10
Przez resztę dnia starałam się nawet o tym nie myśleć. Odpychałam od siebie uparcie cały stres. Nie było to najlepsze rozwiązanie, bo ocknęłam się z tego odrętwienia dopiero koło piątej. Stanęłam przed szafą. Trzęsły mi się ręce. Przejrzałam chyba wszystkie szuflady po dziesięć razy.
– Nie mam się w co ubrać! – jęknęłam.
Ostatecznie jednak zdecydowałam się na zwykły czarny t-shirt z obrazkiem i granatowe rurki. Na nogi założyłam glany. A co. Trzeba zaszaleć. Widząc bezchmurne dzisiaj niebo, zawahałam się przy wieszaku, na którym wisiała moja bluza. Postanowiłam jednak ją zostawić. I tak większość wieczoru miałam spędzić w pomieszczeniach albo w samochodzie. Jak najwolniej ZESZŁAM PO SCHODACH. Starałam się uspokoić, ale nie szło mi to najlepiej. Mimo że oddychałam już bardziej miarowo, to ręce wciąż mi drżały. Kiedy usiadłam w samochodzie, zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Wzięłam głęboki wdech. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Z całej siły zacisnęłam palce na kierownicy. Miałam jeszcze jakieś piętnaście minut. Wczorajsza jazda z Mateuszem zajęła około dziesięciu, a jego SUV miał o wiele większe możliwości niż mój wysłużony żuk.
Czyli średnio licząc powinnam się pospieszyć.
Wcisnęłam gaz do dechy. Silnik warknął zachęcająco. Z niepewnym uśmiechem opuściłam moją ulicę. Przez chwilę tylko migały mi za oknami jakieś budynki, ale z kilometra na kilometr okolica stawała się coraz bardziej opustoszała i szara. Od czasu do czasu mijałam tylko jakieś zniszczone upływem czasu budynki z popękanymi szybami, zaklejonymi srebrną taśmą izolacyjną, albo okiennicami całkowicie zabitymi spróchniałymi deskami.
Na miejsce dotarłam trzy minuty przed czasem. Zjechałam na pobocze.
Po chwili zaczęłam się już martwić, że nie przyjdzie. Z niepokojem co kilka sekund zerkałam na zegarek. Może byłoby i lepiej, gdyby mnie wystawił?
Kiedy w moim sercu zgasła już ostatnia iskierka nadziei, dłuższa wskazówka zegarka zatrzymała się na dwunastce, a gdzieś w oddali kościelne dzwony zaczęły wybijać szóstą. I wtedy go zobaczyłam. Po raz pierwszy tak naprawdę go zobaczyłam. Korzystając z tego, że jeszcze mnie nie słyszy, aż jęknęłam z zachwytu.
Był średniego wzrostu. Od stóp do głów ubrany na czarno. Na koszulce miał narysowanego szarego wilka wyjącego do srebrnej tarczy księżyca. Czarne jeansy podkreślały jego długie, szczupłe nogi. Uśmiechnęłam się widząc, że też ma na sobie glany. Z tą tylko różnicą, że moje były całkiem czarne, a jego podpalane zielone. Oczy przesłaniały mu okulary przeciwsłoneczne. Lekko falowane włosy o odcieniu ciemnego blondu opadały na czoło.
Usiadł na miejscu pasażera i uśmiechnął się szeroko, ukazując proste, białe zęby.
– Hejka – powiedział. – Przepraszam za spóźnienie.
– Nie, nie – zaprzeczyłam szybko. – Przyszedłeś aż za bardzo punktualnie.
– To gdzie jedziemy? – spytał z entuzjazmem.
– Hm... Właściwie to nie wiem...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro