Rozdział 20
Poranek był zimny, idealny, aby złożyć wizytę na pobliskim cmentarzu. Idąc tam, myślałem o pobudkach, które mną kierowały i chciałem się wycofać, lecz zamiast zawrócić, dzielnie brnąłem przed siebie, przełamując kolejne blokady, jakie czułem przed odwiedzeniem tego miejsca. Wiedziałem, że jeśli za chwilę mogę znów stracić kogoś bliskiego, lepiej skonfrontować się ze śmiercią i z nią w jakikolwiek sposób oswoić. Chyba nie było lepszego sposobu na dokonanie tego niż stanięcie nad grobem kogoś, kogo już z nami nie ma.
- Cześć, Luka. - powiedziałem cicho, zatrzymując się przed odpowiednim nagrobkiem.
Coś ścisnęło mnie w gardle na widok kamiennej płyty ze znajomym imieniem i nazwiskiem oraz zdjęciem przedstawiającym małego chłopca, którego zwykłem oglądać już jedynie w wyblakłych wspomnieniach. Czy jest zły, że tak długo do niego nie przychodziłem? Czy odczuł mój brak, gdy raz po raz tchórzyłem, nie potrafiąc znów zjawić się przed jego obliczem?
Od czasu pogrzebu zapuściłem się w to miejsce jedynie parę razy, potem uznając, że patrzenie wstecz nie pozwoli mi pójść do przodu. Pozwoliłem więc czasowi nieubłaganie płynąć i zwalać mi na głowę troski życia codziennego. Zająłem się szukaniem mieszkania i przyjaciół, potem pracy, która zadowoliłaby mnie na tyle, abym mógł żyć szczęśliwie. Na mojej drodze pojawiło się pisarstwo, które chętnie wpuściłem do swojego życia i uczyniłem bezpiecznym azylem, w którym mogłem się schować za każdym razem, kiedy świat mi nie odpowiadał.
- Przepraszam, że tak długo mnie nie było. - kontynuowałem, czując, że muszę z nim chociaż chwilę porozmawiać.
I choć ''on'' był już daleko, a jedyną rzeczą tu na ziemi z nim związaną był grób, miałem nadzieję, że jakoś mnie usłyszy. Albo to moja zraniona dusza miała nadzieję, że poprzez wygadanie się do czegokolwiek będzie jej lepiej.
- Byłem zapracowany. Mam ostatnio dużo pracy. To słabe usprawiedliwienie, ale myślę, że właśnie przez pracę nie było mnie tak długo. Mam nadzieję, że jakoś sobie beze mnie poradziłeś. Szkoda, że już nie mogę się tobą opiekować tak jak kiedyś. - skostniałą z zimna dłonią odpaliłem wkład w zniczu, który udało mi się nabyć w jednym z przycmentarnych sklepików.
Grób Luki wyglądał na zaniedbany, raczej nikt się nim nie zajmował pod moją nieobecność. Zapomniany jak za życia tak i po śmierci. W końcu nie mieliśmy żadnych bliskich, nawet na tym nieszczęsnym pogrzebie byłem tylko ja. Sam, samiuteńki przez całe życie. Jedynie Luka stał u mego boku. Był słońcem w pochmurne dni i, mimo że musiałem się nim opiekować, nie stanowił ciężaru. Wręcz przeciwnie. Dzięki niemu miałem chęci do życia i kiedy każdy mnie przeganiał, on dawał mi poczucie bycia potrzebnym. Dobre zajęcie się nim było moim priorytetem.
- Chcę, żebyś wiedział, że mi cię brakuje. Bardzo. To, że nie przychodzę, nie oznacza, że tęsknię mniej, po prostu nie umiem cię odwiedzać. Nie chcę oglądać cię jedynie na tym nieszczęsnym zdjęciu. - spojrzałem na fotografię widoczną na drobnym nagrobku. Wydawał się wtedy szczęśliwy. - Często mówiłeś mi, że nie mogę się smucić, że mam się uśmiechać i nie martwić. To samolubne, ale nieodwiedzanie cię pozwalało mi takim pozostać.
Kontynuowałem monolog, błądząc wzrokiem po grobie. Czyli tak wygląda śmierć. Jest zimna i bez wyrazu, krzty koloru czy zrozumienia. Łapie ludzi za rękę i prowadzi ich ostatnią ścieżką do czasu, aż nie wyzioną ducha. Taka śmierć zabrała Lukę i taka śmierć czekała Ciela. Widziałem oczami wyobraźni, jak również jego drobną, bladą dłoń łapie w swoje szpony i razem podążają w stronę światła. Wydawać by się mogło, że to dobre światło, ale to tylko śmierć.
Potem Ciel i śmierć znikają, rozmywają się w bieli niczym Phantomhive w jednym z moich snów.
- Wiem, że to słabe usprawiedliwienie, cholernie samolubne. Pozbawione miłości do ciebie. Nie mam jednak nic innego na swoją obronę. - moja warga zadrżała mimowolnie, a przez ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Mocniej otuliłem się bluzą w nadziei na zażegnanie zimna, o ile moje drżenie było w ogóle spowodowane pogodą. Być może to emocje w postaci zimnych impulsów spływały po mnie niczym jesienny deszcz. - Proszę o to, żebyś mi wybaczył.
Kucnąłem, aby położyć na kamieniu czerwony znicz. Płomyk niczym płomyk nadziei w moim sercu żarzył się wesoło i wydawał tańczyć. Pląsał z wiatrem, raz słabnąc, a raz przybierając na sile niczym tancerz, który raz stoi w cieniu, aby innym razem zgarnąć całe show.
Różnica była taka, że płomyk w zniczu miał wiele czasu, żeby się palić, wkład był nowy. Za to wkład w moim sercu wypalał się stopniowo od dłuższego czasu, obecnie będąc na wykończeniu. W końcu wszystko się kiedyś kończy, nadzieja też. Odczuwałem to szczególnie teraz, kiedy stałem nad grobem brata. Gdy tkwiłem nad zimnym posągiem będącym jedynie nikłą pamiątką po życiu, czułem się tak, jakby to życie nic nie znaczyło. Jakby wszystkie wspomnienia, uczucia i unikalny charakter po śmierci zamykało się w kamiennych ramach takich jak setki innych, skrzętnie ustawionych obok siebie na każdym cmentarzu. Wyglądało to tak, jakby uczucia bliskich, jakie żywili do zmarłego, mogły posilić się widokiem kamienia z wygrawerowanymi personaliami i jednym, równie beznamiętnym zdjęciem.
Śmierć zabierała zupełnie wszystko, po człowieku pełnym uczuć i pasji nie zostawało nic. Tam wszyscy byli równi. Biedak i bogacz, polityk i zwykły, szary obywatel, osoba niewidoma, głucha, czy w pełni zdrowa. Wszyscy identycznie kładli się go grobów, stając się numerem wśród setek innych mogił. Tak wyglądał koniec, będący definitywnym końcem wszystkiego i wydarciem ze środka człowieka istoty jego cudowności. Sprowadzeniem go do bezpłciowej powłoki, skóry po czymś, co kiedyś żyło i miało się dobrze. Opakowaniem produktu, który został zjedzony i pozostało po nim wspomnienie smaku - czerstwego i gorzkiego niczym leżące miesiącami w lodówce jajka, lub słodkiego i nęcącego niczym cieszący kubki smakowe kawałek ciasta. Wciąż było to jednak jedynie wspomnienie. Więc tym była śmierć.
- Nie godzę się na nią. - zaszlochałem. - Nie dla Ciela.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro