5
Z każdą minutą okolica stawała się coraz bardziej odludna. W końcu miejskie zabudowania ustąpiły miejsca nieosłoniętym połaciom trawy. Gdzieniegdzie kwitły na czerwono dzikie róże. Podążałam jakąś ścieżką, którą ktoś kiedyś wysypał żwirem.
Im dalej się zapuszczałam tym więcej gatunków kwiatów dostrzegałam.Krwiste maki schylały nisko głowy, jakby składały pokłony dostojnym żonkilom. Miały ku temu jasny powód. Żółć tych kwiatów była o wiele głębsza, niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrazić. Docierał do mnie także delikatny zapach rosnących tu i ówdzie konwalii. Wyglądały jak cudowne, małe dzwonki.
Po kilku minutach na horyzoncie zaczął się wyłaniać kontur jakiegoś budynku. Zmarszczyłam brwi. Przyspieszyłam kroku. Zaczynały mnie już boleć nogi. Szłam jednak wytrwale, bo nigdy jeszcze nie zapuszczałam się w te okolice. To właściwie mógł nawet nie być już Wrocław. Ale kto to mógł wiedzieć...
Tymczasem przeszłam już prawie cały dystans, który dzielił mnie od zabudowań. Gdy znalazłam się już na tyle blisko, żeby widzieć wszystko w miarę dobrze, zauważyłam, że budynki są dwa. Były niskie. Składały się tylko z parteru, który, sądząc po oknach, znajdował się nieco pod ziemią, oraz z pierwszego piętra. Dachy miały pokryte czerwonymi, lekko przeżartymi przez rdzę dachówkami.Ze ścian złuszczała się brązowa farba. W miejscach gdzie całkiem odpadła, pomarańczowe cegły przykryło graffiti. Były to głównie jakieś napisy. Do środka prowadziły szerokie, drewniane drzwi. Nawet nie pomyślałabym, że mogłyby być otwarte, dopóki nie usłyszałam jakiegoś huku i głośnego basowego śmiechu. Jeżeli słuch mnie nie mylił, odgłosy dochodziły z budynku, który znajdował się bliżej mnie.
Powoli podeszłam do niego. Okazał się być raczej magazynem. Drzwi były uchylone. Jestem fanką wszystkich paranormalnych spraw, więc upewniłam się, czy nikt mnie nie widzi i wśliznęłam się do budynku. Okna były zabite deskami, czego nie zauważyłam będąc na zewnątrz. Jedynym źródłem światła były tylko wiszące gdzieniegdzie lampy naftowe. Pachniało rozpuszczalnikiem. Na podłodze leżało kilka sprężyn i pustych szklanych butelek. Zza jednej z nich patrzyły na mnie małe czarne oczy szarej myszy. Kiedy zobaczyła, że na nią patrzę, poruszyła wąsami i uciekła gdzieś w głąb magazynu, stukając o deski podłogi małymi pazurkami.
Z góry dobiegały mnie jakieś szmery. Odszukałam wzrokiem schody. Nie było to trudne, bo do poręczy były przymocowane lampy. Łańcuchami. Takimi grubymi, którymi można by było kogoś przykuć do ściany i torturować. Albo łaskotać. Na jedno wychodzi.
Niepewnie podeszłam bliżej i ostrożnie stanęłam na pierwszym stopniu. Wchodziłam bardzo powoli, wstrzymując oddech, aby nie zdradzić się nawet najmniejszym skrzypnięciem. I prawie mi się to udało. A szmery stawały się coraz wyraźniejsze i zrozumiałam, że to nic innego jak rozmowa kilku osób.
W ostatnim momencie jednak strąciłam ręką jakąś deskę opartą o ścianę. Spadła na podłogę z głośnym hukiem. Rozmowy na piętrze ucichły.
- Kto tu jest? - usłyszałam pytanie.
Nie mogłam powiedzieć słowa, a tym bardziej się ruszyć. Do moich uszu dotarło też kilka szurnięć i stłumione kroki. Wstrzymałam oddech.
- Wiemy, że tu jesteś - powiedziała jakaś dziewczyna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro