las nevadas • [sapnap, karnapity]
To miasto było zgniłe. Nawet tak śmierdziało. Jego narzeczony, chyba nie były, zrobił beznadziejną robotę.
Wszyscy mówili, że miasto uosabiało Quackity'ego - hazardową duszę, eleganckie koszule i szelmowskie uśmiechy. Bary pełne wytrawnego alkoholu, domy gier opływające w żetonach, lombardy oełne niewielkich diamentów, rubinów, broni i beznadziei.
Sapnap jednak mógł wyczuć podziemia. Dziwną, kamienną komnatę, której budowaniu oddał się zapach mokrej sierści i suchej trawy, z domieszką proszku do prania pościeli. Fundy.
On jednak nie mógł zareagować. Big Q się zmienił. Utwierdzał to już brak wizyt w dawnym domu, by wypytywać się, jak się czuje Karl po podróżach lyb czy jemu samemu już nie świeżbią palce, których ostre czubki były czarne i tlące się.
Chciał spalić grzech kochanka o złocistych skrzydełkach.
Nie mógł. Dla zawieszonego w życiu George'a, niewracającego Karla, zaginionego Callahana oraz planującego w ciszy Philzy na swej arktyce.
Chciał uratować dzieciaków. Może zawiązać nić porozumienia z Tommym.
To wszystko po to, by mial pretekst by w końcu sprawdzić, czy może topić kamienie.
Odwrócił się jednak pod wiatr, uwalniając nos od zepsucia w białych ścianach przybytków.
Będzie się musiał wyżyć na jakimś zagajniku. A potem pilniwać, jak co dwa razy w tygodniu, by George się nie utopił w wodach wokół więzienia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro