Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział I: Niepodzielne niebo

Szczęście Feliksa Łukasiewicza, niczym piasek w klepsydrze, skończyło się wiosną, krótko po Wielkanocy.

Właściwie, to był przekonany, że ktoś tam w górze całkiem mocno cisnął ową klepsydrą o podłogę. Próbował też zrozumieć, co podkusiło jego matkę, gdy nadawała mu na chrzcie właśnie to imię – najwidoczniej niebiosa nie lubiły, gdy ktoś próbował decydować za nich i właśnie skończyła im się cierpliwość.

– Dobrze, że mam gdzie wrócić – wymamrotał i powolnym, pozbawionym życia gestem odgarnął z twarzy splątane włosy, by przyjrzeć się pokojowi, pośrodku którego siedział. – Jasna cholera, Hoffmann, że też akurat teraz wymyśliłeś sobie krewną szukającą stancji...

Na wspomnienie niskiego, tęgiego właściciela kamienicy, który nie potrafił łgać za grosz, krew znowu zagotowała się w Feliksie, roznosząc po ciele wściekłość i poczucie niesprawiedliwości, bo przecież nie miał wpływu na rzeczy, za które Hoffmann chciał się go pozbyć.

No dobrze, fakt, że zalegał od dwóch miesięcy z czynszem, miał w tym swój udział, ale przecież umawiali się, że wszystko odda z nawiązką, jak tylko znajdzie nową pracę...

Potrząsnął włosami, podniósł się z podłogi i z żalem spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi przed paroma godzinami zniknął właściciel tego przybytku. Półtora roku, pomyślał, całkiem długo jak na mnie.

Chociaż wspinaczka po stromych i skrzypiących drewnianych schodach każdorazowo wywoływała u niego zadyszkę, a w stanie nietrzeźwości zamieniała się w heroiczne zdobywanie szczytu, Feliks tak właściwie lubił ten pokój na poddaszu.

Niewielki, ale przytulny, całkowicie zaspokajał jego mieszkaniowe potrzeby – tylko szafa mogłaby być większa, ale to już nie było istotne – a do tego oferował nawet przyjemne widoki; przez grube, zakurzone szyby niewielkiego okna mógł obserwować spokojnie płynący Pregel, a jeśli nieba nie spowijały akurat mgła i dym, wystarczyło się wychylić, by dostrzec gwarny port i siną Zatokę Fryską.

Wiele razy, unikając siedzenia nad książkami i wkuwania nudnawej teorii, Feliks przesiadywał na drewnianym parapecie i obserwował uliczkę w dole; raz po to, by zająć się czymś ciekawszym niż akademickie podręczniki, a raz, by celnie rzuconym jabłkiem przepłoszyć kota, nim ten wpadnie na tę bandę szczerbatych bandytów z parteru i będzie zgubiony.

Dobrze mi tu było, pomyślał gorzko. Wszędzie blisko, dość wygodne łóżko, cena niewygórowana, zapewne przez te niezbyt porządne sąsiedztwo z niższych pięter...

Czując w gardle ucisk, potrząsnął włosami, jakby chciał odegnać od siebie ponure myśli. Wziął kilka głębszych oddechów, a potem, czując w ustach paskudną suchość, zerknął w dół, na walizki rozłożone u jego stóp.

Uważając na to, gdzie stawia nogi, Feliks podszedł do sekretarzyka i niedbałym ruchem wrzucił grubą kopertę do walizki. Koperta, wyraźnie sobie z niego drwiąc, odbiła się od stosu ubrań i upadła na podłogę z głośnym plasknięciem.

Feliks zaklął głośno.

– Czy ja muszę mieć pecha we wszystkim, czego się dotknę?!

Przykucnął i wsunął z powrotem wysypujące się z koperty listy. Potem umieścił ją gdzieś pomiędzy teczką z dokumentami a swoją najlepszą koszulą i z rezygnacją usiadł na podłodze.

Drewniane deski jęknęły pod jego ciężarem, ale Feliks był już tak przyzwyczajony do ich skrzypienia, że w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Upewnił się jeszcze, że nic nie zawieruszyło się pod łóżkiem, a potem sięgnął po leżące na podłodze spodnie i niedbale wrzucił je do walizki.

– Wszystko się posypało... – mruknął do siebie, a potem, tknięty nagłą myślą, rzucił się do bagaży. Wyciągnął na wierzch kopertę, zerknął do środka i widząc krótki, raczej oschły w treści list, napisany dość niezgrabną polszczyzną, wyjął go, mocno zgniótł w dłoni i cisnął przed siebie. – Ty też idź do diabła!

Papier odbił się od drzwi i potoczył się w ciemny kąt. Feliks westchnął ciężko i na moment, czując nieprzyjemną mieszaninę gniewu i goryczy, zakrył oczy dłonią.

Felek, przestań się nad sobą użalać, powiedział sobie, mocno zaciskając usta. Nie myśl o tym teraz. Masz się spakować. Jutro wracasz do domu, ojciec ci pomoże. Coś wymyśli, na pewno. Jakoś to będzie, zawsze jakoś jest...

Uniósł głowę i spojrzał na sekretarzyk, gdzie zalegało jeszcze kilkanaście książek. Trzeba będzie nadać je pocztą... Krzywiąc się na myśl o cenie takiej usługi, Feliks jeszcze raz spróbował zamknąć na siłę przepełnioną walizkę.

Niestety, chociaż pokrywę dociskał własnym ciałem, ta nie zamierzała współpracować. Głośno klnąc, Feliks opadł na podłogę i posłał walizce takie spojrzenie, że gdyby była ona żywą istotą, pewnie właśnie padłaby martwa.

Za nic nie zmieści tego wszystkiego w bagażu. Może zrobić z siebie idiotę i założyć nieco więcej na grzbiet – przebiegł wzrokiem po ubraniach – ale to i tak nie rozwiązywało problemu książek...

Przecież ich tu nie zostawi; Feliks miał nieodparte wrażenie, że gdyby tylko położyła na nich swoje lepkie łapy sąsiadka z parteru, skończyłyby w piecyku prędzej, niż zdążyłby mrugnąć. Na samą myśl skrzywił się mocno; nie był molem książkowym, co to, to nie, ale istniały pewne granice...

No i ojciec by go zabił, gdyby tylko się dowiedział, więc, postanowił, książki jadą z nim. Wykosztuję się na tę paczkę, trudno.

– Chyba, że ktoś będzie chciał je ode mnie kupić na dworcu – wymamrotał, a potem znowu zaklął pod nosem. – I tak nie są już potrzebne... Trzy miesiące. Trzy miesiące! Praca, uniwersytet, pokój, pieniądze i przyjaźń, wszystko trafił szlag, taki ze mnie szczęśliwiec, do kurwy nędzy...! – Z frustracją uderzył w walizkę pięścią. Podniszczona skóra jęknęła, a Feliks rozmasował dłoń, sycząc pod nosem kolejne przekleństwa.

Niech to jasna cholera... Zacisnął powieki i zmusił się do głębokiego oddychania, ale ponieważ spokój nie nadchodził, po chwili podźwignął się na nogi. Podszedł do sekretarzyka i opadł ciężko na drewniane krzesło.

– Ty też nie dasz mi spokoju? – zapytał małej buteleczki, schowanej głęboko w szufladzie. Mocno owinął wokół niej palce; za brązowym szkłem bezwładnie przesypywała się jej zawartość. – Byłby już prawie miesiąc, ale rano... Rano musiałem zacząć liczyć od nowa.

Nad królewieckim portem zapadł zmierzch; Feliks ostatni raz spojrzał w okno i wpatrzył się w wieczorną mgłę.

– Wracam do domu.

Tak więc zrobił; rankiem, zaraz po wizycie na poczcie, znalazł się na Dworcu Wschodnim. Na podróż koleją wydał sobie ostatnie marki; siedząc sztywno na koszmarnie twardej drewnianej ławce, ponuro wpatrywał się w znikające w oddali miasto.

Chociaż powieki same mu opadały – nie spał za dobrze tej nocy – Feliks próbował utrzymywać oczy otwarte. Nawet jeśli był spłukany, szczerze wątpił, że z zaśnięcia w wagonie czwartej klasy wynikłoby cokolwiek dobrego.

– Nigdy nie skończą tego Dworca Głównego – Jego współpasażer, wąsaty mężczyzna mocno przy kości, powtórzył to zdanie już czwarty raz, podczas gdy Königsberg nie zdążył jeszcze zniknąć na horyzoncie. Feliks zaczynał żałować, że wsiadł właśnie do tego przedziału. – Budowali, zaczęła się wojna, skończyła się wojna i dalej budują, postępu to nie widać żadnego. Śmiechu warte, proszę pana – Mężczyzna nie wydawał się dotknięty widocznym brakiem entuzjazmu u Feliksa. – W ogóle, to wszystko jest śmiechu warte... Ja to bym...

Feliks pokiwał głową z czystej grzeczności, a potem zagapił się w okno, przestając słuchać gadaniny nieznajomego. Z sennego, półprzytomnego zamyślenia ocknął się dopiero wtedy, gdy mężczyzna umilkł i zaczął mu się przyglądać, najwidoczniej oczekując odpowiedzi.

– Przepraszam, nie... – Feliks zawahał się, nie mając najmniejszego pojęcia, o co został zapytany.

– Pytam, gdzie pan jedzie, czy może też do Torunia?

Feliks zamrugał i zaklął w myślach, zdając sobie sprawę, że do końca swojej podróży tą linią nie pozbędzie się natręta. Gdyby tylko nie miał tyle bagaży, mógłby na jakiejś stacji przemknąć po stopniach boczniaka, znaleźć sobie inne, spokojniejsze miejsce, ale w obecnej sytuacji, mając na uwadze swoje ostatnie szczęście, Feliks był przekonany, przy próbie pośpiesznego ściągnięcia walizek z półki te przygniotłyby mu głowę.

– Nie, mam przesiadkę w Olsztynie... – mruknął nieporadnie.

– Allenstein – Ku rozpaczy Feliksa współpasażer wyraźnie się ożywił. – Rodzinę tam mam, kuzyna. Strasznie roztrzepany, proszę pana, ciągle gubi parasole i kapelusze. Jego żona to w rozpacz już popadła... A gdzie pan potem jedzie, w którą stronę? Do Polski może, bo słyszę po głosie? Bo jak tak, to ja bym pana prosił, bo wie pan... – Mężczyzna poruszył wąsem i nagle ściszył głos. – Paczkę miałbym do przekazania przez granicę... Oczywiście, nie za darmo, wie pan...

– Nie, nie, ja tutejszy – To zdecydowanie brzmiało podejrzanie, a Feliks w ostatnich miesiącach dowiedział się o podejrzanych interesach dużo więcej, niżby chciał, więc pośpiesznie zaprzeczył. Ponieważ współpasażer ciągle się w niego wpatrywał, poczuł się zmuszony do dopowiedzenia czegoś jeszcze. – Jadę do Niborka.

– Tam też mam kuzyna, wie pan? – Nieznajomy natychmiast porzucił temat paczki. – Taki niepozorny, wysoki, ale język ma ostry jak brzytwa... Pan nie uwierzy, jak ja panu opowiem...

Feliks przymknął oczy, modląc się w duchu, by dojechali do Olsztyna jak najszybciej. Starając się nie słuchać wywodu na temat kompletnie obcych mu ludzi, zagapił się w okno i zmusił do krzywego uśmiechu. To już wolał ten nieszczęsny Dworzec Główny...

Płynęły minuty.

– ...prawda?

Feliks drgnął, budząc się z drzemki, w którą, chcąc nie chcąc, wprawił go monotonny ton współpasażera.

– Prawda, prawda – rzucił niemrawo, mrugając zawzięcie i próbując zorientować się, ile czasu minęło, odkąd przysnął. – Ma pan rację...

– Jaki porządny z pana człowiek! – Wąsacz, z jakiegoś nieznanego Feliksowi powodu, wydawał się nim zachwycony, podczas gdy kobieta, która w międzyczasie musiała wsiąść do ich przedziału, posłała im obu dziwnie nieprzychylne spojrzenie.

Feliks gorączkowo zaczął zastanawiać się, z czym właśnie się zgodził.

– Rzadko spotyka się tak rozsądnych, młodych ludzi, ta dzisiejsza młodzież nic nie warta... Ale wracając do tego dworca...

Boże, miej dla mnie chociaż litość, pomyślał z rozpaczą.

***

Z ogromną ulgą powitał rejencję olsztyńską – przesiadając się pośpiesznie do innego pociągu, Feliks rozpaczliwie próbował wyrzucić z pamięci wszystkie rodzinne historie, których zmuszony był słuchać. Dowiedział się, między innymi, że wąsaty współpasażer ma na imię Albert, że niedawno wydał córkę za mąż – ten jej Dietrich to miernota i łachudra lubiąca wypić, ale przecież jedynej pociesze nie był w stanie odmówić błogosławieństwa – i że właśnie jedzie ich odwiedzić...

Wesele również zostało mu szczegółowo zrelacjonowane, co wcale nie poprawiło mu humoru, bo gdyby wszystko poszło dobrze, Feliks dzisiejszego popołudnia powinien był bawić się na innym weselu i pić zdrowie młodych, a nie wracać do domu z podkulonym ogonem... Niech to szlag.

Siedząc z głową opartą o drżącą szybę, skulony w niezbyt wygodnej pozycji, obserwował, jak krajobraz staje się coraz bardziej znajomy. Wśród lasów i pól pojawiały się i znikały kolejne wioski, bielone domy błyskały w wiosennym słońcu, błękitne niebo odbijało się od wodnych tafli, a krowy pasły się ze stoickim spokojem, nie zwracając uwagi na stukot wagonów i gwizd przejeżdżającej nieopodal lokomotywy.

Nie dane było mu, oczywiście, być w przedziale samemu – zaraz za Olsztynem dosiadła się do niego kobieta z szóstką dzieci.

Feliks na ogół lubił dzieci, ale dzisiaj, po tak kiepskiej nocy i z bólem głowy poczynającym sobie coraz śmielej w potylicy, nie czuł do krzyczącej gromadki, która chyba pierwszy raz jechała pociągiem, większej sympatii. Nie mając ani sił, ani ochoty na jakąkolwiek interwencję, odliczał tylko w myślach kolejne stacje dzielące go od rodzinnego domu.

Jeszcze tylko jedna – jak na zawołanie pociąg zaczął zwalniać – następnie kilka kilometrów torów i będzie mógł stąd w końcu wyjść, rozprostować nogi, wciśnięte w bagaże stojące wprost na podłodze – dobre pięć minut siłował się z półką nad głową, nim zorientował się, że w tym składzie są nieco mniejsze i za nic nie wciśnie tam walizek – i w końcu odetchnąć świeżym powietrzem...

– Janek mnie pociągnął za włosy!

– Bo powiedziałaś, że jestem głupi!

– Bo jesteś, pan nauczyciel tak powiedział i dał ci linijką po...

– Cisza! – Matka, dobiegająca trzydziestki kobieta o zmęczonym życiem spojrzeniu, w końcu nie wytrzymała. – Powiem waszemu ojcu, jakim skaraniem boskim byliście w czasie podróży, sprawi wam wszystkim solidne lanie!

Gromadka gwałtownie umilkła; ciesząc się upragnioną ciszą, Feliks przycisnął mocniej czoło do szyby. Pociąg zatrzymał się na stacji – ktoś wysiadł, ktoś wsiadł, świat utonął na moment w parze – i ruszył.

Groźba była w mocy zaledwie przez kwadrans – gdy najstarszy z chłopców, łypiąc szybko na matkę znów, zaczął trajkotać, Feliks przymknął oczy i poprosił Boga o zesłanie mu cierpliwości, skoro litości ten mu okazać nie zechciał.

Dokładnie w tej chwili pociąg znów zwolnił; orientując się, że lada moment znajdą się w Niborku, Feliks wyprostował się gwałtownie na ławce. Zerknął na swoje walizki – jedna z dziewczynek, znudziwszy się oglądaniem wyposażenia przedziału, przycupnęła na pokrywie większej z nich i z naburmuszoną miną skubała wystającą z sukienki nitkę.

Feliks z miejsca poczuł do niej sympatię.

– Przepraszam – Uśmiechnął się, a dziewczynka poderwała głowę, przypatrując mu się nieufnie wielkimi, szarymi oczyma. – Za chwilę wysiadam i...

– Zejdź, no już! – Matka wcale delikatnie pociągnęła dziewczynkę za ramię. – Skaranie boskie z wami, pan chce wysiąść, nie słyszysz? I kto ci pozwolił tam siadać?!

Posyłając spłoszonej dziewczynce nieśmiały uśmiech, Feliks złapał za rączki walizek i czekał, aż pociąg zatrzyma się na stacji. Po ostrym szarpnięciu i mocnym uderzeniu plecami o ławkę – Feliks z trudem zmiął w ustach przekleństwo, by nie gorszyć dzieci – wstał i otworzył drzwi od przedziału.

Do środka wtargnął dym; uważając, by nie spaść ze stopni ciągnących się wzdłuż wagonu, Feliks z trudem zszedł na peron, zauważając, że nikt poza nim nie wysiadł z pociągu. Patrząc pod nogi, przeszedł wzdłuż ogrodzenia oddzielającego perony, przekroczył tory i stanął przy budynku dworca. Opuścił walizki na ziemię i obejrzał się za siebie, odwlekając moment, w którym rozpocznie wędrówkę do domu.

Czarna lokomotywa parowa kopciła jak diabli, kąpiąc wagony w szarawym dymie. Feliks jeszcze chwilę obserwował konduktora, zwinnie poruszającego się po stopniach, a potem przeniósł wzrok na dworzec.

Dach jest nowy, stwierdził, zadzierając głowę. To była jedyna zmiana, jaką zauważył po prawie siedmiu latach, więc natychmiast wyrzucił dworzec ze swoich myśli i opuścił oczy na bagaże leżące u jego stóp. Złapał za rączki i ruszył; obciążone ramiona niemal natychmiast zaprotestowały ostrzegawczym bólem.

To ledwie kilometr, powiedział sobie w myślach, stawiając pierwszy krok. Dasz sobie radę.

Pociąg za jego plecami ruszył; Feliks znów stanął w miejscu i obrzucił skład, którym przyjechał, a który teraz odjeżdżał w południowym kierunku, pełnym żalu spojrzeniem.

Ciekawe, co by się stało, gdybym nie wysiadł... Nic, podpowiedział rozsądek. Linia kończy się pod granicą.

Feliks westchnął. Wracał tutaj, na stare śmieci, jak zbity pies szukający bezpiecznej kryjówki, a wszystkie jego ambicje trafił szlag. Czując gorzki smak porażki i słonawą nutę potu na wargach, odwrócił się tyłem do peronu.

– Wróciłem – burknął. – Ale będą mieć używanie... Cholera jasna, mogłem poprosić ojca o pomoc...

Próbując nie myśleć o ciężarze walizek, ruszył w stronę Niborka.

Po chłodnej Wielkanocy zima prawie w pełni ustąpiła miejsca wiośnie; ziemia znów się zazieleniła, gdzieniegdzie w trawie Feliks widział małe skupiska polnych kwiatów, nieśmiało wychylających się spomiędzy źdźbeł, a na drzewach pojawiły się już pąki liści.

Słońce wyszło zza chmur, rozświetlając na złoto urokliwą, obsadzoną niewysokimi drzewami alejkę prowadzącą do miasta. W oddali widział górujący na wzgórzu zamek, a ponad domami wystrzeliwał w niebo komin browaru.

Mignęła mu też wieża kościelna, ale zaraz potem mocny wiatr uderzył go w twarz jego własnymi włosami wyrwanymi spod czapki; niesforne kosmyki wpadły Feliksowi do ust i oczu. Skrzywił się, pochylił i brnął dalej już nieco na oślep, a z każdym krokiem walizki wydawały się mu coraz cięższe.

Domy, jak na złość, wcale się nie przybliżały. Dech już zaczął mu się rwać, a Feliks wątpił, czy przeszedł chociaż pięćdziesiąt metrów. Potem potknął się na jakimś kamieniu; zatoczył się lekko, a walizka celnie uderzyła go w piszczel.

– Kurwa...! – Feliks syknął przekleństwo przez zęby, starając się ignorować ostry ból nogi, który właśnie dołączył do migreny. – Że też ta suka musiała wczoraj tak mnie sponiewierać...

Za sobą usłyszał szmer kół na piasku i parskanie konia, więc odruchowo usunął się nieco na bok, furmanka jednak wcale go nie wyprzedziła. Gdy tylko wóz się z nim zrównał, woźnica – wiekowy mężczyzna o pooranej zmarszczkami twarzy i żylastych dłoniach – uchylił mu czapki. Feliks kojarzył go z miejskiego targu, ale nie był w stanie przypomnieć sobie jego nazwiska.

– Dokąd pana podwieźć z tymi bagażami?

Feliks zerknął na niego z niedowierzaniem, a potem uśmiechnął się szeroko – jednak jakaś odrobina szczęścia mu pozostała!

– Jedzie pan pod zamek? – zapytał z nadzieją, obrzucając spojrzeniem pusty wóz.

– Mogę jechać – Uśmiechnął się staruszek, ściągając wodze. – Wsiadaj.

Feliks z nową energią ruszył na tyły wozu. Z lekkim trudem uniósł walizki i niedbale wrzucił je na furmankę, a potem sam się na nią wspiął. Woźnica poczekał, aż Feliks przy nim usiądzie i dopiero potem ruszył z miejsca.

– Dziękuję panu – wydyszał Feliks, odgarniając spocone włosy z czoła. Niecierpliwym gestem poprawił zsuwającą mu się z głowy czapkę.

– Proszę nie dziękować – Mężczyzna uśmiechnął się ku niemu ciepło. Linia zabudowań zaczęła przybliżać się o wiele szybciej. – Nie wiem, co pan tam ma, ale widać z daleka było, że ciężkie...

Koła furmanki zaturkotały na drewnianym mostku; w wąskiej tafli Nidy Feliks ujrzał własne odbicie. Rzeczka przypominała dzieciństwo; uśmiechnął się blado do wspomnień. Wtedy jeszcze wszystko było w porządku...

Drgnął, zauważywszy, że woźnica co rusz na niego zerka.

– Twarz ma pan znajomą – wyjaśnił przyłapany. – Się zastanawiam... Pan nie jest jakimś krewnym naszego doktora Łukasiewicza?

Feliks skinął głową.

– To mój ojciec.

– Tak myślałem – Staruszek ściągnął nieco wodze, bo właśnie wjechali do miasteczka; obsadzona drzewami alejka zmieniła się w ulicę, kopyta konia zastukały o bruk. – Z oczu tak samo panu patrzy. Proszę ojcu przekazać pozdrowienia od starego Zieglera, takich ludzi jak on ze świecą szukać, zwłaszcza w dzisiejszych czasach...

Feliks uśmiechnął się grzecznie, ale nie odpowiedział; zamiast tego uniósł głowę i rozejrzał się. Obserwował śpieszących się ludzi na chodnikach, bawiące się dzieci, błąkające się psy, liczne wozy i nieliczne samochody, ale nade wszystko interesowała go zabudowa.

Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, był brak – w miejscu, w którym niedawno jeszcze wznosił się magistrat, teraz znajdował się jedynie kwadrat zgrabionej trawy, okupowany przez stadko wron. Spoglądając dookoła, Feliks odkrywał kolejne zmiany – puste dziury wśród domów, nowe dachy, budynki, które wyglądały, jakby postawiono je zaledwie przed chwilą, niektóre ciągle jeszcze osnute rusztowaniem... Gdzieś tam w bocznej uliczce mignęła mu zrujnowana, zapomniana kamienica, wpatrzona w niego wybitymi oknami niczym wydłubanymi oczyma. Chociaż od pożaru, który zniszczył miasto, a który oszczędnie opisał mu ojciec, minęło prawie sześć lat, Feliks miał wrażenie, że w nozdrza uderzył go nieprzyjemny odór spalenizny. Wzdrygnął się i szybko odwrócił wzrok.

Potem wjechali na rynek. Przesuwając wzrokiem po kamienicach, Feliks odkrył, że mniej więcej połowa rynku uległa zniszczeniu; w miejsce starych, dobrze mu znanych domów i sklepów stały inne, z nowiutkimi szyldami ponad witrynami, wyróżniając się świeżą, jasną, niezmienioną przez deszcze i czas barwą. Kontrastowały pięknie z błękitnym niebem.

Na placu tylko dwie rzeczy wydawały się pozostać takie same. Pierwszą był tłum – ucho Feliksa wychwyciło dawno niesłyszaną ojczystą mowę, przeplataną od czasu do czasu tutejszą niemiecczyzną, którą rozmawiał z Zieglerem. Drugą niezmienną rzeczą był górujący nad ludzkimi głowami, widoczny w oddali pomnik pruskiego żołnierza trzymającego broń i sztandar, który za szkolnych czasów Feliksa zawsze był punktem spotkań.

Teraz czuł się dość nieswojo. Oczywiście, ojciec zdawał mu suchą, ale dokładną relację i Feliks miał mniej więcej pojęcie, jak duże były zniszczenia, ale czym innym było o tym czytać, siedząc w swojej bezpiecznej przystani, a czym innym widzieć ogrom odbudowy na własne oczy.

Ziegler, wychylając się lekko, by niecierpliwym machnięciem dłoni przegnać sprzed konia zagapione dzieci, wydawał się myśleć o tym samym.

– Teraz Neidenburg jest już pięknie odbudowany – powiedział. – Tylko na kościół żal patrzeć. Ludzie nie uszanują żadnej świętości...

– Też został zniszczony? – Feliks wyciągnął szyję i uniósł się nieco, ale ponad dachami kamienic widział jedynie wieżę ewangelickiej świątyni. Z tej odległości nie był w stanie stwierdzić, w jakiej jest kondycji.

– Stoi w ruinie – Ziegler pokręcił głową z dezaprobatą. – Już się tam kręcą, ale kto wie, kiedy się zabiorą do odbudowy, od sześciu lat modlimy się w zamku... Gdzie pana podrzucić?

Feliks opadł z powrotem na deski.

– Na Schulstraße, zaraz za szkołą – odezwał się. – Chyba, że panu nie po drodze, to wysiądę tutaj.

– Po drodze, po drodze – roześmiał się Ziegler, łapiąc za lejce. Gniadosz parsknął i znów ruszył stępa przed siebie. – Doktor Łukasiewicz to złoty człowiek, jakbym mógł jego syna z tymi walizkami tak zostawić... Pan powie, gdzie, to się zatrzymam.

Dalsza jazda nie trwała dłużej niż kilka minut; podjechali pod górujące nad miastem wzgórze – przez gęstą plątaninę gałęzi Feliks był w stanie dostrzec jedynie dach zamku – i minęli szkołę, do której niegdyś uczęszczał. Przez głowę Feliksa przemknęło kilka zabawnych wspomnień, ale ledwo zdążył się do nich uśmiechnąć, jego wzrok padł na kolejną kamienicę.

Tej też nie odbudowano; gruz pochodzący z roztrzaskanych ścian piętra zawalał otwarty na niebo parter. Po plecach Feliksa przeszedł zimny dreszcz; tam nikt nie mieszkał, powiedział sobie stanowczo, zauważając, że wóz właśnie się zatrzymał. Ale ojciec chyba zapomniał mi wspomnieć, jaki piękny będę miał widok z okna.

Zawsze lubił siedzieć na parapecie i obserwować okolicę, teraz jednak miał dziwne wrażenie, że raczej z tej przyjemności zrezygnuje... Odrzucając od siebie tę myśl, potrząsnął włosami i złapał za walizki. Gorąco dziękując za podwózkę, zsunął się na bruk, gdzie ugiął się pod ciężarem.

– Niech pan nawet nie dziękuje! – Ziegler uchylił czapki. – Życzę ojcu dużo zdrowia. Wnuka mi ratował po bitwie. Nie ważne, co by ludzie mówili, nigdy mu tego nie zapomnę!

Feliks zmarszczył lekko brwi, nie rozumiejąc, co mężczyzna miał na myśli, ale zamiast zapytać, skinął tylko głową.

– Przekażę na pewno. Auf Wiedersehen!

Koła znów zaterkotały, a Feliks obejrzał się na trzykondygnacyjną kamienicę, przed którą stał. Dla postronnego może nie wydawała się zbyt piękna, ale on powitał wszystkie te oznaki starości – poszarzałą fasadę, łuszczącą się farbę na okiennych ramach i chwast rosnący tuż przy progu – z ogromną ulgą.

Szeroko się uśmiechając, po raz pierwszy od wielu dni w pełni szczerze, zaczął przenosić walizki przez próg. Chwilę później stanął pod drzwiami mieszkania na parterze i zapukał, chociaż wątpił, że o tej porze kogokolwiek zastanie. Gdy zgodnie z jego przewidywaniami, nikt mu nie otworzył, zaczął przeszukiwać kieszenie płaszcza.

Dłoń Feliksa napotkała pustkę, a serce zabiło szybciej, ale nim zdążył się wystraszyć, wyczuł zimny metal gdzieś w podszewce. Pięknie, pomyślał, próbując wyciągnąć kluczyk z dziurawej kieszeni. Dobrze, że go nie zgubiłem...Wsunął klucz do zamka i przepchnął przez próg pierwszą walizkę.

– Jest ktoś w domu? – zapytał dla zasady, a potem skierował wzrok na stoliczek wciśnięty w kąt holu. Brakowało dużej, skórzanej torby, a więc ojciec prawie na pewno był w pracy. Doszedłszy do tego wniosku, Feliks spokojnie zabrał drugą walizkę z klatki schodowej, a potem zamknął drzwi, zdjął czapkę i odwiesił płaszcz.

– Jednak dobrze jest wrócić – szepnął do siebie. – Dom to dom.

Pozostawiając walizki w holu, Feliks ruszył do gabinetu ojca. Tak jak się spodziewał, praktycznie nic się tu nie zmieniło; w kącie, obok okna zasłoniętego ciężką, ciemną zasłoną stała zakurzona maszyna do szycia, na sofie, grzbietem do góry, leżała niedoczytana książka, po solidnym, dębowym biurku walała się korespondencja, a na okrągłym stoliku piętrzyła się nieprzeczytana prasa.

Znajomy bałagan przywiódł na usta Feliksa szeroki uśmiech. Podszedł do stolika i pochyliwszy się nad nim, zaczął przerzucać niecierpliwie stos gazet, wychodząc z założenia, że nie ma co bawić się w porządki, bo ojciec i tak nie zauważy różnicy. Przez dłonie przeszły mu dzienniki z całego ubiegłego miesiąca, a może i dwóch – Aaron Łukasiewicz zwykł czytać je raz na jakiś czas, wychodząc z przekonania, że o najważniejszych sprawach i tak dowie się w szpitalu.

Feliks odsunął na bok ostatnie numery Gazety Olsztyńskiej i Ostdeutsche Nachrichten, przekartkował pobieżnie czasopismo lekarskie, zerknął tylko na zalany kawą Masurische Volkszeitung z ubiegłego tygodnia, a na koniec, z radością i lekkim niedowierzeniem, znalazł przedwczorajszy numer czasopisma literackiego, wydanego na najlichszym papierze, jaki tylko istniał.

Jakaś odrobina szczęścia mi jeszcze pozostała, stwierdził zadowolony, otwierając gazetę na jednej z ostatnich stron i widząc szpalty z nowym odcinkiem swojej ulubionej powieści.

– Już myślałem, że cię nie przeczytam – powiedział z uczuciem do pierwszego akapitu. – Ciekawe, od kiedy ojciec czyta „Huzara"? – zapytał sam siebie, a potem wzruszył ramionami i wyciągnął się na sofie, odłożywszy wcześniej książkę na biurko. – Gdyby chciał, mam wszystkie odcinki w teczce...

Zapominając o całym świecie, zagłębił się w lekturze, starając się czytać wolno, bo z doświadczenia wiedział już, że następny odcinek pojawi się dopiero za tydzień, dwa albo i trzy, bo starzy literaci odpowiedzialni za pisemko niekoniecznie chcieli dopuszczać do publikacji tekst młodego, nieznanego autora...

Kimkolwiek był Gabriel Paccard, trzeba było przyznać mu jedno – jego pewny siebie, dumny huzar o ciętym języku, który co chwila wpadał to w tarapaty, to w objęcia pięknych dziewcząt, doskonale bawił czytelnika. Feliks raz po raz parskał śmiechem, czytając jego najnowsze perypetie i gdy dotarł do końca rozdziału, westchnął lekko, nie rozumiejąc, czemu nikt ze znajomych nie podzielał jego entuzjazmu w stosunku do tej powieści.

No dobrze, akcja była mocno naciągana, ale o to chodziło, prawda?

Feliks przymknął oczy i ułożył się wygodniej na sofie, bo zmęczenie podróżą coraz bardziej dawało mu się we znaki. Wydawało mu się, że przymknął oczy zaledwie na chwilę, ale gdy skrzypnęły drzwi, a on, wyrwany ze snu, poderwał się gwałtownie, w gabinecie zdążyła już zapanować popołudniowa szarówka.

Jego ojciec stał w drzwiach i przyglądał mu się z uniesioną brwią.

– Maryś – rzucił do kogoś za swoimi plecami. – Wnieś walizki Feliksa do jego sypialni. Zanim zajmiesz się kolacją, zrób nam obu słabej herbaty, dobrze?

– Tak, proszę pana!

Feliks podniósł się do siadu, zauważając, że czasopismo z powieścią zsunęło się z jego kamizelki wprost na dywan. Aaron ciężko westchnął i pokręcił głową.

– Miałem nadzieję, że chociaż ty nie będziesz zafascynowany tą koszmarną grafomanią.

Feliks uśmiechnął się szeroko, słysząc zrezygnowany ton ojca.

– Nie sądziłem, że też to czytasz.

– Nie czytam – Usłyszał w odpowiedzi. – Twoja matka wymogła na mnie obietnicę, że będę wycinał odcinki i dołączał je do listów.

– To nie jest wcale takie złe! – zaprotestował Feliks, sięgając po gazetę. Rzucił wzrokiem na obszerny akapit opisujący, jak rozbrojony bohater wydostał się z beznadziejnej sytuacji bez szwanku. Pewność Feliksa co do jakości tekstu nagle odrobinę zmalała. – No dobrze, czasem jest nierealistyczne, ale... – Zerknął raz jeszcze na odcinek powieści, potem westchnął i odłożywszy gazetę na stolik, wyrzucił ją z pamięci. – Więc... twój syn marnotrawny powrócił – mruknął ponuro.

– Nie czytałem Nowego Testamentu, nie mam pojęcia, o czym do mnie mówisz – odparł sucho Aaron, ale gdzieś w jego głosie kryła się rozbawiona nuta. Feliks uniósł wzrok i w końcu przyjrzał się ojcu dokładniej.

Od momentu, w którym widzieli się ostatni raz, jasne, krótkie włosy jego ojca nabrały srebrzystej poświaty i nieco się przerzedziły, zaś na twarzy pojawiło się więcej zmarszczek – chociaż Aaron Łukasiewicz był mężczyzną w średnim wieku, o spojrzeniu ostrym i bystrym niczym sokół, ostatnie lata odcisnęły na nim widoczne piętno.

W odpowiedzi na spojrzenie syna – smutne, niepewne, zagubione – jego zwykle surowe oblicze złagodniało, a w oczach zamigotały ciepłe iskry.

– Chodź tutaj – powiedział cicho.

Feliks wstał i podszedł bliżej, nie zwracając uwagi ani na swoje potargane snem włosy, ani na broszkę, która, do tej pory starannie umieszczona w okolicach serca, teraz wisiała smętnie na odpiętej szpilce. Gdy otoczyły go ramiona ojca, przymknął oczy.

– Wszystko się zawaliło – wymamrotał, czując, jak coś ściska go za gardło. – Zresztą wiesz... pisałem ci o... o wszystkim.

– Wiem – Aaron wzmocnił uścisk, a potem cofnął dłonie. – Poradzisz sobie – dorzucił, podchodząc do biurka. Feliks powiódł za nim spojrzeniem i blado się uśmiechnął, bo ojciec zareagował dokładnie tak, jak się spodziewał. – Praca się znajdzie, jak nie ta, to inna. Idź jutro do szewca, będzie wiedział, kto w mieście szuka rąk do pracy. Podobno jest najbardziej poinformowanym człowiekiem w całych Niemczech, może chociaż raz coś dobrego z tego wyniknie – dodał z lekkim przekąsem, a Feliks mimowolnie parsknął cichym śmiechem.

Na sercu zrobiło mu się nagle o wiele lżej. Usiadł z powrotem na sofie, zauważając szybkie spojrzenie, jakie Aaron posłał prasie na stoliku. Na jego czole pojawiła się zmarszczka, nim jednak Feliks zapytał o to, co zaprząta głowę ojcu, ktoś zapukał do drzwi.

Ostatnie lata poza Niborkiem sprawiły, że Feliks całkowicie stracił rozeznanie wśród młodych ludzi, którzy w momencie jego wyjazdu byli jeszcze dziećmi, więc z ciekawością spojrzał na pomoc domową, ciekaw, kim jest. Dziewczyna, osiemnasto-, może dziewiętnastoletnia, postawiła na biurku tacę z dwiema filiżankami, a potem dygnęła grzecznie w jego kierunku.

Gdy Feliks odpowiedział szerokim uśmiechem, nagle się spłoszyła i opuszczając wzrok, pośpiesznie opuściła gabinet, zbijając go z tropu.

Aaron, widząc zdezorientowane spojrzenie syna, tylko westchnął i przysunął sobie filiżankę.

– Jej poprzedni pracodawca nie trzymał rąk przy sobie zbyt często – powiedział chłodno. – Stąd jej zachowanie, nie bierz tego do siebie. Gdy ją zatrudniałem, zapewniłem ją, że w tym domu nie ma się czego obawiać, ale myślę, że będzie potrzebowała kilku dni, by sama się o tym przekonać. W każdym razie – dodał po chwili, gdy stało się jasne, że Feliks, niemile zaskoczony, nie zamierza niczego powiedzieć. – Maryś przychodzi tu sprzątać i przygotowywać posiłki. Najlepiej chyba będzie, jeśli nie będziesz zwracał na nią uwagi.

– Jasne – mruknął w końcu Feliks, przesuwając się na kanapie tak, by dosięgnąć własnej herbaty. Pociągnął łyk, czując jak gorąco przesuwa się wzdłuż jego przełyku. – Pewnie mi nie uwierzy, nawet gdybym... – urwał w połowie zdania i wziął kolejny łyk, parząc wargi. To nie był temat na dziś. – Mama pisała, kiedy wraca do domu?

Spojrzenie Feliksa padło na maszynę do szycia. Odkąd tylko pamiętał, jego rodzice spędzali czas w tym gabinecie; ojciec po powrocie ze szpitala czytał albo odpisywał na listy, a matka modliła się lub szyła. Bez jej cichej obecności pomieszczenie wydawało się dziwnie puste.

– Planowała powrót za dwa tygodnie, ale bliźnięta ciągle chorują, więc prawdopodobnie zostanie trochę dłużej. Kateryna odchodzi od zmysłów z niepokoju, przyda się jej każda pomoc.

Przyjmując wyjaśnienie, Feliks skinął głową i znów rozłożył się na kanapie. Kolejne minuty upłynęły w ciszy, przerywanej jedynie stukaniem filiżanki o spodeczek i szelestem stron – Aaron zajął się periodykiem lekarskim.

– Co jeszcze cię tak gryzie, Felek?

Feliks otworzył oczy i spojrzał ponuro w biały sufit.

– W zeszłym miesiącu pokłóciłem się z przyjacielem – wymamrotał, krzywiąc się mocno na samo wspomnienie awantury, która wstrząsnęła poddaszem królewieckiej kamienicy, a która zakończyła się donośnym trzaśnięciem drzwi. – Nie, żebyśmy tego nie robili przez ostatnie dwa lata, ale... – Zacisnął wargi w cienką linię. – Ale tym razem to chyba koniec.

Aaron odłożył czasopismo na bok i bacznie przyjrzał się jedynemu synowi.

– Mężczyzna na śmierć obrazić się może tylko z trzech powodów – powiedział sucho. – Z powodu kobiety, polityki albo urażonej dumy. Który z tych dwóch ostatnich, synu?

– Polityka – Feliks odwrócił głowę, a słowo ledwie przeszło mu przez gardło. Niewygasłe gniew i oburzenie znów w nim zapłonęły, teraz jednak miały zapach żalu. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Upartość masz po matce – skomentował ojciec. – Nie będę pytać o szczegóły, ale pamiętaj, że ona nie odpuści.

Feliks puścił tę uwagę mimo uszu.

– Pięknie mi się odpłacił za pomoc – mruknął gniewnie. – Pół roku za nim łaziłem i namawiałem, żeby w końcu poszedł prosić o rękę Nataszy. Trząsł portkami przed jej bratem i ojcem...

– Rozumiem doskonale tego młodego człowieka – Aaron uśmiechnął się pod nosem. Gdy Feliks posłał mu niedowierzające spojrzenie, wzruszył ramionami. – Twój dziadek nie był najprzyjemniejszym człowiekiem pod słońcem i nie chciał mieć w rodzinie apikorosa takiego jak ja. Niewiele brakowało, a dałbym sobie spokój. Staranie się o czyjąś rękę wcale nie jest proste, synu.

– Nie wiem, nigdy nie próbowałem – Feliks wypuścił powietrze przez zęby. – Dobra, wina leży po obu stronach – przyznał niechętnie, gdy ojciec ciągle mu się przypatrywał, unosząc brew coraz wyżej. – Tego się spodziewałeś, co?

– Znam cię dość długo, synu – Aaron wstał od biurka i podszedł bliżej; Feliks zsunął nogi z sofy, by zrobić mu miejsce.

Od razu, bez słowa, został przygarnięty do piersi; potem Feliks zamknął oczy i położył głowę na kolanach ojca, pozwalając pogłaskać się po rozwichrzonych włosach tak, jakby znowu był dzieckiem, a dorosłym, niemal dwudziestosześcioletnim mężczyzną.

– Jestem przeklęty – wymamrotał.

– Przekleństwa nie istnieją.

– Tak, wiem – Feliks uniósł powieki i lekko wywrócił oczami na tę stanowczą uwagę. Ojciec miał wyrobione zdanie na temat sił nadprzyrodzonych i nic nie było w stanie zmienić jego poglądów. – Po prostu... nic ostatnio nie chce iść po mojej myśli. Pójdę do szewca... za kilka dni. Chcę trochę odpocząć. Kiepsko... kiepsko ostatnio się czuję.

– W porządku – Dłoń Aarona odsunęła zabłąkany kosmyk z jego czoła i dotknęła skóry. – Odpoczynek dobrze ci zrobi.

– Chcę też w końcu spotkać się ze znajomymi – Feliks uchylił powiek i krzywo się uśmiechnął. – Zanim powiedzą, że całkiem o nich zapomniałem, ostatnio w ogóle im nie odpisywałem... Pożyczysz mi parę marek na piwo?

– Feliks... – W głosie Aarona zabrzmiała ostrzegawcza nuta. Feliks, marszcząc brwi, przekręcił głowę, by spojrzeć na nagle spoważniałą twarz ojca.

– Od czasu do czasu przecież mogę się...

– Wolałbym, żebyś nie włóczył się sam po nocach.

Feliks zamrugał, zaskoczony tym przedziwnym ostrzeżeniem, i uniósł się do siadu.

– Dlaczego? – zapytał, przekrzywiając nieco głowę. Zauważył z roztargnieniem, że jego ulubiona broszka leży na dywanie i sięgnął po nią, nie chcąc, by któryś z nich przez nieuwagę ją rozdeptał. – To Nibork – dorzucił, zastanawiając się, czy w słowach ojca kryje się jakiś żart.

Ostrzeżenie byłoby sensowne dla Królewca, dużego miasta, ale w ich małej mieścinie? Nie wspominając o tym, że ostatnimi laty Feliks pasjami włóczył się po nocach po Königsbergu, szukając rozrywek...

– Nie chodź samemu i nie daj się nikomu sprowokować, cokolwiek byś nie usłyszał – Ojciec przyglądał mu się nieustępliwie, a Feliks zrozumiał, że jest w pełni poważny. Dziwny dreszcz przeszedł mu po plecach. – Ostatnio... zrobiło się tu nieco nerwowo.

– O czym ty mówisz?

– Zacznij w końcu czytać prasę – Spojrzenie Aarona padło na stolik i leżącą na nim gazetę. – Najlepiej coś więcej poza fantazjami kolegi ze szkoły, który w przypływie wątpliwego geniuszu wymyślił sobie artystyczny pseudonim.

Feliks natychmiast zapomniał o ostrzeżeniu ojca.

– Autor jest stąd? – zapytał podekscytowany. – Wiesz, kto to? Znam go?

Aaron Łukasiewicz jedynie westchnął i pokręcił głową. Bez słowa wstał i podszedł do okna. Odsunąwszy nieco zasłonę, spojrzał ponad zrujnowaną kamienicą na górujący nad miastem krzyżacki zamek. Powyżej niego czerwieniło się niebo; z boku, od strony rynku, promienie zachodzącego słońca kładły się na starych murach, ożywiając wyblakły odcień cegieł. Drzewa otaczające zamek, częściowo tylko zazielenione nowymi liśćmi, rzucały ostre, złowrogie cienie.

Za sobą usłyszał szelest papieru – Feliks jednak wziął sobie jego uwagę do serca.

– Plebiscyt...?

– Jeśli chcesz znać moje zdanie – Aaron nie odwrócił się, wpatrzony w niebo, jedyną rzecz, która w obecnych czasach wydawała się niemożliwa do podzielenia. Jeszcze. – To uważam, że z nadawania ludziom etykietek nigdy nic dobrego nie wynika.

cdn.

****

od autorki:

Cześć! Nie spodziewaliście się o mnie o prawie trzeciej w nocy, nie? :D Przychodzę do was z fikiem, który w głowie miałam od roku, fikiem, któremu zmieniłam cztery razy koncepcję, a na koniec zaorałam wszystko, co zaplanowałam i uznałam, że jedynie na spontanie potrafię pisać z przyjemnością :D Powitajcie Latawca, mam nadzieję, że go polubicie.

Czym jest Latawiec? Human AU, by sprawy polityczne zostały na drugim, może trzecim planie. Historią z Feliksem i Gilbertem, jak możecie się domyśleć z opisu (i maleńkiego nawiązania do Paragrafu :)), ale raczej bez wątku romantycznego. Celuję w okruchy życia, więc jeśli zboczę kiedyś w kierunku angstu, macie prawo rzucić we mnie cegłą, bym się opamiętała :D To w sumie będzie ciekawy eksperyment, czy potrafię napisać coś, co nie jest ani absurdalną komedią ani angstem nad angstami :D

klasycznie, notatki do rozdziału:

Nidzica - miasto w woj. warmińsko-mazurskim, do 1945 należące do Prus Wschodnich, od 1946 urzędowo nazwane Nidzicą, wcześniej znane jako Nibork (polska) i Neidenburg (niemiecka nazwa), leżące nad Nidą, czyli górnym odcinkiem rzeki Wkry. W czasie WWI miasto zostało spalone i zniszczone, szybko jednak zostało odbudowane (dzięki datkom z Rzeszy). Według spisu z 1910, językiem polskim jako ojczystym w tym powiecie posługiwało się około 60% mieszkańców.

Apikorus - od imienia Epikura, negatywne określenie odstępcy od judaizmu, zaprzeczającego istnienia boga.

Pregoła (niem. Pregel) - rzeka płynąca przez Królewiec (obecnie Kaliningrad), uchodząca tam do Zalewu Wiślanego, niegdyś nazywanego Zatoką Świeżą lub Fryską.

boczniak - wagon osobowy dawnej konstrukcji (do ok. 1925), przedziałowy, pozbawiony korytarza wewnętrznego, z osobnymi drzwiami zewnętrznymi do każdego przedziału i stopniami bocznymi na całej długości wagonu. Boczniaki pochodzące Cesarstwa Niemieckiego były używane w Polsce jeszcze do lat 70-tych. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro