Rozdział 6.2
Po wypełnieniu tego obowiązku postanowiłam ukraść krótką chwilę tylko dla siebie, by pobyć z dala od reszty ludzi, i poszłam do sadu. Powinnam od razu wrócić do domu, jednak miałam nadzieję, że moja nieobecność pozostanie niezauważona.
O tej porze roku drzewa uginały się pod ciężarem owoców, a my pod czujnym okiem pani Crowns zbieraliśmy je i zanosiliśmy do piwnicy. Teraz jednak nie musiałam pracować, chciałam tylko pospacerować chwilkę. Postanowiłam także skorzystać z okazji i zjeść jabłko w ramach kolacji.
Pod butami chrzęściły suche, kolorowe liście oraz małe gałązki. Chłodny, wrześniowy wiatr atakował moje policzki, a ja objęłam się ramionami. W ciągu dnia było nadal ciepło, czuć było resztki lata, jednak po zapadnięciu zmroku jesień obwieszczała swoje przybycie.
Miałam na sobie jedynie bluzę, nie brałam kurtki, aby nie wzbudzić podejrzliwości pani Crowns. Nie przepadała za moim szwendaniem się koło domu. Według niej każdą wolną chwilę powinnam poświęcać pracy oraz modlitwie.
Zerwałam jedno jabłko z niższej gałęzi, potarłam je o bluzę i zabrałam się pospiesznie za jedzenie. Gdy skończyłam, zakopałam ogryzek w ziemi. Wolałam nie ryzykować, że zostanę nakryta na unikaniu kary.
Było już ciemno i sad oświetlało jedynie światło padające z okien domu oraz słaby blask księżyca prześwitujący poprzez gałęzie jabłoni. Nigdy nie bałam się ciemności. Nie wierzyłam w żadne potwory czy duchy, nigdy także nie ruszały mnie straszne historie opowiadane przez starszych wychowanków. Bałam się natomiast ludzi, a właściwie tego, do czego byli zdolni. Jednak skoro teraz ja nikogo nie widziałam, to również nikt nie widział mnie. Więc dlaczego miałabym się bać?
Ciemność i cisza były dla mnie kojące. Podczas chodzenia pozwoliłam myślom odpłynąć do wydarzeń z minionego dnia. Cały czas przypominałam sobie rozmowę z Danielem. Byłam na siebie zła, że nie umiałam zareagować jak zwyczajna dziewczyna. Ale również przepełniała mnie euforia.
Zwrócił na mnie uwagę. I chciał ponownie ze mną porozmawiać! Na samą myśl o tym moje serce zaczęło szybciej bić i przestałam odczuwać przenikający, jesienny chłód.
To pod wpływem tamtego spotkania zdecydowałam się porozmawiać z Alison. Zyskałam nową koleżankę, co również było dla mnie bezcennym doświadczeniem.
Tamtego dnia wydarzyło się tak wiele, że potrzebowałam chwili spokoju, żeby wszystko na spokojnie przetrawić. Nie wiedziałam, jak długo spacerowałam między drzewami zatopiona w myślach, jednak w końcu zaczęłam szczękać zębami. Potarłam zziębnięte dłonie o siebie i niechętnie zaczęłam wracać w stronę oświetlonego domu.
Sam fakt, że wolałam marznąć sama w sadzie, świadczył o tym, jak źle się czułam u rodziny Crowns.
Byłam już niedaleko ganku, na oświetlonej lampami nocnymi ścieżce prowadzącej od bramy do posiadłości, gdy nagle poczułam, jak uderza we mnie coś twardego. Zacisnęłam dłonie w pięści i zamarłam. Próbowałam dojść szybciej do domu, ale wtem zza drzewa przede mną wyszła Lauren, niska, ciemnowłosa szesnastolatka, i popatrzyła na mnie z kpiną w szarych oczach. Odwróciłam się i zobaczyłam za sobą jeszcze dwie osoby. Boba i Paige.
Bob, mój rówieśnik, miał włosy obcięte na jeża i jasne, niebieskie oczy. Uśmiechał się złośliwie, trzymając kamień w ręce. Paige też miała siedemnaście lat. Krótkie ciemnoblond włosy miała związane w kucyk. W jej brązowych oczach widziałam to, co zwykle. Pogardę. Poczucie wyższości.
Bob ponownie rzucił we mnie kamieniem. Zignorowałam to i próbowałam wyminąć Lauren.
— Nie przywitasz się? — Dziewczyna ponownie stanęła mi na drodze.
— Cześć! — zachichotała Paige.
Nic nie powiedziałam, starałam się ich ignorować. Odciąć się od wszystkiego. Szykowałam się mentalnie na wyzwiska pod moim adresem. Wiedziałam, że na pewno zaraz padną. Nie przepuściliby takiej okazji. Nękanie mnie i poniżanie sprawiało im chorą przyjemność. Czuli się wtedy lepsi ode mnie. Silniejsi.
— No i co, jąkało? Nic nie mówisz? Matka nie nauczyła cię kultury? — rzuciła Lauren z jadem w głosie.
— Daj spokój, ona nie umie mówić. Poza tym nie zapominaj, że ona nie ma już matki — zaśmiał się Bob.
W końcu udało mi się wyminąć Lauren i przyspieszyłam kroku.
Dziewczyna szybko mnie dogoniła i szarpnęła do tyłu za ramię.
Prawie upadłam na plecy, ale w ostatniej chwili złapałam równowagę.
— D-d-dajcie m-m-mi spok-kój... — wyszeptałam, zacinając się.
Paige wyszeptała do mnie „kaleka życiowa". Lauren puściła mnie, a ja ponownie zaczęłam iść szybko do domu. Nie byłam pewna, które z nich podstawiło mi nogę, dość że runęłam jak długa na ziemię. Nie wstawałam przez dłuższą chwilę, ignorowałam ich. Ktoś trącił moją nogę, ale ja zamknęłam oczy i po prostu wdychałam zapach ziemi. Otoczyłam się mentalnym murem, nie dopuszczałam do siebie żadnych kolejnych słów, które padały z ich ust. Słyszałam głosy, ale nie wiedziałam, co dokładnie mówili. Nie chciałam wiedzieć.
W końcu odeszli, znudzeni moim brakiem reakcji. Ponownie nastała cisza, a ja powoli podniosłam się na drżących nogach, otrzepałam się z piachu i żwiru. Dostrzegłam na wewnętrznej stronie dłoni drobne skaleczenia. A więc musiałam przewrócić się mocniej, niż myślałam.
Czułam pieczenie oczu, kiedy walczyłam z gorącymi łzami. Nie mogłam się rozkleić, nie chciałam po raz kolejny dać im tej satysfakcji, chociaż przecież i tak już mnie nie widzieli. Kusiło mnie, żeby zgłosić ich zachowanie państwu Crowns, ale zdawałam sobie sprawę, że później będzie jeszcze gorzej. Nie daliby mi żyć.
Po raz kolejny powiedziałam sobie, że przede mną już tylko kilka miesięcy. Muszę wytrzymać.
Po tym wszystkim poczułam się otępiała. Automatycznie zajęłam się lekcjami, a potem wzięłam zimny prysznic i poszłam się położyć.
Tamtej nocy przyśnił mi się ciepły uśmiech Daniela oraz spojrzenie jego jasnozielonych oczu, patrzących na mnie łagodnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro