Rozdział II: Kaddickbier
Melodyjny, głośny, nieustający dźwięk dzwonów wdarł się do jego nieuchwytnych, niejasnych snów; Feliks zacisnął mocno powieki i skulił się w ciasny kłębek pod ciężką, gorącą pierzyną.
W rodzinnym domu zawsze budziły go dzwony niedalekiego kościoła; w czasie swojego pobytu w Królewcu zdążył o tym zapomnieć i dopiero po chwili, leżąc w bezruchu i próbując zignorować hałas, zorientował się, co tak naprawdę słyszy.
Była niedziela i katoliccy mieszkańcy Niborka zmierzali właśnie na poranną mszę; gdyby mama była obecna, Feliks słyszałby stukot jej najlepszych butów, tych, które wkładała jedynie do kościoła, i ciche, nieco sarkastyczne uwagi ojca, w których tylko uważne ucho doszukałoby się ciepłych tonów.
Tęsknił za nią; będę musiał w końcu napisać do Kateryny, stwierdził przelotnie, otwierając oczy. Ciekawe, jak tam się jej żyje, w tej Polsce. Na pewno jej ciężko samej...
Uznając, że nie zaśnie – kościelny bywał wytrwały, jeśli chodzi o wprawianie dzwonów w ruch – usiadł na łóżku i ziewnął szeroko. Przez chwilę nawet rozważał, czy nie ubrać się i nie pójść na mszę, bo może Opatrzność spojrzałaby na niego w końcu nieco łaskawszym okiem, ale po chwili zrezygnował z tego pomysłu.
Pójdę za tydzień, zdecydował, podnosząc się na nogi. Feliks, w przeciwieństwie do ojca, w Boga wierzył – ale nie przykładał do systematycznej obecności w świątyni większej wagi, wychodząc ze zgoła słusznego wniosku, że takie trywialne rzeczy jak kalendarz nie mają dla Wszechmogącego większego znaczenia.
Feliks przeszedł boso po drewnianej, skrzypiącej nieco podłodze i oparł się ramionami o szeroki parapet. Starając się ignorować zrujnowaną kamienicę, przez kilka chwil obserwował coraz liczniej pojawiających się na Schulstraße wiernych; nie znalazłszy pod czapkami, kapeluszami i chustkami żadnej znajomej twarzy, przeniósł wzrok nieco wyżej.
Na wzgórzu zamkowym, gdzieś za plątaniną zarośli, widział tłum – najwidoczniej ewangelicy też zbierali się na nabożeństwo. Chwilę jeszcze obserwował otoczenie zamku, ale z tej odległości nie był w stanie nikogo rozpoznać, więc wkrótce odwrócił się w kierunku pokoju, wiedząc, że do wieczora – a ten zapowiadał się doskonale – będzie musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie.
Pomieszczenie przez ostatnie kilka lat w ogóle się nie zmieniło, jakby czyjaś dłoń – prawdopodobnie matczyna – zatrzymała czas. Część jednej z białych ścian zajmowała obszerna szafa z lustrem pośrodku i zdobionymi giętką linią drzwiami. Pomieścić się mogła w niej cała jego garderoba i dlatego była meblem, za którym Feliks tęsknił najbardziej.
Obok stało biurko wraz z krzesłem o wygiętych nóżkach, pasujące stylem do szafy – chociaż secesja wyszła już z mody i Feliks najchętniej wymieniłby całe wyposażenie sypialni, musiał przyznać, że czuł do tych mebli, które pamiętały go jeszcze jako niemowlę, pewien sentyment.
Stoliczek, misterny wazonik pełen kwiatowych ornamentów, teraz pusty – Feliks zanotował sobie w myślach, by włożyć tam jakieś świeże kwiaty – oszklona biblioteczka, wypełniona książkami ojca, bo w gabinecie już dawno zabrakło miejsca na kolejne tomy, oraz niezliczone obrazki na ścianach, dzieci jego młodzieńczej, szaleńczej pasji kolekcjonera.
Uśmiechnął się łagodnie – dobrze było być w domu.
Zorientowawszy się, że dzwony umilkły, wahał się przez moment, a potem postanowił wrócić do łóżka. Przez chwilę walczył ze zbitym pierzem; gdy w końcu udało mu się rozmieścić je mniej więcej równomiernie, znów zwinął się pod pierzyną, ale wyglądało na to, że mimo jego szczerych chęci zaznania jeszcze godziny snu, ten opuścił go na dobre.
Leżał tak przez pewien czas, ciesząc się z wygodnego łóżka i miękkiej pościeli – nigdy nie narzekał na warunki swoich stancji, ale ponieważ zawsze starał się sam utrzymywać, na ogół nie miał tak aż wygodnego miejsca do spania – w końcu jednak zaczęło go to nudzić.
Przewrócił się na drugi bok i spojrzał w kierunku biblioteczki. Podejmując decyzję, wysunął się spod skotłowanej pierzyny i podszedł do mebla. Chwilę przyglądał się grzbietom pokrytym warstewką kurzu, a potem sięgnął po jedną z cieńszych pozycji. Powiódł palcem po złocistym wzorze wytłoczonym wzdłuż krawędzi eleganckiej, skórzanej okładki, a potem wrócił do łóżka.
Otworzył „Die Leiden des jungen Werthers" na zupełnie losowej stronie i położył się na brzuchu.
– Co za idiota – wymamrotał pod nosem, bez większego zainteresowania śledząc niemiecki tekst. Gdzieś na półce znalazłby się pewnie i polski przekład, ale Feliksowi nie chciało się wstawać i go szukać, podobnie jak starych odcinków „Huzara". – Nieszczęśliwe zakochanie to nie jest powód, by się zabijać... Ech, nudne to.
Odrzucił książkę na bok i westchnął cicho, orientując się nagle, że nie czytał dłużej niż kwadrans. Zamrugał, zacisnął wargi i usiadłszy ze skrzyżowanymi nogami, potrząsnął głową. Ponure myśli znów oplotły się wokół niego, psując poranek.
– I ja się dziwię, że zawaliłem studia... – mruknął do siebie Feliks, trąc twarz dłonią. – Na niczym nie potrafię się skupić, gorzej niż za dzieciaka... Dobrze, że wieczorem się spotykam z chłopakami.
Ostatnie kilka dni spędzone w domowym zaciszu, w towarzystwie stoickiego, zdroworozsądkowego ojca, zdecydowanie pomogły mu się wyciszyć i uspokoić, ale w końcu jego natura dała o sobie znać – rozpaczliwie potrzebował wyjść i spotkać się z ludźmi.
Zabawa była mu potrzebna jak powietrze, więc gdy wczorajszego popołudnia zaczepił go na rynku dawno nie widziany Staszek Palacz i natychmiast zaprosił do knajpy, Feliks nie posiadał się z radości.
Odkąd tylko pamiętał, stałość szybko go nudziła, a wieczór spędzony w domu był wieczorem nieszczęśliwie, nieodwracalnie straconym; Feliks żył szalonym akademickim życiem, z którego tak brutalnie go wykopano, oddychał modowymi nowinkami – ten piękny płaszcz, który widział w Królewcu, a który pewnie już przepadł na zawsze! – poznawał nowe osoby, chodził do kina i teatru i bawił się tak, jak tylko mógł bawić się w stolicy Prus Wschodnich młody mężczyzna. Feliks kochał ruch, życie, chaos i szaleństwo, a nade wszystko – zmianę.
Przynajmniej do nadejścia Wielkiej Wojny – bo nawet jeśli Königsberg i jego samego ominęły działania wojenne, tak prasa nie przestawała donosić o kolejnych bitwach, manewrach i ofiarach, a wtedy Feliks przekonał się, że niezmienność i monotonia dnia codziennego wcale nie są takie złe.
Ale wojna się skończyła, nie ma się już czym martwić, uznał Feliks i wyrzucił tę myśl z głowy. Chciał żyć pełnią życia, wbrew tym wszystkim rzucanym mu pod nogi kłodom, i właśnie dlatego niedzielnym popołudniem wyszedł z domu, wcześniej otrzymawszy nieco marek od ojca – obiecał sobie w duchu, że odda, gdy tylko dostanie jakąś wypłatę – gotów bawić się do późnej nocy.
Nic mi nie będzie, uznał beztrosko, gdy przypomniał sobie ostrzeżenie ojca. Od rynku do domu jest tylko kilka minut, co niby może mi się stać? W Niborku?
A mówiąc o zmianach – W Niborku były nie dwie, a trzy rzeczy, które na pewno się nie zmieniły, zauważył Feliks, gdy w końcu nadeszła wyczekiwana przez niego pora spotkania. Trzecią, poza tłumem na rynku – widząc znajomą twarz, ukłonił się odruchowo, chociaż nie był w stanie przypomnieć sobie nazwiska – i pomnikiem, którego cokół właśnie obwąchiwał w pełnym skupieniu jakiś pies, była knajpa Grabietzkiego.
W swoich młodzieńczych latach, na krótko przed wyjazdem, Feliks spędzał tu wiele wieczorów jako stały klient – gdy pchnął stare, ciężkie drzwi i zszedł po skrzypiących, stromych jak diabli drewnianych schodach wprost do podpiwniczenia kamienicy, natychmiast poczuł się jak w domu.
Na usta wystąpił mu szeroki, nieujarzmiony uśmiech, gdy tylko dostrzegł ustawione bez ładu i składu okrągłe stoliki oraz tańczące ponad nimi kurz i dym z fajek albo papierosów nielicznych o tej porze gości. Lokal oświetlały słabe, abażurowe lampy; ich blask nie sięgał przytulnych, pogrążonych w półmroku kątów, odbijał się za to w szeregu mosiężnych kranów, szkle na długim, wypolerowanym kontuarze i w alkoholach stojących na półkach za barem. Panowała cisza, przerywana jedynie cichym szmerem rozmów i delikatnym stukaniem szkła, oraz lekka duchota, do której należało się przyzwyczaić, nieunikniona w tej głębokiej piwnicy pozbawionej okien.
Feliks z nową energią zeskoczył z ostatniego schodka, tego zdradzieckiego, o który zawsze potykali się wszyscy wychodzący z knajpy – przybywający goście na ogół byli czujni, ale po kilku godzinach zdolność postrzegania tego niskiego podestu tajemniczo zanikała – i rozejrzał się za barmanem, bo za kontuarem było pusto.
Nie musiał nawet wołać, bo stara podłoga zdążyła go zaanonsować – Grabietzki, wysoki, wysuszony mężczyzna w wieku Aarona, o pokrytej zmarszczkami twarzy. wychylił się zza drzwi prowadzących na zaplecze i natychmiast rozpoznał Feliksa.
– No proszę – odezwał się wesoło po niemiecku. Przez ramię miał przerzuconą ścierkę. – Czyżyk wrócił do gniazda, jaka niespodzianka. To na ciebie czekają Palacze?
Feliks uśmiechnął się jeszcze szerzej; od lat nie słyszał szkolnego przezwiska. Oparłszy się łokciami o bar, obejrzał się na stoliki i w ciemnym kącie dostrzegł dwie męskie sylwetki. Lekko uniósł dłoń na powitanie.
Któryś z mężczyzn – prawdopodobnie Staszek – szturchnął drugiego łokciem i wskazał podbródkiem bar, również witając się krótkim gestem ręki.
– Na mnie. Co zamówili? – zapytał radośnie Feliks, a serce zabiło mu mocniej. W końcu, chciał krzyczeć. W końcu spotykał się z dawnymi przyjaciółmi, w końcu mógł się nagadać, powspominać szkolne, beztroskie czasy i pić bez gorączkowego liczenia drobnych. W końcu spędzi dobrze czas, bez ponurych myśli wiszących mu nad głową i to w tak dobrym towarzystwie!
Umierał z ciekawości, co tam działo się u Staszka i Janka w ostatnim czasie – okazjonalnie wymieniali listy, ale te nigdy nie były dla Feliksa wystarczające, pragnął na własne uszy usłyszeć te wszystkie nowinki.
– Kaddickbier, jak zwykle. Dla ciebie też?
Feliks pokiwał głową, nie przestając się szczerzyć i sięgnął do kieszeni. Jak dobrze, pomyślał, wyciągając stamtąd niemieckie marki, że chociaż alkohol nie jest na kartki.
Miał ogromną ochotę urżnąć się w dobrym towarzystwie, wśród śmiechów i rozmów; ojciec dał mu wystarczająco pieniędzy, by Feliks mógł hojnie stawiać alkohol.
– Jasne – odparł lekko, pełen ekscytacji. – Wieki tego nie piłem!
– Już się robi... Pozdrów ojca – Grabietzki schylił się za barem, stęknął cicho pod nosem, mrucząc coś o kręgosłupie, a potem wyciągnął stamtąd butelkę z ciemnego szkła. Na widok znajomej etykiety Schloßbrauerei Neidenburg eGmbH Feliksowi zajaśniały oczy. – Niech kiedyś wpadnie na jednego. Nawet i na mój koszt, łata mnie co chwila, to chociaż niech ma coś w zamian...
– Może go namówię – Feliks podsunął barmanowi pieniądze. Gdy ten sięgnął po nie lewą ręką, Feliks zamrugał, mając nagłe wrażenie, że coś jest nie tak, jak powinno. Dopiero teraz przyjrzał się Grabietzkiemu dokładniej i gdy tylko zauważył, jak prawy rękaw znoszonej koszuli swobodnie powiewa przy każdym ruchu, przeszedł go lekki dreszcz.
Nigdy nie był mistrzem taktu, ale ostentacyjne gapienie się zdecydowanie było nie ma miejscu – Feliks szybko odwrócił wzrok od zarysu kikuta pod materiałem.
Ciekawe, pomyślał, czując się nagle niezwykle nieswojo, ilu z tych chłopaków, z którymi chodziłem do szkoły, jest teraz takimi kalekami. A ilu... ilu nie żyje.
Przed oczami stanęły mu furkoczące, wzbijające się latawce, odbijające się w tafli Nidy – ciekawe, co się stało z Oskarem, pomyślał nagle.
Wojna mogła minąć, ale jej ślady i blizny po niej pozostały – Feliks wzdrygnął się, zacisnął palce na szyjce butelki, uśmiechnął się do barmana nieco wymuszenie, a potem szybko ruszył w głąb knajpy.
Nie chciał teraz o tym myśleć; ani o wojnie, ani o ofiarach, ani o żołnierzach. Obelga, rzucona mu w twarz przez bandę dzieciaków z parteru królewieckiej kamienicy, znów mocno go zakłuła.
Tchórz!
Feliks odrzucił natychmiast to słowo bardzo, bardzo daleko, bo oto od stolika, na którym stały już dwie do połowy opróżnione butelki, wstał właśnie Staszek.
– Wreszcie jesteś! – Jego dawny kolega z ławki złapał Feliksa za ramiona i przyjrzał mu się badawczo. – Mówiłem, brat – dodał, bezceremonialnie obracając Feliksem tak, by pokazać go drugiemu mężczyźnie. Łukasiewicz, zawsze drobniejszy i niższy od tej dwójki, pozwolił na to, jedynie wywracając oczami. – Czyżyk się nie starzeje. To dalej dzieciak, nie?
– Widzicie – Feliks lekko wyrwał się z uścisku i uśmiechnął się szeroko. Mięśnie wokół ust już teraz zaczynały go boleć. – Można albo się starzeć albo być wiecznie młodym. Ja wybrałem tę drugą drogę.
– Podpisałeś cyrograf? – roześmiał się Janek, również powstając, by uściskać rękę nowoprzybyłemu. – Siadaj, Felek. Kiedy się widzieliśmy ostatni raz?
– Siedem lat temu? – Feliks odwiesił płaszcz na oparcie krzesła, usiadł i zabrał się za otwieranie swojej butelki. Nim zdążył dopowiedzieć coś jeszcze, Staszek wychylił się w jego stronę.
– Hej, Czyżyk. Służyłeś? – Mrugnął zachęcająco. – Mów szczerze, my przecież sami swoi.
Feliks westchnął, a jego palce prześlizgnęły się bezskutecznie po porcelance. Spróbował jeszcze raz otworzyć butelkę i tym razem się udało; w nozdrza uderzył go znajomy zapach kadykowego piwa.
– Nie – mruknął pod nosem, niezadowolony, że to od tego tematu zaczęli.
– Tak, jak i my – roześmiał się Staszek; Janek jedynie uniósł kącik ust. – Ojciec ci załatwił zwolnienie ze służby, nie?
Nie, nie jestem tchórzem, odezwało się coś w Feliksie gorąco i zapalczywie, ale zaraz potem potrząsnął głową, zmuszając się do spokoju.
– To nie tak – odparł i wypuścił powietrze z ust. – Niczego nie musiał mi załatwiać, sami stwierdzili na komisji... Wiecie, przez co – dodał niechętnie.
– A tak, zapomniałem – Janek skinął głową i podsunął swoją butelkę. Całą trójką stuknęli się szkłem. – Za spotkanie. Jak tam ci się wiedzie w Królewcu, Felek? Na długo przyjechałeś? Dobrze się bawisz w wielkim świecie?
Feliks lekko się skrzywił; wielki świat, którego tak pragnąłem, przemknęło mu przez głowę, wyrzucił mnie z powrotem na prowincję... Tylko tymczasowo, obiecał sobie.
Widział oczekujące spojrzenia, ale postanowił nie podejmować tematu przyczyn, dla których powrócił – wystarczająco się już przygnębił, dzisiaj był tutaj, by się dobrze bawić.
– Przyjechałem na pewien czas – odparł wymijająco, biorąc pierwszy łyk piwa. Uśmiechnął się szeroko, kryjąc zmartwienia w głębi umysłu. – A co u was słuchać? – zagadnął, próbując odsunąć rozmowę od swoich losów. – Nie odpisałeś mi na ostatni list – dodał z wyrzutem w kierunku Janka; ten zrobił skruszoną minę.
– Wybacz, Felek, problemy w interesach... Za nic nie miałem głowy do korespondencji. No i żona ciężko zniosła połóg.
Och racja, przypomniał sobie Feliks. Janek odziedziczył po starym Palaczu piekarnię i miał już gromadkę dzieci. Dziwnie było myśleć o nim jako o mężu i ojcu, zwłaszcza że wspomnienia ze szkoły wciąż były w umyśle Feliksa żywe i barwne.
Wygląda na szczęśliwego, uznał, przyglądając się koledze. Nie był jedyną osobą z jego najbliższego otoczenia, którego marzenie o założeniu rodziny się spełniło... Nie, o utraconej przyjaźni też nie będzie teraz myślał.
– To... Czy teraz, już wszystko dobrze? – mruknął niezręcznie. Zdecydowanie nie nadawał się do rozmowy na te tematy. – To syn czy córka? – dodał po chwili namysłu, gdy pociągnął solidny łyk z butelki.
Janek uśmiechnął się dumnie.
– Syn.
– Czyżyk, przyjechałeś na plebiscyt, nie? – odezwał się nagle Staszek, mrużąc oczy i przypatrując się Feliksowi czujnie.– Za kim zagłosujesz w lipcu?
Feliks już odkładał butelkę i otwierał usta, by odpowiedzieć, ale coś w oczach Staszka – jasnych, piwnych, nagle kojarzących się mu z jakimś drapieżnym ptakiem – jakieś nieme, dziwne ostrzeżenie, sprawiło, że chociaż jeszcze chwilę temu byłby całkiem pewny swojej odpowiedzi, tak teraz się zawahał.
Gdy zajrzał do gazety w gabinecie ojca i przeczytał, o co w ogóle chodzi, jego pierwszą myślą była, oczywiście, Polska. Kibicował jej przecież całym sercem, gdy ogłosiła niepodległość i gdyby nie to spojrzenie Staszka, tak właśnie odpowiedziałby; gdzie indziej powinny należeć ziemie, na których większość mieszkańców mówiła po polsku?
Wahał się przez chwilę; potem postanowił ostrzeżenie zignorować i powiedział to, co myślał.
– Aleś ty naiwny, Czyżyk – odparł sucho Staszek, kręcąc głową. Janek odwrócił wzrok, obserwując przybywających do baru gości. – Z własnej woli pchać się w ten burdel? Przecież to ledwo stoi.
Feliks otworzył usta, by powiedzieć, że owszem, do dobrej kondycji Polsce daleko, ale przecież odbudowa państwa wymaga czasu i na pewno, wspólnymi siłami, jakoś stanie ona na nogi i będzie dobrze, ale potem ugryzł się w język; polityczne dysputy doprowadziły już do zniszczenia jego przyjaźni z Taurysem Laurinaitisem. Nie chciał tracić kolejnych kumpli, więc wzruszył niezobowiązująco ramionami i przytknął szkło do ust.
– To wy za...?
Bracia wymienili spojrzenia.
– Za Prusami, oczywiście – odparł Staszek, odchylając się na krześle. – Czyżyk, nie po to wymigałem się z jednej nie mojej wojny, żeby mnie posłali na drugą, też nie moją.
Feliks otworzył usta, ale na ten argument nie miał odpowiedzi; zerknął przelotnie na bar, gdzie Grabietzki porządkował półki z alkoholem. Wyglądało na to, że przyzwyczaił się już do straty; wykonywał swoją robotę sprawnie i szybko.
– Twój ojciec ratował mu życie – Janek zauważył jego spojrzenie. – Każdemu mówi, że by się wykrwawił na podłodze szpitala, gdyby nie on.
Feliks odwrócił wzrok.
Gdy kilka dni wcześniej stanął na dworcu kolejowym i spojrzał w stronę granicy, znów odżyła w nim ciekawość i dziwna tęsknota; co prawda w ostatnich tygodniach jego entuzjazm co do wspierania polskiej sprawy nieco przygasł, zastąpiony osobistymi problemami, ale nadal czuł się związany z Polską. Ciekawe, jak tam jest, w tym kraju, który powinien być mój, a jest obcy, bo urodziłem się i wychowałem tutaj, zastanawiał się, leżąc nocami i patrząc w sufit.
Musiał zajrzeć do gazet ojca i zorientować się, co się działo na froncie wojny polsko-rosyjskiej, bo nie brzmiało to zbyt dobrze. Cóż, pomyślał, opuszczając wzrok na blat, wojna równa się śmierć, a jedna dopiero co przetoczyła się przez tę ziemię i nikt, oczywiście, nie chciał kolejnej... Ale to była Polska, ta mityczna Polska, prawda?
Jego pewność siebie co do tego, na kogo zagłosuje, nagle zniknęła.
– Myślicie, że Polacy wysłaliby naszych na front? Obiecują, że tego nie zrobią.
– Wojny wygrywa się ludźmi, a skądś ich trzeba brać. Nie ufam ani jednym, ani drugim, to tylko kolejna szarpanina o kawałek ziemi, każda strona będzie łgać, byle tylko przekonać do siebie ludzi – Staszek wypił swoje piwo do końca. – Jak dla mnie, niech zostanie, tak jak jest. Ja się na front nie wybieram. Życie mi miłe. Ostatnio nawet bardzo.
Feliks zacisnął wargi w cienką linię; nie będę teraz o tym myślał, zdecydował. Do lipca jeszcze szmat czasu, lepiej zmienić temat.
– Właśnie, Staszek się żeni – ożywił się Janek, jakby czytając mu w myślach. – Schmidt już żałuje, że zgodził się dać mu córkę.
Feliks spojrzał na drugiego brata ze zdumieniem; doskonale pamiętał, jak Staszek uganiał się za każdą spódniczką w okolicy. Nie miał zbyt dobrej reputacji, a gdyby wtedy ktoś poinformował Feliksa, że Staszek w końcu się ustatkuje, potraktowałby to jak dobry żart.
– Jak się widzimy - podjął Staszek ze złośliwym uśmieszkiem. – On udaje, że nie mówi po polsku, a ja, że po niemiecku. I tak siedzimy w ciszy. Przednia zabawa.
– Ta wasza zabawa ciągle doprowadza Marthę do płaczu – zauważył całkiem trzeźwo Janek, na moment marszcząc brwi.
– A tam, babskie histerie. Nie ma się czym przejmować.
– Znam Marthę? – zapytał Feliks, bezskutecznie próbując skojarzyć personalia z konkretną osobą. Poprawił płaszcz wiszący na oparciu krzesła i usadowił się wygodniej, ucieszony, że rozmowa zeszła na inne tory. To nie był temat, z którym czuł się jak ryba w wodzie, ale wszystko było lepsze od rozmawiania o wojnie, służbie wojskowej czy wyborach.
– Młodsza siostra Friedricha, tego starszego od nas o rok – pośpieszył z odpowiedzią Janek. Feliks skinął głową, teraz już orientując się, o kim mowa i spojrzał wyczekująco na Staszka.
– Został oficerem i wyjechał – wyjaśnił Staszek. – Teraz bawi się w politykę w jakiejś nowej partii, NSD... nie pamiętam dalej, mniejsza o to. Pewnie przyjedzie na ślub, muszę rąk pilnować do tego czasu – Mrugnął znacząco do Feliksa; ten lekko się zarumienił, gdy zrozumiał aluzję. – Zawsze była jego oczkiem w głowie. O, a ty dalej nosisz te broszki, jak baba? – zapytał nagle, zauważając ozdobę błyszczącą na klapie płaszcza Feliksa. – Myślałem, że ci ta głupota przeszła.
Feliks, dziwnie dotknięty, sięgnął po piwo i umoczył wargi w alkoholu; jałowiec przyjemnie ukoił jego zmysły.
– Lubię je – powiedział obronnie. – Są ładne. I nie rozumiem, czemu miałbym ich nie nosić, skoro mi się podobają. Mam całą kolekcję.
– Przyznaj w końcu, że to miłosne trofea. Za każdym razem, jak cię widzę, Czyżyk, nosisz inną broszkę – Staszek z lubieżnym uśmieszkiem szturchnął brata łokciem. Janek uniósł oczy znad swojego piwa. – No, Czyżyk, nam możesz powiedzieć. Ile tych panienek masz w Królewcu?
Feliks natychmiast stracił resztki humoru; i to byłoby na tyle z nierozmawiania o mnie, pomyślał. Automatycznie przyłożył kufel do ust i wziął długi łyk słodko-gorzkiego alkoholu, zastanawiając się, jak ma odpowiedzieć na to pytanie, by zdusić temat w zarodku.
– Nie mam żadnej – odparł niezbyt pewnie, gdy już łyk stał się stanowczo zbyt długi, by wyglądać naturalnie. – Ej, Janek, a czy ty nie chciałeś kiedyś...
Janek szturchnął brata łokciem i pochylił się nad stolikiem, nie zwracając uwagi na próbę nakierowania rozmowy na inne tory.
– Brat, przecież my go nigdy nie widzieliśmy z żadną dziewczyną – powiedział konspiracyjnym szeptem. – Możesz się nam przyznać, Felek, przecież nie rozgłosimy żadnych plotek. Ja to w sumie już dawno podejrzewałem, że masz jakiegoś... no wiesz, przyjaciela.
Feliks gwałtownie odsunął od siebie piwo.
– Nie mam przyjaciela – powiedział stanowczo i może odrobinę zbyt głośno; Grabietzki uniósł oczy znad baru. Rumieniec wpełznął na policzki Feliksa i tam rozsiadł się wygodnie, ku jego irytacji. – A przyjaciółkę mam jedną. Wiecie, którą – dodał przez zęby.
– Tą od Walentego, tak, tak – Staszek machnął lekceważąco dłonią. – Nie musisz się wstydzić, Czyżyk – Feliks przeklął po stokroć swoją zaczerwienioną twarz. – Wśród swoich jesteś. Polka, Niemka, Rosjanka, Litwinka, kogo tam jeszcze mają w Królewcu?
– Rosjanki są ładne... – zauważył nieco nieobecnie Janek.
– Nikogo nie mam – wydusił z siebie Feliks, pragnąc nagle, by ten wieczór już się skończył, chociaż zaczął się tak niedawno. – Nic... Po prostu... nie jestem...
Kiedy on stracił kontrolę nad tą rozmową?
– Dlaczego nikogo nie masz? – Staszek zmarszczył brwi. – Czemu nie poszukasz sobie żony?
Feliks westchnął ciężko, zdając sobie sprawę, że oto wpadł w ślepą uliczkę, w której za wszelką cenę nie chciał się znaleźć.
– Wiecie, pójdę nam po jeszcze jedno... – powiedział szybko, omiatając spanikowanym spojrzeniem stół i częściowo puste butelki. Już wstawał, ale wtedy Staszek pociągnął go w dół, z powrotem na krzesło.
– Wracaj, Czyżyk, odpowiedz. Nam możesz wszystko powiedzieć. Obgadamy, pomożemy...
– Po prostu... – Feliks zawahał się; jeszcze nigdy nie udało mu się ująć tego w słowa tak, by ktokolwiek zrozumiał, co ma na myśli. Poza ojcem, ojciec rozumiał, a przynajmniej wspierał. – To nie jest coś, czego... czego bym chciał.
– Ale że... ale że ty nigdy nie...? No wiesz? – Staszek poruszył brwią. – Z dziewczyną pod kołderkę...?
Jasna cholera, pomyślał Feliks, przyszedł tu wypić piwo ze dawnymi znajomymi, a nie się spowiadać – ukradkiem zerknął na Staszka, czy, mimo zadeklarowanego narzeczeństwa, pod koszulą nie skrywa koloratki. Nie skrywał.
Było mu tak gorąco, że wcale by się nie zdziwił, gdyby zaraz ktoś wybiegł zza zaplecza, głośno krzycząc o wybuchu pożaru.
Jakiś mężczyzna wykłócał się z Grabietzkim, rzucając ostrym, szorstkim i raczej niecenzuralnym niemieckim przez salę, ale Feliks był zbyt przerażony, by zwrócić na to uwagę.
– Nie! Znaczy, tak, znaczy... – wykrztusił, pragnąc zapaść się pod ziemię. Udało mu się jedynie osunąć trochę pod stół. – Zdarza się... czasem.
Może i to nigdy nie należało do jego priorytetów i nie do końca rozumiał, dlaczego to było tak ważne i dlaczego niektórzy mieli taką obsesję, ale nie był przecież kompletnie niedoświadczony – chociażby i ze zwykłej, ludzkiej ciekawości.
Dlaczego tak dziwnie na niego patrzyli?
– I żadnej nie znalazłeś sobie na stałe? – Staszek nie przestawał drążyć; Feliks uciekł wzrokiem, zagryzając wargę. – Nie jesteś ani biedny...
Feliks pomyślał, że dobrze, że chociaż nie zmusili go do opowiedzenia historii swoich zawodowych porażek – wtedy dowiedzieliby się, że pije za pieniądze ojca.
–...ani brzydki, chociaż jakbyś ściął te włosy...
– Ja – Feliks wziął głęboki oddech, czując się, jakby miał za moment wskoczyć do najgłębszego mazurskiego jeziora. – Ja tego nie chcę. To nie dla mnie.
Staszek urwał w pół słowa, marszcząc lekko brwi.
– Czemu? – zdziwił się Janek. – Masz dwadzieścia sześć lat, to już najwyższy czas na ustatkowanie się, to najzupełniej normalne. Spójrz, ja mam rodzinę, Staszek lada moment będzie miał swój ślub... Co się śmiejesz? – zapytał nagle brata.
Feliks, teraz już kompletnie zdezorientowany, spojrzał na Staszka, osuwając się jeszcze niżej po oparciu krzesła. Broszka ukłuła go w łopatkę.
– Dobra, wiem, co Czyżyk ma na myśli – Staszek pokręcił głową, chichocząc. – Trzeba było tak od razu... Ptaszek, latawiec na wietrze, jeszcze się po prostu nie wyszalał! Wszystko z nim w porządku. Zawsze mówiłem, że należy posmakować chleba z wielu pieców, zanim się założy własną piekarnię, co nie, Czyżyk?
Feliks odpowiedział wymuszonym uśmiechem i niemrawo przytaknął; niech tak myśli, pomyślał zrezygnowany. Niech myśli, że jestem dzieciakiem uciekającym przed odpowiedzialnością. Kolejna etykietka, nie mająca nic wspólnego z prawdą. Tchórz, dzieciak, życiowy nieudacznik.
Wziął kolejny, długi łyk kadykowego piwa, a gdy ujrzał dno butelki, wstał.
– Stawiam kolejkę – rzucił lekko, nie odpowiadając na zadane pytanie. – Kaddickbier, czy coś innego?
– Weź po piwie i coś mocniejszego. Jeszcze nie oblaliśmy zaręczyn Staszka.
Chwilę później na stoliku pojawiła się gdańska. Feliks, odruchowo bawiąc się porcelanką na butelce, obserwował, jak kieliszki wypełnione złotymi drobinkami stukają o siebie w kolejnych toastach. Krótka wędrówka do baru i z powrotem pozwoliła mu wziąć kilka głębszych oddechów, ale nadal nie czuł się komfortowo.
– Co z tym mieszkaniem, sprzedasz, jak przejdzie na ciebie? Ojciec Marthy już niedomaga, nie?
– Muszę porozmawiać z Friedrichem, kto wie, czy to już nie jego. Niemiec, a niegłupi, idzie się z nim dogadać, nie to, co ze starym...
– Po co mu mieszkanie na prowincji? On tu nie wróci.
– Na plebiscyt przyjedzie.
– A potem znów ucieknie na zachód, jak Beilschmidci.
Słysząc znajome nazwisko, Feliks drgnął i uniósł głowę. W Niborku Beilschmidtów zawsze było zatrzęsienie; Aaron zawsze powtarzał, że niemożliwym było mieszkać tutaj i nie chodzić do szkoły, nie być spokrewnionym, nie pracować albo chociaż nie kojarzyć z widzenia przynajmniej jednego z potomków tej licznej familii.
Przed oczami, zamglone minionym czasem, stanęło mu niewielkie, raczej biedne gospodarstwo w pobliskich Litwinkach, duży sad i wielka gromada przekrzykujących się dzieci, składająca się zarówno z synów gospodarza, jak i tych z całej okolicy, które przyszły powspinać się na drzewa w poszukiwaniu darmowych jabłek.
Mali Beilschmidci byli bardzo zadowoleni z odwiedzin rówieśników, ich ojciec niekoniecznie i dopiero po latach Feliks zrozumiał, czemu zawsze tak na nich krzyczał, a raz nawet poszczuł psem – dzieciarnia była równie niszczycielska dla plonów, co chmara szpaków.
Będąc dzieckiem, Feliks zawsze czuł się trochę onieśmielony tą gromadą – bliską relacją nawiązał jedynie z chłopcem w jego wieku, Oskarem, bo pozostałe dzieci Beilschmidtów były albo starsze, albo młodsze, a w dzieciństwie różnica dwóch, trzech lat wydawała się przeszkodą nie do przeskoczenia.
– Wiecie, co się stało z Oskarem? – zapytał niepewnie, nie wiedząc, czy chce poznać odpowiedź.
– Beilschmidtem? – Staszek machnął lekko ręką. – Wrócił z frontu, zaraz się spakował i wyjechał na zachód. Reszta też, ciężko tu o pracę, Czyżyk. Czemu pytasz?
Feliks wzruszył lekko ramionami.
– Bawiliśmy się za dzieciaka razem – odparł lekko. – Ciekawy byłem.
Rozmowa toczyła się dalej; Feliks od czasu do czasu wyrzucał swoje dwa grosze, ale pozwolił, by to Palacze ciągnęli konwersację. Raz czy dwa spróbował zasugerować temat, ale ani Janek, ani Staszek nie wydawali się chętni do rozmowy o modzie, nowym odcinku powieści czy technologicznych nowinkach, o których Feliks wyczytał w stosie prasy ojca, a w końcu i szkolne wspomnienia przestały być ciekawe.
W końcu umilkł całkowicie, wpatrzony w nieruchomą taflę piwa, zamkniętą za brązowym szkłem, na której coraz trudniej było mu skupić wzrok.
– Zatańczymy kiedyś na twoim weselu, Czyżyk?
– Może – odparł Feliks bezbarwnie, a potem wziął kolejny haust, jakby jałowcowe piwo mogło sobą zmyć te paskudne uczucie, że wcale tu nie pasuje.
Kolejne toasty, kolejne butelki w coraz tłoczniejszym barze; miał wrażenie, że zaraz się udusi. W końcu uśmiechnął się po raz ostatni, narzucił płaszcz na ramiona, zapewnił braci gorąco, że bawił się doskonale i nieco chwiejnym krokiem opuścił lokal, zostawiając Grabietzkiemu solidny napiwek.
Jak nakazywała niepisana tradycja, potknął się na schodku.
***
Opłukał twarz lodowatą wodą z miski, a jego rozbudzone myśli już gnały jak szalone, powtarzając wyszukane metafory tak długo, aż nabiorą płynności, kształtu i brzmienia; tak jak woda polerowała kamienie, tak on polerował słowa, kuł w niematerialnej materii własnej fantazji, szukając tego jedynego pierwszego zdania, którym zmiażdży czytelnika już na samym wstępie.
Gdzieś musiało być – jeszcze trochę i będzie je miał. Jeszcze jedna noc, jeszcze jeden dzień, trochę wody albo odrobina czegoś mocniejszego z zamkniętej na klucz szafki, inspiracja w postaci przechadzającej się kobiety w mgle i złoto-brzoskwiniowym blasku świtu i znajdzie początek, tę sekwencję słów, która rozpocznie wszystko, ostry jak brzytwa haczyk na czytelnika.
Szybko wrócił na krzesło przy biurku i niecierpliwie odsunął od siebie kartkę zapisaną różnymi wariacjami tego samego zdania. Papier zsunął się z blatu na podłogę; skrzywił się i natychmiast po niego sięgnął, by ułożyć go na równym stosie dokumentów.
Za słabe. Za kiepskie. Zbyt łagodne.
Czytelnika trzeba zniszczyć, zmusić do łez, śmiechu, podniecić, gdy trzeba i gdy trzeba nim wstrząsnąć – tylko wtedy to nocne pisanie miało sens, sądził Gilbert i szaleńczo atakował piórem, skoro bagnetem już nie mógł.
Nie było półśrodków ani kompromisów – musiał zdobyć czytelnika jednym zdaniem, musiał odnieść chwalebne, druzgoczące wroga zwycięstwo. Sława należała do zuchwałych i należało po nią sięgnąć. Pokazać, że pióro jest równe mieczu... Zacznie od morderstwa.
Redaktor naczelny czasopisma literackiego, notabene jedyny, który chciał go wydawać – co za bezguścia – sądził co innego, ale pieprzyć go, Gilbert Beilschmidt wiedział co robi.
Już niedługo jego powieść ukaże się w całych Niemczech, a może i w Europie, wywoła zachwyt i skandal, przyniesie mu sławę i bogactwo, czytelnicy będą błagać o kolejne części, a czytelniczki słać nieprzyzwoite listy.
Jak już ją napisze, oczywiście.
Gilbert spojrzał gniewnie na nową, zupełnie pustką kartkę i przyłożył stalówkę do jej powierzchni, czując się jak myśliwy zasadzający się na zwierzynę, wietrzący krew, która za moment rozleje się pod piórem.
Zaraz będzie to miał. Za momencik...!
Drugie łóżko, stojące po przeciwległej stronie małego pokoiku, oświetlanego jedynie wątłym płomieniem świeczki, cicho skrzypnęło.
– Gilbert...? – rozległ się cichy, niepewny chłopięcy głos.
Gilbert natychmiast przykrył swoją dzisiejszą próbę częściowo gotowym rozdziałem „Huzara". Kiedy indziej do tego siądzie, kiedy indziej zniszczy czytelnika swoim debiutem, prawdziwym debiutem pod prawdziwym nazwiskiem i zarobi krocie, przy których jego wypłata i te liche honorarium będą jedynie drobnymi.
Kiedy indziej napisze to pierwsze zdanie, które rozpocznie jego karierę, które rozsławi nazwisko Beilschmidt w Europie, może i na całym świecie – Ludwig był ważniejszy.
– Nie śpisz? – zapytał, obserwując niską, drobną sylwetkę, która właśnie zsunęła się z łóżka. – Czemu, mały?
Ludwig przystanął przy sekretarzyku boso i tylko w nocnej koszuli. Ponieważ wiosną w ich wynajmowanym, małym mieszkaniu zawsze było chłodno, a Ludwig bywał ostatnio chorowity, Gilbert natychmiast wziął brata na kolana. Dziesięciolatek, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy, schował twarz we wczorajszej koszuli Gilberta.
– No już, nie płacz – wymamrotał Gilbert niezręcznie, głaszcząc jasne włosy brata. Ten w odpowiedzi zadygotał jeszcze mocniej. – To tylko głupie sny. Nie zmoczyłeś łóżka, co?
Ludwig mruknął oburzony, że przecież nie jest małym dzieckiem i pociągnął nosem.
– To dobrze. A teraz mi pomóż. Co byś zrobił, gdyby ktoś rzucił w ciebie granatem?
Ludwig zerknął na papier; w jego załzawionych oczach pojawiła się nutka zainteresowania.
– Mogę zobaczyć? – wyszeptał nieco drżącym głosem.
Gilbert kiwnął głową i z dumą przysunął kartkę bliżej krawędzi blatu. Ludwig wychylił się na jego kolanach, by zerknąć na rękopis; w migotliwym świetle świeczki miał trudności z rozczytaniem niestarannego, rozwlekłego pisma. Gilbert, z piórem w gotowości, oparł lewą dłoń o sekretarzyk, drugą zaś przytrzymał brata przy sobie.
– „Franc... Fra... Francuz sto... stojący na górze... coś krzyknął" – Ludwig przeczytał na głos ostatnie zdanie. Gilbertowi przeszło przez myśl, że chyba powinien popracować z nim nad głośnym czytaniem. – „I się... się zamachnął. Miał granat." Huzar stoi w okopie? – zapytał zaciekawiony. – I jest otoczony przez wroga? Ze wszystkich stron?
Gilbert entuzjastycznie pokiwał głową.
– Muszę go teraz wydostać z tej sytuacji – objaśnił. – Co byś zrobił na jego miejscu?
– Przecież to oczywiste – wymamrotał Ludwig. Chociaż na jego rzęsach wciąż lśniły łzy, wydawał się podekscytowany, jak zawsze, gdy Gilbert pozwalał mu wziąć udział w tworzeniu powieści. – Odrzucił!
Moja krew, pomyślał dumnie Gilbert i przycisnął stalówkę do papieru. Sam tak raz zrobiłem.
– Pan Hellwitz mówi, że pisanie lewą ręką to grzech i trzeba się przestawić.
– Pan Hellwitz niech się... – Gilbert w porę urwał, bo Ludwig był zdecydowanie za młody na słownictwo, którego chciał użyć. – Już się robi, panie redaktorze.
Odruchowo przerzucił pióro do prawej ręki i zaczął pisać. Pismo stało się jeszcze bardziej chwiejne, a on mocniej przycisnął pióro do papieru.
Przestawić, prychnął w myślach Gilbert. Twarz bym mu przestawił.
Nie dbał o to, że redaktor, ten z czasopisma, znowu zarzuci mu brak realizmu – Gilbert doskonale wiedział, jak wygląda front i jak nudne jest życie w tych zawszonych okopach wtedy, gdy nie ma walki, i wiedział, że jego czytelnicy też zdają sobie z tego sprawę, więc zamierzał dać im coś lepszego.
Poza tym, czy redaktor nie słyszał nigdy pojęcia licentia poetica?
Ludwig śledził jego dłoń z szeroko otwartymi, radosnymi oczyma. Gilbert już kończył akapit opisujący, jak Huzar pozbywa się przeciwnika jego własną bronią, a potem zdobywa jego bagnet, gdy na ulicy, tuż pod ich oknem, rozległy się podniesione głosy.
Gilbert zaklął w myślach; pewnie ktoś znów dał w palnik w tej pieprzonej knajpie Grabietzkiego – nadal był wściekły, że szef zmusił go do pójścia tam w niedzielę i rozmówienia się z barmanem, by przestał fałszować ich piwo – wstał więc, opuszczając brata na podłogę, i ruszył do okna, gotów dać pijaczynom do zrozumienia, co myśli o ich matkach.
Tym razem nie było pijackich śpiewów czy głośnych, sprośnych żartów – gdy zbliżył się do szyby, usłyszał groźby.
– Spieprzaj do tego swojego sezonowego państewka, Polaczku, bo jak nie, to...!
Ludziom po tej wojnie kompletnie odbiło, pomyślał Gilbert i szarpnięciem otworzył szeroko okno. Ludwig zerknął spod jego ramienia na dwójkę Niemców, notabene ich sąsiadów z piętra, stojących naprzeciw niewysokiej, drobnej sylwetki, której nie rozpoznali.
– Nie będziesz mi mówić, co mam robić! – wrzasnęła sylwetka zaskakująco głośno, kojarząc się Gilbertowi z jakimś małym, ale cholernie głośnym ptakiem, z rodzaju tych, które o świcie nie dają spać. Nieco pijanym ptakiem, gwoli ścisłości.– Jestem u siebie!
Ponieważ to zwiastowało rękoczyny, a Gilbert wolał, by Ludwig raczej ich nie widział, postanowił wkroczyć do akcji.
– Jeśli nie przestaniecie drzeć mord, to zejdę tam i zamknę je pięścią! – zawołał ostro. – Macie w ogóle pojęcie, która jest godzina?! I dwóch na jednego, serio? Pojedynczo nie daliście by mu rady?! Ale z was tchórze!
Na ulicy zapadła pełna konsternacji cisza. Po krótkiej chwili niedoszli napastnicy wymamrotali coś pod nosem i odwrócili się na pięcie, wracając do kamienicy – Polak natomiast prychnął z niedowierzaniem i też zniknął w ciemnościach.
Zaczyna się, pomyślał Gilbert. Przynajmniej jego taktyka zadziałała doskonale.
– O co chodzi z tym wszystkim? – zapytał Ludwig, wyglądając ciekawie zza okna. Zimny powiew omiótł jego jasne włosy i całą sylwetkę, powodując dreszcze; Gilbert natychmiast zamknął okno.
– Kiedyś ci wytłumaczę. Wracaj do łóżka, jutro wstajesz do szkoły, a ja do pracy.
***
Piekło. Troszkę.
– Co ja ci mówiłem o pakowaniu się w kłopoty, Felek? – Aaron lekko zmarszczył brew, przykładając gazę do niewielkiego rozcięcia na skroni.
Feliks westchnął; siedział na sofie w gabinecie, obok otwartej apteczki i krzywił się jak dziecko za każdym razem, gdy ojciec zajmował się zadrapaniami, których dorobił się wczorajszej nocy.
– Ja nie pakuję się w kłopoty – mruknął. – Na drugie mam „Kłopot".
– Nie masz drugiego imienia – W poważnym głosie Aarona Feliks usłyszał cichutki cień rozbawienia. – Chyba że twoja matka szepnęła coś księdzu za moimi plecami. Powinienem sprawdzić księgi parafialne?
Feliks parsknął cicho śmiechem, ale zaraz potem tego pożałował – rozcięty kącik ust nie sprzyjał wesołości.
– Kiedy to prawda – mruknął, podwijając nogi.
– Już o tym rozmawialiśmy – odparł Aaron ostrzegawczo. – Pokaż rękę.
Feliks bez słowa pokazał mu wierzch dłoni i przedramię; skóra była zaczerwieniona i zadrapana.
– Musiałem na nią upaść – stwierdził spokojnie, a potem ziewnął szeroko, zakrywając usta drugą dłonią. Mimo poranka, czuł pod powiekami piasek, a w mięśniach głębokie zmęczenie.
– Alkohol pogarsza sytuację – Aaron zamknął apteczkę. – Nie pij na razie.
– I tak nie był to dobry pomysł – Feliks z rezygnacją wypuścił powietrze z ust i otoczył kolana ramionami. Rozczochrane włosy opadły mu swobodnie na ramiona, a kilka niesfornych kosmyków zakryło opatrunek.
– Wydawałeś się raczej podekscytowany, gdy szedłeś się z nimi spotkać.
– Zdążyłem zapomnieć, czemu wyjechałem – wymamrotał Feliks. – W Królewcu nikt... nikt nie miał takich oczekiwań wobec mnie. Nikt nie dopytał po dziesięć razy, kiedy się ożenię...
– Nibork to małe miasto – Aaron pokręcił głową i sięgnął po filiżankę pełną słabej, słodkiej herbaty. Feliks przyjął ją z wdzięcznością i wypił połowę jednym haustem. – Nie zachowasz tu anonimowości, do której się tam przyzwyczaiłeś. Jeśli cię nie znają osobiście, to przynajmniej kojarzą ze względu na to, że jesteś moim synem.
Feliks prychnął.
– To nie daje im przyzwolenia na decydowanie o moim życiu – burknął gniewnie.
– Nie daje – zgodził się Aaron, a jego głos złagodniał. – Nie musisz spełniać niczyich oczekiwań, Felek. Nie musisz iść drogą, którą idzie większość twoich rówieśników.
– Wtedy będą chodzić o mnie plotki – Feliks westchnął ciężko. – Już chodzą.
– O mnie też chodziły plotki, nie przejmuj się – Gdy Feliks spojrzał z niedowierzaniem na ojca, ten lekko się uśmiechnął. – Wiesz, zamiast, jak na porządnego młodego Żyda przystało, wziąć ślub z Żydówką i żyć z nią według ustalonych tradycją zasad, wybrałem katoliczkę... I pół biedy, gdybym jeszcze wierzył w jakiegokolwiek boga, ja sprzeciwiłem się wszystkim. Wywołałem całkiem spory szok w gminie – Aaron pokręcił głową, jakby zażenowany swoim młodzieńczym zachowaniem. – Nikt nie chciał leczyć się u takiego doktora. Potem przywykli.
Feliks uśmiechnął się kącikiem ust; odkąd tylko pamiętał, jego spotkaniom z ludźmi z Niborka towarzyszyły pochwały pod kierunkiem ojca – a teraz słyszał je nawet częściej. Aaron nie lubił mówić o minionej wojnie, ale Feliks zdawał sobie sprawę, że po bitwie pod niedalekim Tannenbergiem przywieziono do jego szpitala mniej więcej tylu rannych, ilu mieszkańców liczył cały Nibork.
– I jakim cudem ja zostałem ochrzczony? – zapytał, unosząc brew i odkładając pustą już filiżankę na biurko.
– Warunek twojej matki – Aaron machnął lekko dłonią. – Ona miała zająć się twoim życiem duchowym, a ja zdrowym rozsądkiem.
Feliks zachichotał cicho.
– Chyba was oboje rozczarowałem, co? – zapytał, unosząc łobuzersko brew.
– Pod kątem wiary nie będę się wypowiadać – Aaron wrócił za biurko i sięgnął po swoją, już nieco przestygniętą, poranną herbatę. Lada moment, zorientował się Feliks, Aaron powinien wychodzić do szpitala, ale wcale się nie śpieszył. – Pod kątem rozsądku... Cóż, to kwestia sporna.
– Sprowokowali mnie! – zawołał obronnie Feliks.
– Mówiłem – Aaron wzruszył ramionami. – Dobrze, że nic ci się nie stało.
– E tam, byli mocni tylko w gębie – Feliks ziewnął. – Jak ktoś ich opieprzył z okna, to zwiewali w podskokach.
Wolał nie wspominać ojcu, że przez chwilę, stojąc w ciemnym cieniu rynkowej kamienicy w środku pochmurnej nocy, naprawdę się bał; nie był ani wysoki, ani silny i wątpił, czy dałby sobie radę, gdyby napastnicy postanowili potwierdzić swoje słowa czynami, zwłaszcza, że wypity alkohol odebrał mu resztki koordynacji.
Mógł tylko udawać pewnego siebie i głośno krzyczeć, udowadniając, że Czyżyk ciągle zasługuje na swoje szkolne przezwisko. Gdy wrócił do domu, serce biło mu szaleńczo; tyle pamiętał.
Opadł na plecy i zasłonił twarz przedramieniem; przy nadgarstku poczuł szorstkość opatrunku. To pewnie przez stres i alkohol, stwierdził. Zawsze jest wtedy gorzej. Dobrze, że przynajmniej już w domu, ojciec mógł mnie poskładać i nie zrobiłem żadnej sceny na ulicy.
– Spóźnisz się – zauważył cicho.
Aaron zerknął na zegarek na ścianie i poderwał się z krzesła. Dobrze, że do szpitala było kilka minut piechotą, pomyślał Feliks nieco półprzytomnie; coraz trudniej było mu skupić się na rozmowie.
– Połóż się spać – zarekomendował Aaron, ruszając w kierunku drzwi. – Maryś jest na zakupach, potem coś ci ugotuje. Gdyby coś się działo, wie, co robić.
– Powiedziałeś jej? – Feliks lekko się skrzywił.
– Musiałem – Aaron odwrócił się przez ramię i spojrzał ku niemu surowo. – Wystraszyła się.
Feliks przygryzł wargę; wstyd pojawił się na jego policzkach w postaci gorącego rumieńca.
– Ty pieprzona suko – wymamrotał pod nosem, gdy za ojcem zamknęły się drzwi. Chwilę leżał, nasłuchując jego szybkich kroków, a gdy drzwi mieszkania trzasnęły i nastała cisza, westchnął ciężko i zmusił się do siadu.
Jutro muszę iść do szewca, już za długo to odkładam, pomyślał, przechodząc bezsilnie do swojego pokoju. Tylko nie wiem, czy to ma sens, czy znajdę kogoś, kto nie wyrzuci mnie po miesiącu.
Wbrew temu, co usilnie próbował wbić mu do głowy ojciec, Feliks ciągle twierdził, że ma pecha.
****
notatki:
Wspomniany kościół katolicki to obecnie kościół ewangelicki na Zamkowej - w 1948 doszło do zamiany kościołów, gdy przeważający do tego czasu ewangeliccy mieszkańcy Nidzicy wyjechali lub zostali przesiedleni, a do miasta przyjechali polscy katolicy z Wileńszczyzny.
secesja - styl w sztuce europejskiej ostatniego dziesięciolecia XIX wieku i pierwszego XX wieku, zaliczany w ramy modernizmu. Charakterystycznymi cechami stylu secesyjnego są: płynne, faliste linie, ornamentacja abstrakcyjna bądź roślinna, inspiracje sztuką japońską, swobodne układy kompozycyjne, asymetria, płaszczyznowość i linearyzm oraz subtelna pastelowa kolorystyka.
Die Leiden des jungen Werthers - Cierpienia młodego Wertera, Goethe :p
Kaddickbier - piwo/psiwo kadykowe/jałowcowe/kozicowe, rodzaj słabego, nisko- lub bezalkoholowego piwa, charakterystycznego niegdyś dla Kurpii, Kaszub, Podlasia, Warmii i Mazur. Od pruskiego "kadegis" i litewskiego "kadagys".
Schloßbrauerei Neidenburg eGmbH - nidzicki browar zamkowy, obecnie mieści się tam Wytwórni Win i Miodów Pitnych.
Licentia poetica - oznacza wolność twórczą i poetycką, dopuszczającą odstępstwa od norm językowych, reguł formalnych lub wierności w opisie faktów, zwłaszcza historycznych.
Czyżyk - mały, mniejszy od wróbla ptak o zielono-żółtym opierzeniu, głośno się nawołujący.
Analogia dla Felka - mały, a głośny jak cholera :D**
Długo kazałam wam czekać na drugi rozdział, ale oto jest :P
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro