – Chodziłem do klasy z Oskarem, ale...

– Jest między nami trzy lata różnicy.

– To wszystko wyjaśnia – Feliks skinął głową, a potem spojrzał na Ludwiga i znów podniósł kącik ust; tym razem jego uśmiech był spokojniejszy. – A między wami ile? – zapytał z ciekawością. – Nie spodziewałem się u was jeszcze takiego malucha!

– Nie jestem maluchem! – Ludwig, jak zawsze, gdy wypominano mu wzrost, zaprotestował. – I Gilbert miał trzynaście lat, jak się urodziłem! Prawda?

– Tak – odparł Gilbert wolno, marszcząc brwi i na moment patrząc w bok. – Zrobiłeś wszystkim ogromną niespodziankę – dodał, nasycając swoje słowa serdecznością, chociaż znikąd napłynęło stare, słodko-gorzkie wspomnienie.

Ludwig przyszedł na świat w październikowe, zimne południe. Gilbert był jedynym z rodzeństwa, który był wtedy w domu, w Litfinken; reszta była w pracy albo szkole, on zaś uparł się, że zostanie, że chce być przy mamie.

Pamiętał, jak przerażony stał pośrodku izby, trzymając w drżących ramionach maleńkie niemowlę; w uszach rozbrzmiewało mu bezradne kwilenie i pełen satysfakcji głos ojca:

– Ten przynajmniej jest mój.

Bolało, bardzo bolało, ale Gilbert spojrzał najpierw na umęczoną matkę, wokół której krążyła zaniepokojona wiejska akuszerka, a potem w błękitne jak niebo oczy niemowlęcia.

I pokochał je bez pamięci.

Coś z tych wspomnień musiało odbić się na jego twarzy; zapadła niezręczna cisza.

– Nie będę was zatrzymywał – na twarzy Feliksa znów pojawiła się z trudem maskowana nerwowość. – Do widzenia.

Ludwig spoglądał to na brata, to na nowego znajomego, marszcząc brwi, jakby wahał się, czy coś powiedzieć. Feliks ruszył przed siebie, wbijając dłonie w kieszenie płaszcza; Gilbert sięgnął do klamki.

– Pan Łukasiewicz studiował matematykę – wypalił nagle chłopiec. – Na pewno umie ją wytłumaczyć. Może mógłby mi pomóc z nauką?

Feliks odwrócił się na pięcie, a jego oczy zabłysły.

– Mam teraz sporo wolnego czasu – powiedział entuzjastycznie. – Mógłbym poudzielać korepetycji twojemu bratu. Z mojej strony, to żaden problem – Spojrzał na Gilberta wyczekująco. – Pamiętam, że Hellwitz... pan Hellwitz – poprawił się, zerkając na Ludwiga szybko. – Ma dość... eee... surowe metody.

Ludwig spoglądał na brata wyczekująco. Mały, właśnie wpakowałeś mnie na minę, pomyślał Gilbert, bo wiedział, co będzie musiał odpowiedzieć. Włożył dłonie do kieszeni, muskając opuszkami palców skórzany portfel.

– Może w przyszłym roku – zadecydował pewnie. – Na razie moja pomoc jest wystarczająca, nie potrzebujesz korepetytora.

– Ale chciałbym... – zaczął Ludwig cicho.

– Nie wziąłbym dużo za godzinę – wpadł mu w słowo Łukasiewicz i tym samym wykopał sobie grób; Gilbert aż się zjeżył.

– Poradzimy sobie sami – rzucił chłodno. – Ludwig, chodź. Pan Trottner na nas czeka.

Nie czekając na odpowiedź, złapał za klamkę i zamaszyście otworzył drzwi, dając do zrozumienia, że zakończył tę rozmowę. Za sobą usłyszał pośpieszne kroki; Ludwig wpadł do środka, potykając się o próg.

Powitała ich duchota i zapach skóry, nieprzyjemny po spacerze na wiosennym powietrzu. W zakładzie był tylko Trottner, teraz z trudem podnoszący się krzesła. Młodego Ottona nie było; na jego szczęście, bo gdyby znowu próbował mówić o rzeczach, o których nie miał pojęcia, Gilbert by za siebie nie ręczył.

– O, witam, witam – Stary szewc uśmiechnął się do ich obu. – Tak myślałem, że dzisiaj jeszcze się panowie zjawią – dodał ciepło. – Buty gotowe do odbioru, zgodnie z zamówieniem... Ach, gdzie ja je... Proszę.

Gilbert, nadal wzburzony, sięgnął do kieszeni, jednocześnie oglądając się przez ramię. Policzki jego brata pokryły się ceglastą czerwienią, a oczy błyszczały niebezpiecznie niewylaną wilgocią.

Cholera. Może jednak całe to wychowywanie dzieci nie idzie mu tak dobrze, jak mu się wydawało...

– Może przymierzy? – zasugerował Trottner z uśmiechem na pomarszczonej twarzy. – Chciałbym wiedzieć, czy dobrze leżą...

Ludwig niepewnie podszedł bliżej i mimo zawstydzenia wydawał się ożywić na widok tego, co szewc trzymał w rękach.

Gilbert sam chciałby mieć takie buty; sznurowane, z porządnej, ciemnobrązowej, lśniącej skóry, bez ani jednego zagięcia, dopasowane do własnej stopy, o porządnej, mocnej podeszwie i kształtnej cholewie.

Patrzył, jak jego brat zakłada je na nogi, a potem niepewnie przemierza metr, przyzwyczają się do nowego obuwia.

Może i zamawianie butów teraz, gdy Ludwig wciąż rósł, było niezbyt rozsądne, ale pieprzyć to – Gilbert kupi mu następne, gdy tylko wyrośnie z tych, chociażby sam miałby jeść szczaw, co przy galopującej inflacji wcale nie było takim nierealistycznym scenariuszem...

– I jak? – zapytał. – Lepsze?

Ludwig zerknął na stare buty, które ustawił w kącie obok drzwi i pokiwał głową. Przykucnął i zaczął starannie odwiązywać sznurowadła.

– Dziękuję – wymamrotał.

– Nie ma to jak zadowolenie klienta – Trottner skinął głową. – Dobrze, panie Beilschmidt, w takim razie to będzie...

Rozstawanie się z pieniędzmi było bolesne; Gilbert zachował kamienną twarz, nie dając po sobie poznać, jak bardzo.

– Zna pan młodego pana Łukasiewicza, panie Beilschmidt? Syna naszego Aarona? Wrócił z Königsbergu, szuka tu pracy, taki młody, inteligentny mężczyzna... Obiecałem, że coś mu znajdę, ale jeszcze nie odezwał się do mnie znajomy z Allensteinu... A słyszał pan o młodym Weidemannie? Podobno on i jedna diakonisa zostali złapani, jak...

– Do widzenia – rzucił Gilbert głośno, stanowczo kierując się do drzwi wyjściowych i ciągnąc Ludwiga za sobą. Cholerny szewc. Ludwig był za mały, by słuchać takich nieprzyzwoitych plotek...

Wracali do domu w ciszy; podczas tych kilku minut Ludwig mocno przyciskał nowe buty do piersi.

– Nie wiedziałem, że będzie chciał pieniędzy – szepnął nagle Ludwig smutnym, pokonanym głosem, gdy wchodzili do ciemnej izby. – Przepraszam. Wiem, że z pieniędzmi jest krucho. Nie chciałem cię zdenerwować.

Jego brat był uroczy, gdy był tak naiwny; Gilbert westchnął ciężko. Może ojciec miał rację, twierdząc, że mam zbyt krótki lont, pomyślał przelotnie.

– Nie przepraszaj za to, że czegoś nie wiesz – powiedział stanowczo. – Dawanie korepetycji to też rodzaj pracy – dodał po chwili niechętnie. – Byłoby dziwne, gdyby nie chciał pieniędzy. Czas kosztuje.

– Ty mi pomagasz w nauce za darmo.

– Bo jesteś moim małym braciszkiem. Obcym dzieciom pomagałbym za pieniądze. Tak to działa, mały.

Ludwig nie odpowiedział; położył nowe buty przy swoim łóżku, zdjął z nóg stare i patrzył na obie pary uważnie. Gilbert westchnął cicho; podszedł bliżej i przysiadł na łóżku.

– No chodź tutaj.

Ludwig wdrapał się na pościel, a potem oparł głowę o bok brata; ten objął go ramieniem i mocno przytulił.

– Przepraszam – wymamrotał znowu Ludwig.

– Nie masz za co – sprostował Gilbert stanowczo. Milczał przez chwilę. – Słuchaj, mały – szepnął po długiej chwili. – Już niedługo będą wakacje. Nie będziesz musiał martwić się arytmetyką.

– Boję się, że pan Hellwitz nie da mi promocji do następnej klasy – głos chłopca był nieco stłumiony. – I co wtedy?

– Da ci promocję, inaczej ja z nim porozmawiam. Ale nie będę musiał, bo jesteś mądrym dzieciakiem.

Nie chciał na razie wspominać, że po wakacjach wszystko może się zmienić. Kto wie, co stanie się ze szkołą, jeśli Neidenburg przejdzie w polskie ręce, pomyślał Gilbert, marszcząc brwi. Może pozbędą się wszystkich niemieckich nauczycieli, może całkowicie zlikwidują tę placówkę i karzą dzieciakom przenieść się gdzie indziej. Jedna wielka niewiadoma...

– Nie jestem mądry – głos Ludwiga zadrżał, co sprawiło, że coś w sercu Gilberta drgnęło boleśnie. – Ja... Pytałem Klausa. Nie powiedział, że... że jego rodzice płacą za to, że ktoś mu pomaga. Mówił tylko, że taki pan z Allensteinu... przyjeżdża raz w tygodniu i robi z nim zadania.

Gilbert przymknął oczy i policzył w myślach do dziesięciu, próbując nie powiedzieć czegoś, czego by żałował. Kojarzył tego dzieciaka; jego ojciec był właścicielem browaru. Oczywiście, że nie powiedział nic o tym, że trzeba płacić; prawdopodobnie był przyzwyczajony do dostawania wszystkiego, co tylko zechciał. Rozpuszczony dzieciak.

– Słuchaj – Mocniej przytulił brata do siebie. – Potrzebowałeś nowych butów, a one trochę kosztowały – przyznał. – Nie mam teraz marek na dodatkowe lekcje. Do końca semestru musimy dać sobie jakoś radę. Poczytam tę twoją książkę i razem nam się uda. Ostatnio trochę spaprałem sprawę, nie? – dodał, przełykając dumę.

Ludwig kłamał dość nieporadnie; im bardziej próbujesz ukryć ślady po linijce na rękach, chowając dłonie w rękawach albo w kieszeniach, tym łatwiej jest zauważyć sztywność ramion, niepokój i ucieczkę wzrokiem; Gilbert szybko zdał sobie sprawę, że jego pozorny triumf nad matematyką był w rzeczywistości sromotną klęską i najgorsze było to, że to nie on oberwał.

– A we wrześniu poszukam dla ciebie korepetytora, zgoda? – kontynuował, gdy braciszek nie odpowiedział.

– Pana Łukasiewicza? – W głosie Ludwiga zabrzmiała nadzieja; Gilbert zmiął w ustach przekleństwo. – On był na Albertynie. Tak mi mówił. Jest mądry. I miły. Sam widziałeś.

– Taak... – mruknął Gilbert nieprzekonany. – Jest potencjalnym kandydatem.

Jedynym, jakiego obecnie znał, ale zasięgnie języka i popyta pośród znajomych, czy znajdzie kogoś jeszcze w okolicy, kto nie uciekł do większego miasta.

– Z mamą... też chodzi o pieniądze, prawda?

– To... bardziej skomplikowane – wydusił z siebie Gilbert, niemile zaskoczony zmianą tematu.

Ludwig milczał przez chwilę.

– O tatę też – bardziej stwierdził niż zapytał. – On nie lubi lekarzy.

– Jesteś mądry – mruknął Gilbert bezsilnie, opierając podbródek o czuprynę brata. Musiał przyjąć do wiadomości, że Ludwig nie był już tym małym, nieporadnym szkrabem, którego nosił na rękach i karmił butelką, gdy matka nie była w stanie podnieść się z łóżka. Widział i zaczynał rozumieć coraz więcej rzeczy. – Kiedyś... kiedyś ci to wszystko wytłumaczę, dobrze?

Ludwig przytaknął.

– Pan Hellwitz mnie ukarał – szepnął po kilku kolejnych minutach. – Za to zadanie. Powiedział, że... że to był zły sposób.

– Wiem. Przepraszam – Gilbert ucałował jasne włosy, czując jak w środku niego znów rozpala się gniew; ten najgorszego rodzaju, bo na samego siebie.

– Skłamałem mu, że sam to wymyśliłem – przyznał się chłopiec. – Nie chciałem, żeby to na ciebie był zły i mówił o tobie brzydkie rzeczy przy wszystkich w klasie. To grzech?

Gilbert uśmiechnął się lekko.

– Nie – powiedział, czując dumę. – Chroniłeś rodzinę. To nie jest grzech.

Dla ciebie okłamałbym każdego, nawet Boga, i złamałbym każdą przysięgę.

– Jeszcze jedno, Gilbert – Ludwig westchnął ciężko. – Po tym zadaniu Jan powiedział, że... że jestem głupim Szwabem.

Och, niech tylko znajdę tego szczeniaka, zleję go na kwaśne jabłko.

– To on jest głupi, bo nie zna się na geografii własnego kraju – rzucił stanowczo Gilbert. – Jesteś Wschodnioprusakiem, nie Szwabem. Szwabia leży gdzie indziej.

– Wiem – głos chłopca trochę poweselał. – Wilhelm tam pojechał.

– Przyjedzie tutaj w lipcu – Gilbert pokierował myśli chłopca na inne tory. Powinien spędzić trochę czasu z pozostałymi braćmi i ich lepiej poznać. – Wszyscy przyjadą. Mama się ucieszy.

– Dlaczego przyjadą? – zdziwił się Ludwig.

Cóż, powód rodzinnego zjazdu był mniej... optymistyczny.

– W lipcu jest plebiscyt – powiedział niechętnie. – Każdy dorosły, który się tu urodził, ma prawo wrócić i zagłosować.

– Na co? O co to głosowanie?

– O to, kto tu będzie rządził, Berlin czy Warszawa – Gilbert spojrzał w okno, na senny Neidenburg. – Czyje będzie nasze miasto i cała okolica.

O to, czy nasz świat się zmieni, czy nie, czy moje plany pójdą w diabły.

– O przesunięcie granicy? – Ludwig znów go zaskoczył. Gilbert skarcił się w duchu; jego brat chodził do szkoły. To nie był już szkrab, który nic nie rozumiał. – Czemu? Teraz jest źle? Mają teraz swój kraj, to chyba dobrze? Dlaczego chcą jeszcze Neidenburga?

Gilbert nie do końca wiedział, jak ma na to odpowiedzieć.

– Wytłumaczę ci innego dnia, dobrze?

Oczy Ludwiga, błękitne i niewinne jak poranne niebo, były pełne bezgranicznej wiary.

– Dobrze!



*********
********

luminal, fenobarbital - lek przeciwpadaczkowy o działaniu nasennym i uspokajającym, wprowadzony na rynek w 1912 roku pod nazwą "Luminal".

epidemie - pandemia grypy hiszpanki w latach 1918-1920, zebrała żniwo około 50 milionów ofiar. Nazwa pochodzi od neutralnej w pierwszej wojnie światowej Hiszpanii. Kraje zaangażowane w konflikt (w tym Niemcy) cenzurowały informacje o śmiertelności i zachorowaniach, by nie obniżać morale żołnierzy, w przeciwieństwie do Hiszpanii, która informowała o chorobie otwarcie.

Polterabend, Polter - zwyczaj weselny, polegający na tłuczeniu szkła i porcelany przed domem rodzinnym panny młodej w dniu jej ślubu, pochodzący z kultury niemieckojęzycznej, obecny również w Polsce.

Polnische Straße, potem Hindenburgstraße - obecna ulica Warszawska w Nidzicy


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro