4.
Woda.
Bezbarwna i bezwonna substancja występująca na całej Ziemi.
Jest symbolem nieskończoności, odrodzenia, nowego życia.
Ma właściwości oczyszczające, lecznicze.
Kontroluje sny.
Woda... Otacza mnie z każdej strony, łapie mnie, trzyma w swoich objęciach, jak każda matka trzyma swoje dziecko. Woda jest mi bliska, bliższa, niż cokolwiek innego. Jest moją podporą, moją nadzieją, moją opoką. Miejscem, gdzie czuję się najlepiej.
Nawet w tej chwili.
Woda zabiera mnie ze sobą do lepszego miejsca. Do miejsca, gdzie wszystko miało być już lepiej, gdzie miało być bezpieczniej. Miała mnie zabrać tam, gdzie zawsze chciałam być. Przy mojej mamie, gotowa spędzić z nią resztę swojego życia.
To wszystko poszło jednak w zapomnienie, kiedy poczułam szarpnięcie. Wola walki, wola życia była silniejsza, niż przypuszczałam.
Uchyliłam powieki, ale potrzebowałam chwili, by zrozumieć, co się działo. Złapałam się mocno zwierzęcia, nawet jeśli nie miałam wtedy sił. Czułam ból. Przeszywający całe moje ciało. Ból, który mogłam jednak znieść w tamtej chwili.
- Hej, Blue.
Hipokamp nie zareagował, tylko mknął przed siebie, uważając, bym nie spadła. Oparłam się na nim, przymykając oczy. Nie miałam sił, by dłużej z tym walczyć. Ciemność mnie pochłaniała.
Aż w końcu pochłonęła mnie całkowicie.
~*~
Zaczęłam kaszleć.
To była pierwsza rzecz, jaką zrobiłam po obudzeniu się. Nie wiedziałam, gdzie jestem, słońce oślepiło mnie na moment, a wszelkie inne bodźce zaczęli przychodzić do mnie dopiero po jakimś czasie.
Kiedy pierwszy szok minął, zorientowałam się, że ktoś trzymał mnie na rękach. Woda koło nas chlupotała, słońce ogrzewało nasze ciała.
Suche ciała.
Nie dochodziło do mnie to, co się wydarzyło. Powinnam w tamtym momencie być martwa, Luke mnie przecież dźgnął. Powinnam być u Hadesa, w Podziemiach, z mamą albo z Cerberem.
Gdzie byłam?
Mężczyzna ostrożnie odstawił mnie na ziemię, na której położyłam się wygodnie. Nie miałam sił, ale wysiliłam się, by na niego spojrzeć.
Posejdon, będąc nieśmiertelnym bóstwem, mógł dowolnie zmieniać swój wygląd. Najczęściej miał on jednak czarne włosy, ciemnozielone, czy też bardziej morskie oczy, opaloną skórę oraz dłonie pokryte szramam. Wokół jego oczu znajdowały się kurze łapki, które świadczyły o tym, że często się uśmiechał. Jego standardowym strojem były natomiast bermudy w kolorze khaki, wzorzysta koszula z krótkim rękawem, wymalowana w palmy kokosowe i papugi oraz skórzane sandały.
To był właśnie on - wielki Posejdon, Bóg mórz i oceanów, Wstrząsający Ziemią, Ojciec koni.
- Gdzie jesteśmy?
- W Irving Nature Park, w Saint John, w Kanadzie. - odparł od razu, siadając tuż koło mnie na piasku, którego nie było tam za wiele. - Jak się czujesz?
- Nijak. - powiedziałam, podnosząc się powoli do siadu.
Zerknęłam ukradkiem na swój brzuch. Koszulka wciąż była nieco zakrwawiona, ale po ranie nie było ani śladu. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie sądziłam, że woda mnie uratuje i wyleczy w takim stanie. Ja naprawdę powinnam już nie żyć.
- Blue dał mi znak, że nie jest z tobą najlepiej, więc się zjawiłem. - oznajmił Posejdon, unikając mojego wzroku, co nie było nowością. - Masz jednak silną wolę walki, aniołku. Tylko i wyłącznie dzięki tobie żyjesz. Nie musiałem nic robić.
- A mimo to, jesteś tu i mi pomogłeś. Dlaczego?
- Jesteś moją córką.
To jego argument? Naprawdę?
- Czemu nie pomogłeś mi wcześniej, co? - spytałam, marszcząc brwi. Byłam zła. - Luke mnie porwał, ale to moja wina. W życiu nie powinnam iść za jakimś głosem, jego głosem, w stronę lasu. Przyznaję się. - dodałam, patrząc w dal, gdzie wciąż znajdował się Blue. - Ale dlaczego nie zrobiłeś nic, by mnie uwolnić z tego przeklętego statku? Możesz wywołać sztorm, cokolwiek, co pozwoliłoby mi się stamtąd wydostać. Już wcale nie musiałeś wysyłać po mnie Blue, czy innego hipokampa. Poradziłabym sobie jakoś.
- Chciałem, Angel. - powiedział, co nieco mnie zdziwiło. - Kiedy tylko dowiedziałem się o tym, że jesteś na Księżniczce Andromedzie, chciałem wywołać sztorm, by cię uratować. Nie zrobiłem tego, bo mogłabyś zginąć.
Milczałam, patrząc w jego stronę z lekkim bólem. Nie zrobił nic, by mnie ratować, a jednocześnie nie zrobił nic, bo nie chciał, by coś mi się stało. To wszystko było cholernie zagmatwane, absurdalne, nieprawdopodobne, a jednak... Prawdziwe.
- Nie powinienem tego mówić, ale ty ani Percy w ogóle nie powinniście istnieć. Będąc dzieci od Wielkiej Trójki, jesteście cały czas narażani na niebezpieczeństwo. Wiem, zawiniłem, w życiu nie powinienem zakochiwać się w waszych matkach.
- Dlaczego mi o tym mówisz? Ja to wiem, niestety, ale wiem.
- Bo żałuję, aniołku. - odparł, przenosząc na mnie swój wzrok. Widziałam ból w jego oczach. - Kocham was oboje i staram się robić wszystko, by nic wam się nie stało. Może się wydawać, że nie robię nic, ale robię naprawdę dużo.
Nie odpowiedziałam.
Bogowie byli specyficzni.
Większość bóstw mieszkała w niebie, lecz niektórzy zamieszkiwali też jaskinie, góry, rzeki i wodospady. Choć bogowie byli nieśmiertelni, byli pod innymi względami podobni do ludzi. Zakochiwali się, zazdrościli, kłócili się i walczyli. Mogli również płodzić dzieci, zarówno z innymi bogami, jak i nawet z ludźmi. To właśnie w taki sposób powstaliśmy my - herosi.
Urodziliśmy się, bo oni nie potrafili się opanować w porę. Codziennie musimy mierzyć się z rzeczywistością, którą widzimy tylko my. To my musimy walczyć z potworami. My musimy mieszkać z dala od swoich rodzin bądź też bez nich. Jesteśmy skazani sami na siebie, na ich cholerną łaskę. Wiele z dzieci bogów nawet nie wie, od kogo pochodzi.
Bo idioci nie potrafią przyznać się do swoich własnych dzieci!
I to mnie tak cholernie boli.
- Luke ma w jakimś stopniu rację.
- Co masz na myśli? - zagadnął Posejdon, najwyraźniej nie wiedząc, o co mi chodziło.
Odwróciłam się w jego stronę, siadając po turecku. Musiałam mu to powiedzieć, musiałam w końcu wyrzucić z siebie to wszystko, co tak skrupulatnie tłumiłam przez ostatnie lata.
- Nigdy nie byłam na jego miejscu, ale nie dziwię się, że was nienawidzi. Lubię Hermesa, ale to, co mu zrobił... - zaczęłam, kręcąc głową sama do siebie. - Luke jest wściekły, że powierzono mu zadanie bez chwały. Wszyscy doskonale wiemy, że podobne zadanie wykonał Herkules, a Luke'owi się to nie udało. Blizna, którą ma do dziś, mu to przypomina, a świadomość, że Hermes nie jest blisko niego... On nie czuje tej miłości, rozumiesz? Luke w głębi serca wciąż jest dzieckiem, które nie jest rozumiane.
- To go nie usprawiedliwia.
- Jesteś taki sam, jak reszta. - warknęłam, czując coraz gorszą złość. On tego nie rozumiał. - Nie chcę usprawiedliwiać Luke'a, ale rozumiem go w jakimś stopniu i nie dziwię się, że robi to, co robi. To nie jest idealny sposób na radzenie sobie z tym wszystkim, ale on się pogubił. Nie miał nikogo, kto by go naprowadził.
- Ty mogłaś to zrobić. - stwierdził Posejdon.
- Ja? - zaśmiałam się. - Jestem tylko dzieckiem, jestem od niego młodsza. Myślisz, że by mnie posłuchał? Tak, lubił mnie, ale wielokrotnie powtarzałam mu na statku, żeby odstawił mnie z powrotem do Obozu. Zrobił to? Posłuchał mnie?
Tym razem to Posejdon nie odpowiedział. Unikał mojego wzroku, bo wiedział, że miałam rację.
Byłam nikim. Szarą osobą, która dla nikogo nic nie znaczyła. Miałam przyjaciół, miałam rodzinę... Ale kto by za mną tęsknił? Kto mnie wtedy w ogóle szukał? Percy? Annabeth? Matt? Thalia? To było niedorzeczne. Oni mieli swoje życia i swoje problemy. Żadne z nich prawdopodobnie się mną wtedy nie przejmowało.
Żadne, prócz Matta. On mógł się zamartwiać. Był w stanie mnie szukać.
- Skarbie...
- Co? Dasz mi teraz jakąś mądrą radę, co mam robić dalej?
- Po części tak. - stwierdził, podnosząc się powoli na równe nogi. To samo zrobiłam również ja. - Nie mogą tutaj dłużej z tobą zostać. I tak za długo tutaj jestem.
- Świetnie. Wiedziałam, że tak będzie. - mruknęłam sama do siebie. Nie byłam jednak zła.
- Załatwiłem ci nocleg w pobliskim hotelu. Masz tam opłacone kilka nocy, możesz się zregenerować, a później ruszyć w drogę do Obozu.
- A jak daleko jesteśmy od Nowego Jorku? Na co mam się przygotować?
- Stąd do Nowego Jorku masz około 850 kilometrów. - wyjaśnił pokrótce, na co przeklnęłam pod nosem. - Wyrażaj się.
- Wybacz. - mruknęłam, nie przejmując się tym zbytnio. - A ty nie byłbyś w stanie mnie przenieść do Obozu? Byłoby łatwiej i szybciej.
- Wiesz, że nie mogę, Angel. Niestety musisz radzić sobie sama.
- Jak zwykle. - mruknęłam ponownie, łapiąc się za nasadę nosa. - No dobra. W takim stanie odprowadź mnie chociaż do tego hotelu. Będę ci dozgonnie wdzięczna.
Wtedy się uśmiechnął. Po raz pierwszy tamtego popołudnia.
Wtedy też dotarło do mnie, że dotarcie do Obozu Herosów nie będzie takie łatwe, na jakiś się zapowiadało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro