Rozdział IV: Grusza w sadzie jabłoni
A/N: Nikt nie spodziewał się hiszp... rozdziału. Oficjalnie ogłaszam, że Latawiec nie umarł na syndrom trzeciego rozdziału, chociaż rozdział czwarty jest raczej... ciężki. Zaglądamy do Beilschmidtów, najliczniejszej familii w okolicy.
Ziemia nadal była miękka i wilgotna po niedawnej burzy, co bardzo ucieszyło Ludwiga; dzięki temu dużo lepiej szło mu z wbijaniem ciężkiego, pordzewiałego szpadla w grunt.
Postawił bosą stopę na krawędzi szpadla i pochylił się nad wykopywaną dziurą, by swoim ciężarem wepchnąć metal głębiej w ziemię. Zignorował chłód i twardość narzędzia naciskającego nieprzyjemnie na podeszwę; nie był w końcu małym dzieckiem i mógł znieść trochę niewygody.
Szpadel opadł o kilka centymetrów; Ludwig ostrożnie zszedł z narzędzia. Pochylił się, by uważnie obejrzeć małe draśnięcie nieco poniżej kolana, którego nabawił się wcześniej.
Wyglądało na to, że i tym razem udało mu się nie zabrudzić tego miejsca ziemią. Pokiwał głową z zadowoleniem i uśmiechnął się do siebie.
– Co tak patrzysz?
– Ziemia nie może się tam dostać. Nie chcę dostać gangreny – wyjaśnił poważnie Ludwig, unosząc oczy. Widząc, jak ojciec marszczy brwi, od razu złapał ponownie za szpadel. Najpierw robota, potem gadanie; wykop nie był wystarczająco głęboki. – Zadrapałem się gałęzią.
– Gilbert znowu nagadał ci bzdur?
Ludwig pamiętał jak przez mgłę, że ojciec był kiedyś wysoki, wyższy niż Wilhelm, ale teraz zmalał, jakby czyjaś ręka uporczywie spoczywała na jego karku, sprawiając, że uginał się i pochylał coraz bardziej; wciąż jednak miał silne ręce, którymi teraz jednym stanowczym ruchem zabrał szpadel od Ludwiga i wbił go głęboko w grunt.
Drugim ruchem odrzucił ziemię na bok.
Ludwig opuścił ramiona.
– To zalecenie pana Łukasiewicza – odparł, zerkając tęsknie na stojącą obok niego sadzonkę gruszy; kilka nagich, cienkich gałązek wyrastających z równie wiotkiego pnia, nie grubszego niż jego nadgarstek, wyglądało, jakby złamać je mógł byle wiatr. Ludwig miał cichą nadzieję, że to drzewko przetrwa kolejną burzę nietknięte.
Miało być jego, więc planował dbać o nie, by wyrosło duże i rodziło słodkie owoce; mógłby wtedy przynosić je Gilbertowi. Właściwie, miał też ogromną ochotę nadać mu imię, ale to chyba było zbyt głupie i dziecinne...
– Konowały – burknął tymczasem Ernst Beilschmidt, ocierając pomarszczoną, suchą dłonią pot z zaczerwienionej twarzy. Ludwig otworzył usta, by wyjaśnić, że nie chodziło wcale o pana doktora Łukasiewicza, ale ojciec nie dał mu dojść do słowa. – Robią ambaras z byle skaleczenia. Gdyby pies ogryzł ci palce, to wtedy mógłbyś się martwić... Twoi nauczyciele też nie lepsi, wkładają ci do głowy same głupoty, z których w sadzie żadnego pożytku.
Najmłodszy z jego potomków opuścił wzrok na dziurę w ziemi, przygryzając lekko wargę. Z tego, co podsłuchał z nielicznych, ale zazwyczaj ostrych rozmów ojca z Gilbertem, jego brat nie chciał, by Ludwig wrócił na gospodarstwo po tym, jak prawo przestanie wymagać od niego nauki w szkole.
Sam nie wiedział, co myśleć. Dobrze by było być blisko mamy, ale z drugiej strony, szkoła nie była taka zła. Nie dostawał bardzo złych ocen – nie licząc arytmetyki – miał kolegów... Bardzo lubił, na przykład, Zygmunta, który mieszał języki, gdy ktoś go odpytywał, głośnego Hansa, i tego ciemnookiego chłopca, którego wojna przywiała znad morza wraz z matką i który śmiesznie przeciągał słowa – był tak dobry w matematyce, że nawet pan Hellwitz nie komentował jego akcentu.
Bywało nudno i czasami Ludwig wolał grabić trawę niż wkuwać kolejną formułkę na pamięć, ale Gilbert zawsze powtarzał, że szkoła jest bardzo ważna – a jemu Ludwig wierzył całym sercem.
Myśli chłopca pobiegły do ilustracji, na które zerkał w gabinecie doktora Łukasiewicza – czy mózg naprawdę tak wygląda? Ciekawe, czy będą się tego uczyć w szkole w późniejszych latach? Miał ogromną nadzieję, że tak.
– Nie stój tak, tylko przynieś drugi szpadel – Oschły głos ojca wyrwał go z zamyślenia; Ludwig aż podskoczył. – Z drugiej szopy, ale już. Zaraz noc, a ja chcę to skończyć dzisiaj.
– Dobrze, tato – powiedział, obracając się na pięcie. Tym razem przygryzł wargę aż do bólu; miał nadzieję, że ojciec zleci mu inne zadanie, wyglądało jednak na to, że obaj będą kopać kolejne doły dla nowych sadzonek.
A to oznaczało wędrówkę przez cały sad aż do małego schowka na tyłach, gdzie złożony był drugi komplet narzędzi. Ojciec, coraz częściej narzekający na kolana, nie lubił przenoszenia sprzętów przez niemalże hektar ziemi.
Wiedząc, że ojciec nie lubił opieszałości, Ludwig ruszył szybko przed siebie, wkraczając pomiędzy stare jabłonie.
Konary osnute były białym kwieciem i różowymi pąkami, a opadłe płatki migotały pośród zielonej, miękkiej, chłodnej trawy, którą przemierzał na bosaka; buty, jak zawsze, ułożył w kącie sieni, gdy tylko zjawił się w Litfinken.
Gilbert już zamówił mu nowe, ale do tego czasu Ludwig musiał dbać o tę starą parę, którą po nim odziedziczył (a które Gilbert nosił po Oskarze, i chyba Christian też w nich chodził, ale Ludwig nie był tego pewny).
Idąc przed siebie, wszędzie dookoła słyszał monotonne buczenie pszczół zapylających drzewa, przeplatane cichym ćwierkaniem jakiegoś ptaszka, a zapach kwiecia był wręcz upajający; mama mówiła, że wiosną jest tutaj pięknie, ale Ludwig nie potrafił się tym pięknem cieszyć.
Powód jego niepokoju przybliżał się do niego z każdym krokiem. Ludwig odruchowo zwolnił, chcąc odwlec ten moment jak najdalej w czasie.
Na tyłach sadu, blisko drewnianego, pochylonego płotu, nadal tkwiły urżnięte nisko nad ziemią poczerniałe pnie; wykopywanie pozostałości wyrośniętych, głęboko zakorzenionych drzew było ciężką, mozolną pracą, za którą Ernst nie kwapił się chwytać, mając inne, ważniejsze obowiązki w swoim gospodarstwie.
Któregoś dnia po prostu pozbierał spalone gałęzie, zgrabił pozostałości i rozsypał popioły, by użyźniły ziemię. Ojciec zawsze był praktyczny w swoich działaniach; nawet podpalenie, które zniszczyło część jego sadu, mogło się do czegoś przyczynić.
Ludwig zatrzymał się w pół kroku. Mgliste, gorące wspomnienie gęstego dymu znów stanęło w jego gardle, zatrzymując oddech i niemal go dusząc, gdy patrzył na kikuty martwych drzew.
Ojciec i matka powtarzali ciągle, że był za mały, by pamiętać, jak ciemną nocą pijani obcy żołnierze rozniecili ogień i tylko sąsiedzką pomocą płomienie nie objęły całego sadu, a potem drewnianego domu i całej wsi.
W tym ostatnim mieli rację; Ludwig nie wiedział, kto pomógł, a kto nie, kiedy wybuchł pożar i kto pierwszy krzyknął, widząc konary stojące w ogniu.
Pamiętał za to jedną, maleńką, ulotną jak błyskawica migawkę; obudzony wrzawą, wygląda zza progu chaty i widzi, jak czarne sylwetki biegające na tle sięgających nieba płomieni, podając sobie nawzajem wiadra; łuna nad sadem wryła się w jego pamięć jak znak wypalony na końskiej skórze.
Nie chcąc znowu sobie tego przypominać, Ludwig zatrzymał się przy jednym z pni, wyróżniającym się spomiędzy pozostałych. Po czerwonawej barwie drewna rozpoznał gruszę i niepewnie dotknął jej dużym palcem u stopy, tylko dlatego, że nie nosiła śladów ognia. Spomiędzy słojów wyrastało wątłe odrośle.
To tak, jakby ojciec ściął ocalałe, zdrowe drzewo, nie chcąc zostawić tylko jego na tym całkiem zniszczonym fragmencie sadu.
Ojciec chyba nie lubił grusz; Ludwig ledwie przekonał go, by kupił jedną sadzonkę. Kiedyś mieli dużo grusz, tak mówiła mama, teraz zostały tylko jabłonie...
– Ludwig!
Chłopiec odskoczył od gruszy jak oparzony. Przymknąwszy powieki na tyle, by widzieć tylko zarys świata przed sobą, pobiegł z pochyloną głową w kierunku szopy, próbując nie oddychać.
To nie miało sensu; powietrze nawet tutaj pachniało kwieciem, ale... ale Ludwig miał wrażenie, że tamten dym pełza mu po skórze, wślizguje się pod ubranie i w usta, gdy tylko je otwierał.
Ciężko było mu oddychać; miał wrażenie, że się dławi, chociaż nic nie miał w ustach od obiadu, a słońce już wisiało nisko na horyzoncie. Słońce... Wszystko takie czerwonawe i rdzawe...
Jego dłoń zacisnęła się bezsilnie na pordzewiałym, ciężkim, żelaznym szpadlu, który wymacał niemalże na oślep wewnątrz drewnianej szopy. Tu też było czerwono; Ludwig zerknął szybko w górę i ujrzał, jak promienie zachodzącego słońca prześwitują przez dziury w dachu.
Ojciec ciągle utyskiwał, że Wilhelm obiecał się tym zająć, a potem wyjechał i Bóg tylko wie, czy kiedykolwiek wróci. Ludwig chętnie sam wszedłby na drabinę i przybił parę desek, gdyby tylko ta szopa stała gdzieś indziej, z dala od...
Wzdrygnął się i wyskoczył z szopy, potykając się o pordzewiałą podkowę przybitą na progu. Oplótłszy szczupłe ramiona wokół szpadla, przyciskając jego zimne stylisko do ciała, pobiegł przez sad tak, jakby goniła go wataha wilków.
– Ile można czekać? – zganił go ojciec, gdy tylko Ludwig z trudem wyhamował przy wykopanej w ziemi dziurze i ciężko dysząc, podał mu szpadel. Ernst wbił go w ziemię jednym ruchem. – Jak ci mówię, że masz coś przynieść, to masz to przynieść, a nie bujać w obłokach. Ja ci to bujanie z głowy wybiję, bo wyrośnie z ciebie kolejny wierszokleta, co ma dwie lewe ręce.
Ludwig, nadal z mocno bijącym sercem, otworzył usta, by poprawić ojca, że Gilbert pisze prozę, a nie poezję – bo poezja była dla bab – i tylko jedną rękę ma lewą, ale wtedy właśnie zaskrzypiały drzwi. Chłopiec uniósł wzrok i spojrzał z nadzieją na zbliżającą się do nich kobietę.
– Jesteś głodny? – zapytała, zatrzymując się obok. Jej pochylona, okręcona chustami sylwetka była niewiele wyższa od niego; była jednym z nielicznych dorosłych, przy których Ludwig nie musiał zadzierać głowy. – Musisz być.
Nie miał wcale ochoty na nic do jedzenia; gardło dalej miał ściśnięte, pokręcił więc głową.
– Mówiłem, żeby tu został – Ernst nie przestawał kopać; Ludwig przenosił wzrok to na ojca, to na matkę, zagryzając wargi. Nie lubił, gdy mówiono o nim tak, jakby go tu nie było. – W tym wieku chłopcy potrzebują dużo jeść. W mieście na pewno chodzi głodny.
– Nie, Gilbert zawsze... – zaczął Ludwig.
– Ludwig musi przecież chodzić do szkoły – Mama przyciągnęła go do siebie i oparła dłonie na jego ramionach. – Prawda, mój mały?
Ludwig odetchnął i przymknął oczy, opierając się o nią plecami; obecność mamy zawsze była ciepła, miękka i kojąca. Zawsze pachniała miętą, której na wpół zdziczałe kępki rosły pod oknami chaty... Wziął nieco drżący, głęboki oddech, zanurzając się w tej woni.
Ten zapach nieodłącznie kojarzył mu się z domem w Litfinken; mama parzyła miętę, gdy bolał go brzuch, suszyła ją ponad piecem w kuchni, i nawet kot, ten ze śmiesznym okiem, którego Ludwig pamiętał jak przez mgłę, tak się nazywał. Minze, Minze, tak go zawsze wołała...
Poprosi Gilberta, by kupił mu doniczkę i pomógł mu zasadzić miętę, wtedy mógłby czuć zapach mamy, gdy się budził. Oczywiście, nie powie chłopcom, dlaczego akurat mięta, pewnie by go wyśmiali...
– Reszta też musiała – sarknął Ernst, nie zaprzestając pracy. Wykop robił się coraz głębszy. – Zachciało się im potem wielkiego świata – dodał, wbijając szpadel w ziemię z zaskakującą zawziętością. – Ile ja się osłuchałem, że tu nie ma pracy... Jak to nie ma? – Drugą ręką wskazał sad. – Mało tu pracy? W głowach się im poprzewracało od tej szkoły. Wszyscy moi synowie wyjechali na zachód i tyle ich widziałem. Ten też ucieknie, jak go nie przypilnuję, Heidi.
Nim Ludwig zdążył otworzyć usta i powiedzieć, że nie, on na pewno nie zostawi mamy, zza płotu dobiegł głośny gwar dziecięcych głosów; Ludwig odskoczył od mamy i stanął na palcach, chcąc dostrzec ponad sztachetami, kto tak krzyczy.
Grupa pięciu chłopców w jego wieku ciągnęła za sobą opierającego się latawiec; kolorowe bibułki tańczyły za nim w powietrzu, oplatając się wokół długiej linki, a na samym jasnym płótnie dało się dostrzec jakieś bohomazy.
Ludwig aż podskoczył z podekscytowania, gdy jeden z chłopców na jego widok uśmiechnął się szeroko i zamachał ręką.
– Ludwik! Ludwik! Patrz, jaki fajny Drachen! – Zygmunt, mieszkający na drugim końcu Litwinek, szarpnął sprawnie linką; mimo niewielkiego wiatru latawiec wzbił w górę. – Chodź do nas! Komm!
– Mogę? – Ludwig zerknął z nadzieją na ojca.
Odkąd tylko przyjechał do Litfinken – na wozie znajomego – pracował w sadzie i nie miał ani chwili na odpoczynek. Dzień się już kończył, a Gilbert obiecał, że gdy się ściemni, przyjedzie po niego rowerem (oczywiście, że Ludwig nie bał się ciemności, nie był już małym dzieckiem, po prostu nie lubił chodzić samemu po zmroku).
Ernst spojrzał ponuro na sadzonki; Ludwig przełknął ślinę. I tak by nie skończyli ze wszystkim, kwadrans czy dwa już nie zrobią różnicy, prawda?
– Niech idzie się chwilę pobawić – Heidi znów dotknęła ramion Ludwiga. – Dobrze się dzisiaj spisał, mój mały...
– Jeszcze go kraść nauczą, polskie... – Ernst urwał w połowie i splunął na ziemię, posyłając nieprzychylne spojrzenie czekającej gromadce.
– To tylko dzieci. Z porządnych rodzin, znasz ich... – Heidi Beilschmidt nagle zaniosła się duszącym kaszlem; Ludwig skulił się, słysząc nad sobą ten paskudny, suchy dźwięk i zerknął z obawą w górę.
Oczy mamy były szkliste, gdy przytykała dłoń do ust; po chwili odetchnęła głębiej.
– Pozwól mu, Ernst. Ile razy Jan pożyczał ci narzędzia? A kto pomagał ci płot naprawić, nie ojciec Zygmunta?
Ernst tylko burknął coś pod nosem.
Ludwig powiódł wzrokiem po rodzicach, marszcząc brwi; miał wrażenie, że ostatnio działo się coś dziwnego, coś, co dotyczyło tutejszych Polaków. Nawet nauczyciele w szkole wydawali się być znacznie bardziej opryskliwi w stosunku do polskich dzieci, ale nikt nie kwapił się, by wyjaśnić Ludwigowi, dlaczego.
Zdecydowanie muszę zapytać Gilberta, postanowił. On będzie wiedział. Zawsze wszystko wie.
Zerknął raz jeszcze na oczekujących chłopców. Większość z nich ganiała po polnej drodze boso, podobnie jak on. Rozczochrani, roześmiani, paplali wesoło, patrząc na niego z nadzieją.
– Niech będzie – Ku radości Ludwiga Ernst skinął głową. Wyciągnął szpadel z ziemi i oparł się o niego, łypiąc dookoła z niechętną akceptacją. Ludwig znał ten wyraz twarzy; ojciec zawsze patrzył tak na Gilberta. – Ale nie idź daleko, zrozumiano? I zachowuj się.
Ludwig gorączkowo pokiwał głową i ruszył w kierunku furtki; gdy opuszczał podwórko, obejrzał się za siebie; matka znikała w drzwiach chaty, otulając się mocno chustą.
Pomyślał, że mama chyba czuje się gorzej niż zwykle; potem otoczyła go gromadka chłopców i na widok furkoczącego latawca natychmiast zapomniał o rodzicach, bracie i sadzie.
Pognali drogą, a później łąką; świerszcze uciekały im spod nóg, gdy wpadli w wysokie trawy, zaraz obok niedawno wysianego pola żyta.
Spacerujący miedzą gospodarz, pochylony wiekiem, uśmiechnął się tylko, gdy minęła go rozwrzeszczana gromada, głośniejsza od stada szpaków, ciągnąc za sobą wirujący w powietrzu latawiec. Na płótnie ktoś namalował węglem pokraczny rysunek psa z wyszczerzonymi zębami.
Ludwig, mając w pamięci stanowczy nakaz ojca, ukłonił się dalszemu sąsiadowi, chociaż nie był pewny, jak staruszek się nazywa. Odkąd Gilbert zabrał go ode sobą do Neidenburga, personalia mieszkańców Litfinken, nauczane łagodnie przez matkę podczas spacerów przez wieś, coraz bardziej rozmywały się w jego pamięci, zupełnie jak kropla krwi w wodzie.
Zerknął na swoją nogę, ale ranka pozostała czysta. Ta na ramieniu też już się goiła; Ludwig bardzo pilnował się, by nie drapać strupa.
– Wiesz co, Ludwik, ja ci zazdroszczę – odezwał się nagle Zygmunt, gdy wiatr ustał i zatrzymali się pośród pól.
Był drobnym, jasnowłosym chłopcem, mniejszym nawet od Ludwiga, ale za to znacznie, znacznie zwinniejszym. Mówił szybko, połykając końcówki i akcentując śmiesznie słowa, ale odkąd bawili się razem na przerwach, Ludwig zdążył już się przyzwyczaić do tej maniery.
Sam nawet nauczył się niektórych polskich słów, w tym takich, za które ojciec pewnie sprawiłby mu lanie, gdyby wydało się, że Ludwig je zna.
Z drugiej strony, Gilbert też je znał i tylko się śmiał, gdy Ludwigowi raz wymsknęło się to, co nie powinno, więc może wcale nie były takie brzydkie?
– Wyjdziesz i za chwilę jesteś w szkole. My musimy iść do Neidenburga prawie godzinę.
Gromadka chłopców spojrzała na Ludwiga z zazdrością; ten zmieszany powiódł po nich wzrokiem.
– Wiem – odparł zdziwiony. – Przecież też tak chodziłem, dopóki Gilbert mnie nie zabrał. Nie pamiętacie?
Małe, jednopokojowe mieszkanko na nidzickim rynku służyło Beilschmidtom od kilkunastu lat, a dwa skrzypiące łóżka przechodziły z rąk do rąk braci tak samo, jak buty czy koszule; było bliżej do szkoły i bliżej do pracy, zwłaszcza zimą, gdy droga z Litfinken pokrywała się grubą warstwą śniegu i przedarcie się do Neidenburga było wyzwaniem.
Właściciel kamienicy był starym znajomym ojca i, jeśli Ludwig dobrze rozumiał, oznaczało to, że płacą mniej niż powinni, ale i tak Gilbert nigdy nie był zadowolony, gdy miał płacić komorne za kolejny miesiąc.
– Myślałem, że zapomniałeś – naburmuszył się inny chłopiec, Peter, żując od niechcenia długie źdźbło trawy. – Myśleliśmy, że przeniesiesz się dopiero, jak będziesz szedł do pracy. Też bym tak chciał. Mam wujka w mieście i mógłbym spać u niego, ale moja mama nie chce o tym słyszeć. Ale twoja ciągle choruje, nie?
Ludwig uciekł wzrokiem, a jego dobry humor wyparował. Wpatrzył się w trawy sięgające mu do pasa, czując narastający ból gdzieś w sercu. Oczy jakoś tak zamgliły mu się i zwilgotniały, zamrugał więc zawzięcie; był za duży na płacz. W uszach, mimo wieczornego śpiewu ptaków, znów zabrzmiał mu narastający, duszący kaszel.
– Gilbert mówi, że mama wyzdrowieje – powiedział po chwili; jego gardło było dziwnie ściśnięte. – Ale ja w to nie wierzę.
Tak cicho chłopcy z Litfinken bywali tylko wtedy, gdy pan od arytmetyki podnosił się od biurka, stawał na katedrze i uderzając rytmicznie linijką o dłoń, wodził wzrokiem po klasie, szukając ucznia, który udzieli odpowiedzi na zadane pytanie.
Dzisiaj był bardzo duszny dzień; ciężko mu się oddychało i nagle zapragnął, by Gilbert już przyjechał.
– A wy macie dalej tego wielkiego psa? – wypalił nagle Leon, wskazując na porzucony w trawie latawiec. Spomiędzy kłosów na Ludwiga łypnęło duże, czarne oko.
– Nie – powiedział powoli Ludwig, mrugając na tę nagłą zmianę tematu. – Ojciec mówił, że to był zły pies. Ugryzł go, więc się go pozbył. Już dawno.
Pamiętał tylko jeden moment, który równie dobrze mógłby być snem; rdzawa kula futra, zwinięta pod kuchennym oknem, i roześmiany Oskar, głaszczący merdającego ogonem psa i mówiący coś do Wilhelma. Wspomnienie było wyblakłe i zatarte; chyba wtedy jeszcze nawet nie było wojny. Nie był pewny, kiedy dokładnie Labbata zniknął z ich gospodarstwa, ale bliznę na ręce ojca widział nie jeden raz.
– Jak się pozbył? – zapytał z ciekawością Zygmunt.
Ludwig tylko wzruszył ramionami; kiedyś pytał Gilberta, ale nie otrzymał odpowiedzi. Powiódł wzrokiem po horyzoncie pól uprawnych; czerwona kula słońca w połowie skryła się już w ciemności znajdującego się tam lasu. Obejrzał się niespokojnie na Neidenburg; niebo nad miastem przybrało już granatowy odcień.
– Jak ugryzł pana, to pewnie był wściekły – skomentował Peter. – Znowu wieje, rozplączcie to!
– Ty zaplątałeś, to ty rozplącz!
Ludwig nie zwrócił uwagi na kłótnię, która rozgorzała pośród chłopców; przytknął dłoń do czoła i stanął na palcach, próbując dostrzec jakikolwiek ruch na drodze między wsią a miasteczkiem. Wytężał wzrok, ale odległość była zbyt duża.
Zerknął na latawiec, którego sznurki Zygmunt z kwaśną miną zaczął rozplątywać, ale chęć do dalszej zabawy całkiem go opuściła. Nagle zapragnął znaleźć się z powrotem w Neidenburgu, w ich małym, ciasnym mieszkaniu, patrzeć, jak Gilbert siada do biurka i usnąć w rytm skrzypienia ołówka...
Za sobą, kilkaset metrów dalej, widział sad; długie cienie drzew kładły się po ziemi.
Wiatr wzmógł się, znacznie chłodniejszy niż wcześniej; latawiec zafurkotał i nagle Ludwig zauważył, że Zygmunt wciska mu w ręce linki.
– Masz ten Drachen – Oczy chłopca patrzyły pewnie i jakoś tak świdrująco w jego własne. – Pożyczę ci.
– Naprawdę? – zapytał Ludwig, otwierając szeroko oczy. Latawiec ponad jego głową szarpnął się na wietrze, więc odruchowo mocno zacisnął palce na sznurku; pies na płótnie jakby zamerdał malowanym ogonem.
– Mi się już sprzykrzył – Gromadka chłopców jęknęła z rozczarowaniem, ale Zygmunt potrząsnął głową i pewnie kontynuował. – Kiedyś mi oddasz.
Ludwig spojrzał z niedowierzaniem na Zygmunta, a potem uśmiechnął się nieśmiało, nim jednak zdążył podziękować, usłyszał, jak ktoś woła go po imieniu; rozpoznając głos, obrócił się szybko na pięcie.
Na polnej drodze zobaczył rower i Gilberta; podskoczył i pomachał radośnie do brata.
Chłopcy wyglądali na rozczarowanych.
– Już idziesz?
– Będziesz jutro?
– Nie wiem – odparł szczerze Ludwig. – Ojciec chce, żebym mu pomógł skosić trawę, ale Gilbert powiedział, że mam w tym tygodniu się więcej uczyć arytmetyki.
– Wolałbym kosić trawę – Zygmunt skrzywił się, jakby zjadł coś kwaśnego i potarł lewą dłoń. – Jutro ucieknę i pójdę nad Nidę, tylko nikomu ani słowa.
– Jeśli będziesz uciekał z lekcji, pan Hellwitz będzie jeszcze bardziej zły – zauważył trzeźwo Ludwig.
Zygmunt potrząsnął głową.
– I tak jest zły – powiedział, zagryzając wargę. – Bom Mazur. I nic tego nie zmieni.
– Cześć, dzieciaki! – Gilbert sprawnie zeskoczył z roweru, nim ten w pełni wyhamował. Gromadka chłopców wymamrotała chórem powitanie. Gilbert powiódł po nich wzrokiem z szerokim uśmiechem.
Ludwig podszedł bliżej; miał ochotę się przytulić, ale obecność rówieśników skutecznie go od tego odwiodła. Zamiast tego stanął przy boku brata.
Jasne, niemalże białe włosy Gilberta były zmierzwione i wilgotne. Miał na sobie swoje robocze ubranie, spodnie i wymiętą koszulę przesiąkniętą mocnym zapachem warzelni; musiał przyjechać tu od razu po pracy, zrozumiał Ludwig. Szorstka dłoń spoczęła na jego ramieniu i chłopiec niemalże od razu poczuł się spokojniejszy.
– Jedziemy do domu? – zapytał cicho.
– Jedziemy – zgodził się Gilbert. – Tylko zajrzę do mamy. Wskakuj – Szarpnięciem głowy wskazał na rower, a potem ją do góry. – Kto ma taki wspaniały latawiec?
– Zygmunt mi pożyczył – wyjaśnił Ludwig, ściągając latawiec na dół i starannie oplątując linkę wokół końca jednego z patyków.
– Świetnie, puścimy go jutro na rynku.
– Serio?
– Serio, tylko masz szybko biec, jak ktoś wezwie policjantów.
– Nie chcę uciekać przed policją – stropił się Ludwig; Gilbert tylko roześmiał się głośno.
– Przecież żartuję – Przeczesał włosy brata, burząc ich porządek. – Chodź. Trzymajcie się, chłopaki.
Gilbert przejął latawiec, przycisnął go łokciem do boku, a potem przytrzymał rower.
Ludwig usiadł bokiem na ramie i kurczowo zacisnął dłonie na środku kierownicy; nie lubił, gdy jego nogi wisiały w powietrzu. Nie mógł się doczekać, aż urośnie.
Gilbert wskoczył na siodełko; lewą rękę oparł na kierownicy, drugą chwycił pewniej latawiec.
– Gotowy? – zagadnął dziarsko i nie czekając na odpowiedź, naparł na pedały.
Ludwig aż pisnął, gdy pierwszy raz podskoczyli na jakimś kamyku; mocniej złapał się kierownicy, gdy pognali szaleńczo polną, nierówną dróżką. Spod kół chlapało błoto; Ludwig podwinął nogi, mając ciągle w pamięci zalecenia młodego pana Łukasiewicza.
Gilbert zaśmiał się ponad jego głową; Ludwig nie miał pojęcia, jakim cudem jest w stanie kierować jedną ręką. Raz tylko obejrzał się, by pod ramieniem brata dostrzec, jak chłopcy otaczają Zygmunta, przekrzykując się wzajemnie z żalu za oddaną zabawką. Potem skupił się tylko na tym, by nie spaść.
Włosy wpadły mu do oczu, w uszach słyszał furkot latawca, świst wiatru i głośny śmiech Gilberta; w pewnej chwili zauważył, że sam też się śmieje.
Sad zbliżał się bardzo szybko; tuż przed płotem Gilbert gwałtownie wyhamował, zeskoczył z roweru i, nim Ludwig zdążył zorientować się, co się dzieje, został ściągnięty z ramy wprost w ramiona brata. Rower upadł w nieskoszone jeszcze trawy pod sztachetami.
Nadal chichocząc, Ludwig odruchowo wtulił się w brata; w odpowiedzi uścisk jeszcze się wzmógł. Potem uniósł wzrok na latawiec; przetrwał ich jazdę nietknięty i w takich właśnie chwilach Ludwig upewniał się w przekonaniu, że jego brat potrafi dokonać niemożliwego, bo każdy inny na pewno by już go połamał.
– Jesteś szalony – zachichotał, gdy Gilbert postawił go na ziemi.
Gilbert uchylił nieistniejącej czapki, otwierając przed nim drewnianą furtkę.
– Do usług! – powiedział z szerokim uśmiechem, a potem spojrzał poprzez sad; radość z wolna zniknęła z jego oblicza.
Ludwig również skierował tam wzrok; ojciec z trzaskiem zamykał za sobą drzwi chaty. Matka, stojąca obok, tylko pokręciła głową i wolno ruszyła w ich kierunku.
– Gilbert, kochanie – powiedziała ciepło, gdy starszy syn podszedł bliżej i pochylił się, by ucałować ją w policzek. Jej wargi drżały, jakby próbowała powstrzymać śmiech. – Nie rób tak więcej, połamiesz się i co wtedy będzie?
– Zawoła się doktora – zaproponował Ludwig, ale dorośli wydawali się go nie słyszeć.
Szeptem zamienili jeszcze kilka słów, a potem matka ścisnęła spracowane dłonie Gilberta bardzo, bardzo mocno.
– Już prawie ciemno, jedźcie.
***
Gdy zatrzymali się przed kamienicą, na rynku już paliły się latarnie; Ludwig zszedł ostrożnie z ramy, próbując się nie krzywić.
– Pomożesz mi z arytmetyką, zanim pójdziesz spać? Nie zrobiłem jeszcze zadania domowego – zapytał z nadzieją, gdy Gilbert wprowadzał rower na pogrążone w mroku podwórze. Podążył za nim, trzymając się blisko. – A latawiec puścimy jutro?
– Przecież obiecałem – Gilbert wydawał się zdziwiony pytaniem. – No, migiem na górę, zapal światło i wyciągaj kajecik... Masz!
Ludwig ledwo złapał rzucony mu klucz przyczepiony do kawałka sznurka; mocno zaciskając dłoń na rozgrzanym metalu – Gilbert zwykle nosił go pod koszulą, przy skórze – pchnął ciężkie, drewniane drzwi i wsunął się do pustego holu.
Ostrożnie wszedł po schodach na piętro, uważając, by się nie potknąć w półmroku; przez przybrudzone okna wpadała niewielka ilość światła z ulicy.
Otworzył drzwi do ich mieszkania, uważając, by klucz znowu nie zaciął się w zamku, tak jak ostatnio; wysoka sylwetka Gilberta pojawiła się za nim, gdy Ludwig wszedł do środka.
– Daj mi chwilkę, mały.
– Nie jestem mały.
Gilbert tylko się roześmiał. Gdy zaczął się przebierać, Ludwig zapalił świeczkę na biurku i sięgnął po tornister. Dłuższą chwilę rozkładał przybory, dając Gilbertowi czas na doprowadzenie się do porządku po pracy.
– Jadłeś kolację?
– Nie.
– Jest jeszcze trochę kaszy. Jutro wymyślę coś lepszego. Może kupię rybę.
Nim obaj zasiedli do arytmetyki, minęło trochę czasu; Ludwig ziewnął szeroko, czując piasek pod powiekami, ale nie wypuszczał ołówka z dłoni.
Gilbert pochylił się nad zeszytem; w przeciwieństwie do jego własnego, pismo Ludwiga było drobne i wyjątkowo staranne. Chłopiec nieświadomie przygryzał wargę, wolno przepisując treść zadania z grubego podręcznika o wytartej, miękkiej okładce; jeśli któraś z liter różniła się chociaż odrobinę rozmiarem, Ludwig starannie wycierał ją gumką.
– Skończyłeś?
– Tak – Ludwig postawił kropkę na końcu zdania i opuścił ramiona, przyglądając się zadaniu. Ilość przykładów do rozwiązania wydawała się nie mieć końca, a każdy był bardziej skomplikowany od poprzedniego. – Nie rozumiem tego – poskarżył się, wskazując na rozbudowane równanie pełne ułamków. – I tego tutaj – dodał, zerkając na stronę w podręczniku. – Jest... jest dziwnie napisane.
Gilbert przyciągnął podręcznik bliżej zapalonej świecy i rzucił okiem na definicję; skąpy opis zawierał więcej symboli matematycznych i równań niż słów. Jego uśmiech nieco zrzedł.
– Uch... Ja bym to lepiej napisał – mruknął pod nosem. – Dobra, braciszek ci zaraz wszystko wytłumaczy, ale najpierw zobaczymy, co sam umiesz – dodał głośniej. – Pierwszy przykład, no dalej.
– Tu muszę dodać... – Ludwig zaczął robić pierwszy przykład. – I teraz do wspólnego mianownika... Dwa i siedem... Czternaście... Dwadzieścia osiem czternastych... Czyli dwa.
– Widzisz, umiesz.
– To to było proste, to już nie jest, zobacz – Ludwig szturchnął palcem piętrowy ułamek. – Pan Hellwitz robi takie w pamięci i zapisuje od razu wynik. Nie rozumiem jak – urwał gwałtownie, patrząc bezradnie na kolejny przykład. – I chciałbym to sobie rozpisać, ale pan Hellwitz mówi, że tylko małe dzieci tak rozpisują krok po kroku – dodał bardzo, ale to bardzo cicho.
Nie po raz pierwszy Gilbert miał ochotę dać nauczycielowi arytmetyki w mordę, ot tak, chociażby profilaktycznie. Zamiast powiedzieć na głos, co sądzi o belfrze, tylko poczochrał jasne włosy brata; ten jęknął w proteście.
– W domu będziesz rozpisywał tak, jak potrzebujesz – powiedział pewnie Gilbert. – W klasie też.
– Ale...
– Jak Hellwitz zobaczy, że wynik jest dobry, to nie będzie mu to przeszkadzało.
– Naprawdę?
– Cóż... – Gilbert wahał się o sekundę za długo; Ludwig westchnął i ułożył głowę na biurku.
– Zygmunt chce jutro uciec z lekcji – szepnął, patrząc na stos rękopisów; szorstki blat drapał go w policzek. – Też mogę?
– Oczywiście, że nie, tylko tchórze uciekają – Gilbert pochylił się nad bratem. – To ten, który dał ci latawiec?
– Pożyczył – Ludwig wyprostował się na krześle i ziewnął ponownie. – Gilbert... – zaczął cicho, wpatrując się w okno przed biurkiem. Oczy same mu się zamykały, gdy w końcu dopadło go zmęczenie. Cyfry rozmazywały się, a jemu coraz ciężej było myśleć. – A może... może zrobimy to rano, nim wyjdziesz? Obudzisz mnie wcześniej? Zrobiłem te pierwsze przykłady, ale te piętrowe...
– Jasne, mały. Idź spać.
Ludwig zsunął się z krzesła; Gilbert lekko pchnął go w kierunku łóżka.
– Umiesz przekształcać ułamki, prawda? – zapytał nagle Ludwig, szeroko otwierając oczy w panice. – Czytałem o tym w podręczniku, ale nie rozumiem, jak to działa, a pan Hellwitz nie będzie powtarzał drugi raz, bo...
– Bo tylko małe dzieci proszą o powtórzenie – dokończył Gilbert tonem, w którym zabrzmiała chłodna nuta. – Jasne, że umiem. Ja bym nie umiał? Idź spać. Będzie dobrze. A jak Hellwitz będzie na ciebie krzyczał, to przełożę go przez kolano, zobaczysz.
Ludwig zachichotał cicho; szybko przebrał się w nocną koszulę i od razu wsunął się pod przykrycie.
– Gilbert... – szepnął, gdy zwinął się już w kłębek i położył głowę na poduszce.
– Co?
– Mama w końcu wyzdrowieje...?
W pokoju migotał płomień pojedynczej świecy; Ludwig nie widział wyraźnie twarzy brata.
– Oczywiście, że tak – głos Gilberta był jakby zduszony; a może tylko tak Ludwigowi się wydawało. Powieki były strasznie ciężkie. – Śpij, mały.
– Opowiesz.... mi... coś?
– O tym, jak w okopie graliśmy w karty?
– Wszystkich ograłeś – Ludwig uśmiechnął się, nie otwierając oczu.
– Przecież zawsze wygrywam – I tak Gilbert rozpoczął wartką, szaleńczą opowieść o własnych wybrykach i wyczynach, gestykulując szeroko i podkreślając tonem głosu to, co uważał za najważniejsze. Usta nie zamykały mu się przez dobre kilka minut, w końcu jednak i jemu zabrakło tchu.
– Niesa...mowite... – głos chłopca był już cichym pomrukiem; Gilbert pogłaskał go po włosach, a potem odczekał, aż oddech Ludwiga się wyrówna. Gdy już był pewny, że brat śpi, cicho wstał i usiadł za biurkiem.
Czas na pracę.
Przejrzał pobieżnie nierozwiązane zadania w zeszycie, a potem przerzucił kilka stron podręcznika; na widok piętrowych ułamków zaklął cicho pod nosem.
Siedział tak długo, czytając i rozpisując przykłady na osobnej kartce; często skreślał całe linijki, w końcu jednak uznał, że przypomnienie odniosło jako-taki skutek; przynajmniej miał pojęcie, gdzie zacząć.
Uważał się za inteligentnego, wybitnie wręcz uzdolnionego w wielu dziedzinach, ale nawet on miewał słabości; nigdy nie był zbyt dobry z arytmetyki. Astronomia to co innego – ciekawe, pomyślał, co stało się z tym starym atlasem nieba, który kiedyś przyniósł Oskar i za nic nie chciał zdradzić, skąd go ma...
W kocu, po niemal czterech kwadransach walki z ułamkami, spojrzał bez entuzjazmu na zapisaną niedbale kartkę. Potem przerzucił kilkadziesiąt stron podręcznika i pokręcił głową na widok dalszego materiału.
Na biurku leżała linijka; Gilbert w zamyśleniu przetoczył ją w długich, bladych palcach.
– Na razie to wystarczy, ale trzeba nam dwóch rzeczy – mruknął do siebie. – Dobrego lekarza i dobrego matematyka.
Spojrzał przez ciemny, ciasny pokój.
– A nade wszystko, trzeba nam forsy.
Zamknął podręcznik do matematyki i wyciągnął swoje rękopisy; mocno przyciskając ołówek do papieru, zanurzył się w niespokojnych wodach wyobraźni, wśród fal pędzących myśli próbując uchwycić tę najlepszą, nim przecieknie mu przez palce.
Pisanie niewiele różniło się od kłamania; po prostu było piękniejsze, a Ludwig był za mały na brzydką prawdę.
***
Czasem Ludwig budził się w nocy albo nad ranem; gdy widział tańczący odblask na suficie, wpierw nieruchomiał i sztywniał. Potem, gdy zdawał sobie sprawę, że nie słyszy trzasku płomieni, a jedynie szum stalówki przeciąganej po papierze i skrzypienie krzesła, oddychał z ulgą i znów zamykał oczy, bo wszystko było dobrze.
Dziś też przebudził się, gdy świat dookoła był już porannie szary; gdy tylko otworzył powieki, przypomniał sobie, że nie może pozwolić sobie na leżenie jeszcze godziny; miał zadanie domowe do zrobienia.
Usiadł powoli na łóżku, potarł oczy i zauważył, że Gilbert już siedzi przy biurku. Jego brat zwykle wstawał wcześniej od niego, by zdążyć na rozpoczęcie porannej zmiany w browarze, ale tym razem Ludwig miał wrażenie, że Gilbert w ogóle się nie kładł, mimo nocnej koszuli, którą miał na sobie.
Nawyk Gilberta, pisanie wieczorami i późną nocą, czasem zbierał żniwo w postaci nieprzespanej nocy; tak najwidoczniej było dzisiaj.
Cokolwiek teraz Gilbert pisał, pisał to obiema rękoma, przerzucał pióro z prawej do lewej dłoni, a z lewej do prawej, zasłaniał kartkę przedramieniem i przyciskał stalówkę do papieru tak mocno, jakby chciał wyryć w nim słowa; wpatrywał się w papier tak, jakby wcale go nie widział, ze zmarszczonymi brwiami skupiony na czymś, co jeszcze nie istniało.
W takich chwilach Ludwig zwykle siedział cichutko i tylko obserwował, nie chcąc spłoszyć tego skupienia. Ciekawe, pomyślał, czy pisał „Huzara", czy próbował pisać to, co jest tajemnicą.
Ciężko było utrzymać jakieś tajemnice w jednopokojowym mieszkaniu, ale Ludwig czekał, aż Gilbert sam mu powie, czym był ten drugi projekt. Może będzie mógł mu wtedy pomóc? Aż zadrżał z podekscytowania.
Gilbert udawał, że to kolejne fragmenty wesołej opowieści o żołnierzu, ale raz, gdy Ludwigowi udało się zerknąć ponad ramieniem śpiącego na blacie biurka brata, dostrzegł na papierze dziesiątki wykreślonych imion.
Huzar nie miał imienia; Ludwig mógł paplać i paplać, wymieniać imiona wszystkich, których znał, sąsiadów, dzieci ze szkoły, polskie, niemieckie, nawet takie, które przeczytał w szkolnej książce, najzwyklejsze i najdziwniejsze, ale Gilbert zawsze kręcił głową.
Huzar ma imię, które jest tajemnicą nawet dla mnie, mówił tylko, mrugajac okiem.
Gilbert po cichu szukał imienia dla tej drugiej, tajemniczej rzeczy, która istniała i nie istniała jednocześnie, i wyglądało na to, że robił to właśnie teraz – skreślał, zawieszał ołówek nad papierem, pisał, skreślał, zmieniał ręce...
Gdy Gilbert w twórczej niemocy oparł głowę o dłoń, spojrzenie Ludwiga padło na swój tornister. Nagle dotarło do niego, że już jest jasno; przypomniał sobie o nieskończonym zadaniu i zerwał się na równe nogi. Mieli mało czasu!
– Gilbert!
– Wstałeś? – Gilbert odwrócił się przez ramię i przełożył dyskretnie kartki.
– Tak – przytaknął Ludwig i przemknął przez chłodną podłogę. – Nie spałeś?
– Nie potrzebuję tyle snu, co ty. Już urosłem.
Ludwig naburmuszył się; Gilbert potargał i tak zmierzwione snem włosy.
– Chodź tutaj – powiedział. – Zrobimy razem te ułamki, nim pójdę do pracy.
Chłopiec natychmiast zapomniał o drażliwej kwestii wzrostu.
– Jesteś najlepszy!
***
Ciężka woń brzeczki unosiła się w powietrzu; gdy wydawało mu się, że nikt nie patrzy, Gilbert potarł pełne piasku oczy. Zapowiadał się ciężki dzień, ale zarwaną noc uznawał na konieczność.
Oceny Ludwiga musiały się poprawić, nim ojciec się dowie i zdobędzie dowód na to, że Gilbert sobie nie radzi.
Ja sobie nie radzę, prychnął w myślach Gilbert. Radzę sobie z nim doskonale, na pewno lepiej niż ty, dziadzie z wrażliwością tępego gwoździa.
Gilbert widział efekty swojej opieki nad bratem; w mieście mały sypiał o wiele spokojniej niż w dusznej chacie przy sadzie, i rzadziej śnił o ogniu. Może i miał mniej miejsca do zabawy, ale nie musiał za to drałować do szkoły czterech kilometrów w jedną stronę, i tu miał znacznie lepsze perspektywy na przyszłość niż na tej zabitej dechami wsi...
– Długa noc? Wyglądasz jak śmierć, hehe.
– Naprawdę tak uważasz? – Gilbert posłał pełne politowania spojrzenie koledze ze zmiany. – Widziałeś swoją twarz, tak dla porównania, stary cepie?
– Panowie, bez wyzwisk z rana!
– Nie ja zacząłem – Gilbert wzruszył ramionami.
– Aleś drażliwy... A ja tylko chciałem zagadać, gdzie się podziała cała ta wataha Beilschmidtów biegająca po okolicy? Nikogo z twoich braci już nie widuję, a codziennie jestem na mieście albo w Litwinkach. Tylko ciebie i tego małego... Nie mów, że was tak wojna przetrzebiła?
Nie, pomyślał kwaśno. Jeden krzyż hen we Francji nam wystarczy. Boże, świeć nad duszą Albrechta i przyjmij go do życia wiecznego...
– Rozjechali się po kraju za pracą – odparł chłodno, wzruszając ramionami. – Dziwi cię to? – dodał ostrzej.
– Nie, tu ani porządnej pracy, ani porządnej wypłaty – Jego współpracownik machnął lekceważąco ręką. – Dziwi mnie tylko, że sam stąd nie zwiałeś. Gdyby mnie kobieta nie trzymała, już dawno by mnie tu nie było.
Gilbert nie odpowiedział; poprawił tylko zsuwający się mankiet koszuli, posyłając mężczyźnie raczej chłodne spojrzenie.
– Właśnie – odezwał się inny pracownik, wysoki Polak. – Namyśliłeś się może, Gilbert, na co, co ci proponowałem? Dalej szukają rąk do pracy w Saksonii, dobra forsa.
– Mówiłem ci już – Gilbert skrzywił się. – Nie zabiorę Ludwiga na taką poniewierkę, a samego go nie zostawię. Nie ma mowy.
– Jeszcze cztery lata i nie będzie musiał chodzić do szkoły. Mógłbyś zabrać go ze sobą, by też popracował.
Gilbert nie odpowiedział; poprawił drugi mankiet i odszedł bez słowa.
***
Papier z suchym trzaskiem uderzył o pulpit biurka; Ludwig aż się wzdrygnął.
– Co to jest, Beilschmidt? – zapytał surowo nauczyciel, szturchając drewnianym wskaźnikiem zeszyt i zapisane tam starannym pismem rozwiązania równań.
Ludwig przełknął ślinę.
– Zadanie domowe, proszę pana – powiedział lekko drżącym, piskliwym głosem. Poczuł, jak jego policzki pokrywają się czerwienią, ale na szczęście, nikt się nie śmiał; cała klasa znała gniew Hellwitza i siedziała jak trusie, kuląc się na swoich krzesłach.
Jedno z miejsc było puste; nagle Ludwig przestał być pewny tego, że ucieczka z lekcji była złym pomysłem. Po sprawdzeniu obecności nauczyciel rzucił tylko kilka przykrych słów pod adresem Zygmunta, którego nawet tutaj nie było.
Może konsekwencje przyjdą dopiero później, ale teraz Ludwig bardzo chciał być na miejscu kolegi, siedząc na trawie nad Nidą albo pałętając się po wsi.
– Rozwiązane całkowicie błędnie, przy użyciu jakichś wydumanych metod, których na pewno nie wykładałem – Głos Hellwitza był zimny jak stal. – Jedynie dodawanie ułamków jest poprawne, co jest rozczarowujące, bo tego uczyłem was już w poprzednim roku. Opowiadam o piętrowych ułamkach od miesiąca. Wstyd.
Ludwig zamrugał, czując łzy napływające mu do oczu. Nie chciał tu płakać, nie na lekcji! Naprawdę się starał i w domu, przy Gilbercie, wyniki wydawały się sensowne.
– Przepraszam, proszę pana – wychrypiał ze ściśniętym gardłem, ledwo słyszalnie.
– Przeprosiny na nic się nie zdadzą, jeśli nie rozumiesz, co zrobiłeś źle.
– ...Tak, proszę pana.
– Widzisz, co jest nie tak?
Ludwig przełknął ślinę i zerknął na pokreślony zeszyt; Hellwitz nie szczędził krytycznych uwag przy każdym ze źle rozwiązanych przykładów. Powiódł rozognionym wzrokiem po liczbach; niektóre ułamki wyszły naprawdę brzydkie, ale do tej pory myślał, że tak ma być, bo nie są już małymi dziećmi, które potrzebują prostoty.
Piętrowy ułamek, znak równości. Licznik pomnożony przez mianownik, kolejny znak równości. Umiał mnożyć ułamki! To miało sens!
– Beilschmidt!
– Nie, proszę pana – wyszeptał pokonany, opuszczając oczy. Na ciemnym blacie biurka jego własne paznokcie zostawiły jaśniejsze ślady; nawet nie zauważył, że zaciska kurczowo dłonie na krawędzi blatu.
– Kto powiedział ci, że tak przekształca się ułamki do prostszej postaci?
– Nikt, proszę pana – odpowiedział Ludwig natychmiast, czując gorzki smak kłamstwa na języku; łgarze byli nic nie warci, tak mówili zarówno ojciec, jak i pastor. – Sam... sam tak pomyślałem.
– Widzę – rzucił zimno nauczyciel gdzieś nad jego głową. – Tak się kończy bujanie w obłokach na lekcji, Beilschmidt – Jego głos na moment się oddalił; buty mężczyzny zastukały o deski podłogi, by wrócił na katedrę po długą, drewnianą linijkę. – Wyciągnij rękę.
– Tak, proszę pana...
Do końca lekcji Ludwig, przełykając łzy, nie podniósł wzroku.
****
Drachen - niem. latawiec
Labbata, od pruskiego labbatā - duma
Obowiązek szkolny - w Prusach Wschodnich w tym okresie obowiązek szkolny obowiązywał od 6 do 14 roku życia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro