Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

Dianthus

~ miłość siostrzana ~

— Panienko? — Usłyszałam nad ranem. — Czas już wstawać. — Głos służącej znowu przypominał świergot wróbla, ale który nie zdawał sobie sprawy, jak denerwujący jego śpiew mógł być dla osoby zaspanej. Ledwo udało mi się uchylić powieki.

— Jaśnie państwo będą na pannę czekać. — Delikatnie zaczęła mnie popędzać. Westchnęłam cicho i odkryłam kołdrę. Tamtego ranka czułam się okropnie. Nie przyzwyczajona do późnego siedzenia wśród towarzystwa, byłam cała ociężała, a na poranną opuchliznę twarzy nie pomagała najzimniejsza woda. Zastanawiało mnie, jak zwykła kolacja mogła tak męczyć.

Usiadłam naprzeciwko lustra i obserwowałam jak sprawne i zgrabne palce służącej o ptasim wyglądzie z łagodnością wymalowaną na twarzy, rozplątywały skołtunione po nocy włosy. 

— Gotowe! — powiedziała z dumą, gdy udało jej się uformować upięcie à la dziewczyna Gibsona. Mimo że było jeszcze wtedy bardzo modne, ja zawsze czułam się w nim, jakby mnie przytłaczało i skracało.

Wstałam, gdy zauważyłam, że czeka na mnie z wyjętą z szafy świeżą koszulą, gorsetem i suknią poranną, która zdawała się składać z samych falbanek i koronek. Gdy już wszystko w końcu udało się założyć, mogłam w końcu zatopić się w miękkim, ale też ciężkim szlafroku w japońskie wzory i miękkie buty, będące wybawieniem po całym wieczorze przechodzonym w mało wygodnych pantoflach. Gdy tylko kobieta skończyła, dygnęła lekko i wyszła.

Westchnęłam cicho przed wejściem do jadalni. To był dopiero pierwszy tydzień w mieście, a ja już tęskniłam za domem na wsi.

— Dzień dobry tato, dzień dobry ciociu — powiedziałam na jednym wydechu, siadając do stołu, gdzie już na mnie czekali.

— Dzień dobry, Isadoro — odpowiedziała z werwą kobieta. Zza dużej gazety, również rozległo się zduszone powitanie.

W czasie posiłku Ciotka co jakiś czas patrzyła na mnie, jakby była z czegoś szalenie zadowolona. Gdy zbierano już zastawę po skończonym śniadaniu, podsunęła mi zgrabną kopertę, która jak się po chwili okazało, była główną przyczyną pogodnego nastroju Ciotki.

— Prawie z samego rana dostaliśmy... Ty dostałaś list — zaczęła i w końcu podała mi przesyłkę. Odłożyłam filiżankę na spodek i wzięłam delikatnie do rąk kopertkę. Po jednej stronie starannym i wypracowanym charakterem pisma było wykaligrafowane moje imię.

— Wiesz od kogo, ciociu? — zapytałam cicho, z zainteresowaniem patrząc na list i ostrożnie wyjmując niezwykle ozdobny, zapisany po jednej stronie arkusik.

— Z Dorchester House. — Jej twarz jakby rozświetliła się jeszcze bardziej na myśl, że tak szybko udało mi się usidlić któregoś z mieszkańców tej rezydencji. 

— To od Dianne — orzekłam, niemal natychmiast po przeczytaniu wszelkich zwrotów i słów wstępu. — Razem z Duchessą Bedford zapraszają nas po południu na herbatę — dopowiedziałam, uprzedzając pytania Ciotki, gdy tylko dotarłam do sedna wypowiedzi panny Russell.

— To naprawdę pomyślny przebieg sytuacji. Pamiętaj Isadoro, dbaj o te przyjaźnie, które teraz zawiążesz — orzekła kobieta z miną, jaką mogła mieć wyrocznia delficka, ściągniętymi ustami, oczami nieskupionymi na niczym konkretnym i dłonią wykonującą jakiś nieznaczny gest. — W przyszłości może to być twoja jedyna radość w życiu. — zacmokała.

Ojciec westchnął teatralnie zza gazety.

— Nie pocieszaj już tak Isadory. Mam nadzieję, że będzie miała jednak więcej radości w życiu, niż jedna znajoma — powiedział pobłażliwym tonem, składając pismo. Mrugnął do mnie, a ja odpowiedziałam uśmiechem. — Zarządzić przygotowanie powozu? — zapytał niewinnie swoją siostrę.

— Piechotą iść nie będziemy — zadecydowała Ciotka, która mimo tej uprzejmości zdawała się urażona.


Dorchester house znajdowało się po drugiej stronie Hyde Parku, niecałą milę od Belgrave Square. Dzięki tej krótkiej podróży mogłam zobaczyć jedynie kawałek Londynu. To, że najprawdopodobniej nigdy nie poznam tego miasta, napawało mnie pewnego rodzaju lękiem. Bliźniacze uczucie rodziło się we mnie, gdy próbowałam wyobrazić sobie bezkresne wody oceanu, czytając o transatlantykach, albo wyobrażając sobie przebywanie w próżni, gdzieś daleko od ziemi pośród gwiazd.

Posiadłość Bedfordów znajdowała się przy jednej z największych i najgłośniejszych arterii miasta, przy której każda rezydencja, musiała oznajmiać, wszem wobec i każdemu z osobna jak zamożny mieszkał tam pan. Ten manifest wielkości był niezwykle czytelny, zarówno dla dam, jakimi byłyśmy z ciotką, na co dzień brodzących w luksusach, poprzez zwykłych, szarych londyńczyków na żebraków, błąkających się i szukających dobrej duszy wśród tłumów kończąc. Wszyscy przechodzący wzdłuż alei ludzie byli zmuszeni zazdrościć arystokratom, ambasadorom, bankierom i politykom mieszkającym przy Park Lane.

— Chodźże już dziecko — powiedziała ciotka, dzwoniąc do drzwi, gdy szłam powolnym krokiem, podziwiając domostwo, składające się z trzech wysokich kondygnacji. Nieelegancko podbiegłam, zanim lokaj zdążył otworzyć drzwi.

Mężczyzna w czarnej liberii ukłonił się nisko i eleganckim ruchem usunął się, dając nam przejść.

— Witam, jaśnie panie. — zaczął, nie patrząc żadnej z nas w oczy. — Czy mógłbym poprosić okrycia. Dziękuję. Jeżeli panie pozwolą, zaanonsuje panie. — odebrał nasze już dość cienkie peleryny i ruszył w głąb domu szybkim krokiem. Jeszcze szybszym powrócił, oznajmiając, że Duchessa Bedford nas zaprasza.

Wprowadził nas to porażającego westybulu Dorchester house. Ogromna, imponująca klatka była wizytówką Bedfordów, pokazywała gościom jak wysokim stanem i dobrobytem, mogli się szczycić gospodarze. Mieszkamy jak królowie, zdawały się krzyczeć wszystkie elementy wnętrza – wielki świetlik wsparty na żeliwnej konstrukcji, który zapewniał niezwykle dobre oświetlenie stopni, zdające się go podtrzymywać wzorowane na korynckich kolumny arkad. Zadziwiło mnie jak osoby o podobnym statusie jak mój ojciec i Duke Bedford mieszkają w tak odmiennych rezydencjach. Przepych Dorchester, które wypełnione było cytatami ze starożytnej i nowoczesnej architektury, nie miał nic wspólnego z surową i skromną elegancją miejskiej rezydencji Ojca. Przez chwilę nawet wstydziłam się, że Bedfordowie musieli być skazani na jedzenie kolacji w tak mało wystawnym miejscu, jak nasza posiadłość.

Jednak pomimo ogromnej skali, pomimo bogactwa, w jakim mogli się pławić mieszkańcy, było w ich domostwie coś chłodnego. Coś, co mi mówiło, że moja zazdrość jest nieuzasadniona. Monumentalne korytarze o wysokich sklepieniach były często uczęszczane jedynie przez pojedyncze służące. Z licznych bawialni korzystano tylko w rozkwicie sezonu. Palono piecach, tylko po to by drogie meble nie złapały wilgoci do rozpoczęcia zabaw, wieczorków muzycznych, czy bali. Wtedy na samym początki kwietnia, w razie potrzeby korzystano z jednej bawialni i to tej najmniejszej, którą jako jedyną można było określić na w miarę przytulną.

— Marianne, Isadoro — powitała nas Duchessa Bedford, wstając z sofy, która wydawała się śmiesznie drobna w tak monumentalnym pomieszczeniu. To samo zrobiła Dianne, skłaniając lekko głowę w geście powitania. Obie miały na sobie pięknie wykończone suknie reformowane, o wysokim stanie i stylizowanych na stroje renesansowe górze. Rozszerzające się doły sukni nadawały krokom płynności i gdy szły, zdawały się sunąć po wzorzystych, arabskich dywanach.

— Jak miło widzieć was tak szybko — Duchessa delikatnie się roześmiała, ale nie można było jej posądzać o ordynarny chichot. Jej śmiech był naturalny, nie narzucał się uszom ostrością dźwięku.

— Nam również — odpowiedziała Ciotka i po chwili wymieniania uprzejmości usiadłyśmy po dwóch stronach niskiego stolika, akurat, gdy służące przynosiły herbatę i różne słodkości. Serwis, jak wszystko u Bedfordów, zachwycał oko jakością wykonania i pięknym, roślinnym ornamentem.

— Przeszłaby się panna po pokoju, panno Isadoro? — zapytała mnie Dianne, gdy Ciotka z Duchessą rozgadały się na dobre o nadchodzących wielkimi krokami wydarzeniach. Takie pytanie wydawałoby się dziwacznym, gdyby zadać je w posiadłości przy Belgrave, ale salon był tak przestronny, że codzienne spacery po nim mogły stanowić zdrową dawkę ruchu.

— Oczywiście — odpowiedziałam machinalnie i razem zaczęłyśmy powolnym krokiem przechadzać się po pomieszczeniu. Co jakiś czas przystawałyśmy i Dianne tłumaczyła mi, kim były osoby na okazałych, wielopostaciowych kompozycjach. Nieco mniejsze płótna poświęcone były na sceny historyczne i mitologiczne, na których również skupiała swoją i moją uwagę. Wszystkie obrazy były eleganckie i zachowawcze.

— Piękny dom — zagaiłam, gdy stałyśmy przed jednym z wielu pokaźnych obrazów.

— Rezydencja — poprawiła mnie ostrzej, niż chyba zamierzała. — Nigdy nie uważałam Dorchester za mój dom — dopowiedziała gorzkim tonem, dość cicho by kobiety siedzące na kanapach jej nie usłyszały.

— Niemniej pięknie urządzony — oznajmiłam, nie wiedząc co odpowiedzieć na to wyznanie. Miałam podobne odczucia, jednak jej uwaga wydała mi się nieelegancka i mało wygodna. Nie pasowała do tego, co mi wpajano. Wtedy jeszcze takie rzeczy miały znaczenie.

— Tego nie można odmówić — odpowiedziała dość smutno jak na nią.

Zawiodłam ją. Być może wymagała ode mnie postawy nowoczesnej i zdecydowanej kobiety, godnej dwudziestego wieku, tego zupełnie nowego okresu, który, jak się wszyscy spodziewaliśmy, miał przynieść kolejne wspaniałe wynalazki i rozwój cywilizacji. Jednak ja tego jeszcze wtedy nie czułam. Mentalnie nadal trwał we mnie wiek dziewiętnasty. Jak zresztą wiele dam w moim wieku, nie umiałam nie postępować według zasad i ideałów, jakie nam wpajały wychowane jeszcze za królowej Wiktorii matki i ciotki.

Nie umiałam nawet myśleć o sobie inaczej niż debiutantka, panna na wydaniu. O Dianne, starzejąca się panna, a o Yves'ie jako paniczu i dziedzicu Bedfordów. Przez to też nie umiałam wyobrazić sobie innego życia, niż jako pani, która żyje w pokaźnej rezydencji u boku diuka czy markiza.

— Dianne! — Po pokoju rozniósł się jednocześnie delikatny i władczy głos Duchessy. — Mogłabyś pokazać swoje akwarele z wczorajszych zajęć. Widziałam twoją teczkę w bibliotece — dopowiedziała szybko, jakby czytała córce w myślach. — Napewno pannie Isadorze się spodobają.

Dziewczyna spojrzała na mnie.

— Z chęcią je obejrzę. — Starałam się zabrzmieć pogodnie, nie dając po sobie poznać, że przed chwilą jeszcze moje myśli krążyły wokół znacznie poważniejszych tematów. Raczej ciotka nie chciała, by takowe zajmowały mnie w ogóle.

— To zaraz je przyniosę... — powiedziała Dianne, już kierując się do drzwi.

— Lepiej pójdźcie do biblioteki. — Jej usta rozświetlił uśmiech, jednak oczy pozostały poważne. — Za chwilkę do was dołączymy.

Młoda kobieta ujęła mnie za rękę i prowadziła ku wyjściu z salonu, a następnie do masywnych drzwi znajdujących się na drugim końcu korytarza. Mimo oblanego światłem przejścia dom był w moim odczuciu jeszcze chłodniejszy, niż wydawało mi się to tuż po wejściu w jego mury.

— Nareszcie — westchnęła, zatrzaskując za mną drzwi. — Przebywanie w bawialni z moją matką jakoś mnie męczy.

Biblioteka w Dorchester house była wręcz pyszna — ogromne, symetrycznie rozplanowane pomieszczenie, w identycznym neoklasycystycznym stylu, z regałami rozciągniętymi na całą wysokość pomieszczenia. Na mięsistych, kolorowych dywanach zostały rozmieszczone nieregularnie stoliki, fotele, biurka, czy rekamiery.

— Tu są! — oznajmiła nieco głośniej Dianne, jakby była tym faktem niezwykle zaskoczona, wskazując nieelegancko mahoniowy stół na lwich łapach, gdzie leżała przepełniona, ledwo zawiązana teczka.

Na dźwięk jej podniesionego głosu, postać półleżąca na rekamierze wzdrygnęła się. Gdyby Dianne zachowała się odrobinę poważniej, może bym nawet tego nie zauważyła. Niemal natychmiast wstał, poprawiając kamizelkę i bez słowa się skłonił jak lokaj.

— Nie wiedziałam, że tu będziesz Yves — powiedziała nieco zaczepnie Dianne. — Chciałam pokazać jedynie pannie Isadorze moje akwarele. Dołączysz? — Mimo że nie widziałam jej twarzy, to słychać było, że się uśmiecha.

Nie odpowiadając na uszczypliwy ton w głosie siostry, mężczyzna minął nas szybkim krokiem, praktycznie jakby nas nie widział. Żadnego szarmanckiego „nie spodziewałem się pań" ani „panie wybaczą". Tylko zduszone przez dywan kroki i skrzypnięcie zamykanych drzwi.

— Musisz mu wybaczyć to zachowanie — powiedziała dziewczyna od niechcenia, rozkładając swoje prace na biurku. Podeszłam powoli, starając się przybrać obojętny wyraz twarzy. —Jest strasznie nieznośny, od kiedy dostawca jego kinetoskopu nie pojawia się na uzgodniony termin.

— A co to takiego? — zapytałam, znów starając się nie zdradzać żadnych emocji.

— Cudactwo. — Zaśmiała się dźwięcznie. — Maszyna do oglądania. Wielkie pudło, nad którym się schylasz i możesz zobaczyć tancerkę kankana albo jakieś inne głupstwo. Ustrojstwo, które jak już przyjdzie, będzie go bawiło przez chwilę, a potem skończy na strychu, albo zostanie sprzedane ze stratą.

— Ta jest piękna — powiedziałam, przerywając jej agresywny monolog i wskazałam na niewielką pracę z wiernie oddanym bukietem goździków w chińskim wazonie. Wyróżniały się na tle studiów owoców, czy warzyw, architektonicznych szkiców pokoi Dorchester house i rysowanych lekką kreską portretów członków rodziny.

— Jak chcesz, mogę ci jeszcze dzisiaj wysłać ją oprawioną — zaproponowała lekkim tonem, jedynie zerkając na akwarelę, którą wybrałam.

— Nie, naprawdę nie trzeba. Nie chciałabym się narzucać i jeszcze zajmować ci czas oprawianiem jej.

— Naprawdę, jeżeli ktoś w tej chwili będzie się narzucał to ja. — Znów się zaśmiała. — Myśl, że miałaby panna tę pracę, będzie naprawdę miła.

— Dobrze — odpowiedziałam skromnie. — Chętnie ją powieszę w moim pokoju.

— Naprawdę nie wiem, kto nauczył tego chłopca manier — powiedziała przekornie Duchessa Bedford, wchodząc do biblioteki. Odwróciłam się w ich stronę i skłoniłam głowę — Nie to, co Isadora. — Uśmiechnęła się, tym razem wyglądając dość szczerze.

— Na pewno ma wiele na głowie. — Ciotka jakby stanęła w obronie rzeczonego chłopca, jednak nie kontynuowała tematu, skupiając się na pracach Dianne. Chwaliła ją co chwilę, a to za dokładny rysunek, innym razem za interesujące ujęcie tematu.

— Odkąd wrócił z Paryża myśli jedynie o kinie. Nie sposób było go odwieść od sprowadzenia do domu jakiegoś wynalazku. — zakpiła.

Wtedy właśnie po raz pierwszy aż złapałam się na nie podzielaniu zdania z Duchessą Bedford. Co prawda nigdy żywo nie interesowałam się filmem ani kinem. Co więcej, tylko czasem zdarzało mi się wpaść na jakiś artykuł, gdzie poruszono jakąś nowinkę z tego świata. Wtedy wydawało mi się to śmieszne, tak samo jak Dianne i jej matce, jednak gdy spotkałam kogoś, kto się tym interesował, mój pogląd jakby złagodniał. To przecież mogła być taka sama pasja jak powszechnie chwalone rysunki Dianne i moje... no właśnie moje co?

Zdałam sobie sprawę, że czytanie książek, suszenie kwiatów i oglądanie obrazów co jakiś czas, było żadnym zainteresowaniem. Nic nie wnosiłam do świata ludzi, którzy pragnęli nowinek, postępującego rozwoju, czy chociażby chwilowego zachwytu.




Pod wieczór wszyscy domownicy usiedli w salonie po dość obwitej kolacji i wszelkich wykonanych w ciągu dnia aktywnościach. Ciotka czytała znowu jakieś romansidło, a Ojciec skupiał się na części powieści odcinkowej, którą namiętnie od jakiegoś czasu śledził, ale pozwalał sobie na zajrzenie do niej dopiero pod wieczór, po całym dniu wypełniania obowiązków w parlamencie.

— Isadoro, proszę, zagraj nam coś — rzuciła Ciotka, nawet nie odwracając wzroku z kart książeczki trzymanej w rękach. Niemrawo przytaknęłam i podeszłam do klawikordu stojącego w rogu salonu. Otworzyłam teczkę z nutami i wyjęłam przypadkowy zestaw, który niedawno udało mi się opanować.

Nie przepadałam za graniem, raczej próbowałam tego unikać, gdy przebywałam wśród szerszego grona. Jednak gdybym próbowała się wymigać, usłyszałabym komentarz, że ostatnio się opuściłam i powinnam więcej ćwiczyć, a tego chciałam unikać bardziej niż samego grania.

— Pięknie — westchnęła kobieta rozmarzona. — Ale zwolnij trochę dziecko. To nie są zawody, kto szybciej zagra — powiedziała głosem znawczyni, choć nigdy nie widziałam jej ćwiczącej z taką gorliwością, z jaką namawiała mnie do grania. Gdy udało mi się poprawić, na nowo skupiła się na czytaniu.

Do bawialni wszedł lokaj z karnetem wizytowym na błyszczącej tacy. Zaciekawiona odwróciłam wzrok od nut, by obserwować reakcje ojca. Odruchowo moje palce zaczęły szybciej przebiegać po klawiaturze.

— O tej godzinie? — poskarżył się, przez chwilę patrząc wrogo na karteczkę, a następnie podał go siostrze. Ciotka również zdawała się zdziwiona, ale bardziej podniecona, niż oburzona. — Wpuście go — rozkazał, bez żadnych grzeczności.

— Oczywiście. — Mężczyzna dość głęboko się skłonił i wyszedł z pokoju.

— Isadoro, graj w tempie. — Ciotka niemal zaskwierczała, nadal trzymając tomik przed twarzą, jednak bynajmniej go nie czytając. — I wyprostuj się w końcu. — Jeszcze bardziej spięłam łopatki.

— Markiz Tavistock — lokaj zaanonsował młodzieńca stojącego w drzwiach. Przepuścił go, a moja ręce jeszcze bardziej przyśpieszyły. Jakbym chciała, by kartki z nutami już się skończyły.

— Ymm — zająknął się. — Dobry Wieczór. — Nie było słychać, żeby był zestresowany, ale kapelusz, który bezwiednie trzymał w dłoni, a to przekładał w drugą dłoń, a to przykładał to tułowia, zdradzał jego emocje. Ukłonił się lekko ciotce i mnie.

— Dobry wieczór. — Ojciec wstał i podał mu rękę. Brzmiał na nieco bardziej rozchmurzonego, niż gdy odbierał jego bilet wizytowy. Może również zauważył nerwowy tik mężczyzny i zważał na jego emocje. — Czemu możemy zawdzięczać tak późną wizytę. — zapytał jednak bez krzty serdeczności w głosie, dając znać, że nie jest mu to na rękę.

— Moja szanowna siostra naznaczyła mnie na swojego powiernika — zaśmiał się nerwowo, ale ton, jaki obrał, również nie wyrażał zachwytu. — Naciskała, żebym przybył jeszcze dzisiaj i przekazał... przekazał pani, panno Isadoro... — Gwałtownie przerwałam graną melodię i spojrzałam na mężczyznę.

— Tak? — zapytałam po chwili ciszy. Wstałam, starając się w jak najmniej widoczny sposób poprawić zagniecenia na sukni, które były spowodowane siedzeniem przy instrumencie. On również nieco zdenerwowany wstał.

— ... Akwarele. Tak akwarelę, o której ponoć panna rozmawiała z moją siostrą. — Podszedł jego służący dźwigający średnich rozmiarów pudło, z którego wyjął dość ozdobną jak na oprawiającą akwarelę ramę i zaprezentował ją zgromadzonym. Nie musiałam nawet rzucić okiem na twarz Ciotki, by wiedzieć, że jest zachwycona takim obrotem spraw.

— Jestem niezwykle wdzięczna za pana zaangażowanie — powiedziałam na jednym wydechu, próbując się przemóc, by spojrzeć mu w oczy. Znikąd pojawił się lokaj, który przejął podarunek, a para służących, razem z towarzyszem Yves'a, wyniosła pudło z pozostałymi w nim tylko trocinami.

— Proszę, niech pan z nami usiądzie — zaproponowała Ciotka, lekko poprawiając pozycje, by na kanapie zmieściła się jeszcze jedna osoba. — Chyba że gdzieś się pan śpieszy? — zapytała niewinnie.

— Jeżeli nie będzie to dla państwa problem.

— Ależ skąd — powiedziała Ciotka, zanim Ojciec w grzeczny sposób mógłby zaznaczyć swój sprzeciw. Był domatorem, który jak najrzadziej chciałby naruszać jego spokój, zwłaszcza już po kolacji. — Isadoro, dokończ, to co grałaś — zwróciła się w końcu do mnie.



Gdy w końcu ciotka wypuściła markiza Tavistock z domu po zajmującej rozmowie o jego podróżach i zainteresowaniach, dla której byłam jedynie cichym tłem, grając na klawikordzie kilka melodii z rzędu, sama mogłam udać się do siebie.

Rozebrana z halek, gorsetu i wyswobodzona z wszelkich innych elementów składających na ciasne ramy panieńskiej garderoby, z ulgą mogłam wsunąć się pod ciężką pierzynę.

— Zostawić jeszcze zapalone światło, panno Isadoro? — zapytała niewyraźnie dziewczyna stojąca w drzwiach.

— Nie, dziękuję — odpowiedziałam, przymykając powieki. Ostatnimi dźwiękami tego dnia było skrzypnięcie drzwi i zduszone kroki służącej, która zmierzała w głąb domu, na zasłużony odpoczynek. W końcu kakofonia dnia ustąpiła, jednak przyszło coś znacznie gorszego.

Wiedziałam, że noc będzie najgorsza. Moich myśli nie mogło już zajmować pilnowanie odpowiedniego rytmu melodii, obrazy wiszące na ścianach, czy palce służącej wyjmujące szpilki podtrzymujące wysokie upięcie.

Gdy w pokoju panowała ciemność, a do mnie nie docierały już żadne bodźce, byłam zmuszona myśleć właśnie o nim i żadna inna myśl, żadne wspomnienie nie było w stanie przegonić obrazu jego nietypowej wizyty tamtego dnia. A przecież nie był specjalnie przystojny, raczej zarozumiały, cały czas mówił o podróżach, o Europie – właśnie, był monotematyczny. Wymienianie jego potencjalnych wad, również nie poprawiało sprawy. Tylko nakręcało jeszcze bardziej na przypominanie sobie każdego zdania, które mówił, każdego gestu i spojrzenia.

A ja nawet z nim nie tańczyłam!

Carl Thomsen „ Arranging daffodils" 1894

Obraz może niezbyt ilustrujący tekst, ale gdy na niego przypadkiem natrafiłam oczarował mnie

* Niestety po polsku panna brzmi ( przynajmniej dla mnie ) dość pejoratywnie, postanowiłam używać tego zwrotu zamiennie z panią, ponieważ brzmi to neutralnie. Również przeglądając książki i oglądając filmy osadzone, czy to w XIX, czy na początku XX wieku, zauważyłam, że tłumacze również często decydują się na używanie słowa panna i pani odnośnie tej samej osoby, w zależności od tego jak to brzmi w zdaniu. 

Jestem zmuszona zrobić przerwę po tym rozdziale. Ze względu na matury, dyplom  i rekrutację na studia, następnej części możecie spodziewać się równo za miesiąc, czyli pierwszego lipca. Będę starać się przez ten miesiąc czasem tu zaglądać, sprawdzać teksty i odpowiadać na komentarze, jednak to właściwe pisanie zajmuje mi za dużo czasu by w tym bardzo pracowitym miesiącu  móc sobie na to pozwolić.

Będę niesamowicie wdzięczna za wyrozumiałość w tej kwestii i mam nadzieję, że będziecie obserwować dalsze losy Isadory i Yvesa, gdy te będą już kontynuowane. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro