Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12.

Trzy tygodnie.

Sama nie wiedziałam, co trzymało mnie w Avalonie, ale czułam się tu bezpiecznie. Czułam się tu, jak w domu, ludzie traktowali mnie jak bliską sobie, a ja się im za to odwdzięczałam. Wielokrotnie dziękowali mi za to, że "dostarczyłam do ich domu wodę". Chociaż w taki sposób mogłam im pomóc.

Uwielbiałam to państwo, królestwo, miasto, wieś... Jakkolwiek można było nazwać okolicę wokół zamku. Życie tu tętniło. Aż chciało się tu zostać, pomóc tym wszystkim ludziom w codziennych obowiązkach. Naprawdę mogłabym tu zostać.

Spojrzałam na jakieś dzieciaki niewiele młodsze ode mnie i uśmiechnęłam się na ich widok. Tak bardzo przypominały mnie kilka lat temu. Też świetnie sobie radziły w pojedynku, choć byli tak młodzi.

- Wyglądasz dokładnie, jak oni, kiedy spotkałam cię po raz pierwszy. Też tak dobrze walczyłaś z tym stworem.

- Z Kelli. - odparłam od razu, zerkając w swoje lewo, gdzie zjawiła się ta sama dziewczyna, która mi pomogła. - Była empuzą. Tak zwane żeńskie wampiry. - wyjaśniłam pokrótce, chcąc jej trochę pomóc zrozumieć, kim były te stworzenia. - Jak widziałaś, miała płonące włosy, kły oraz jedną nogę ze spiżu, a drugą będącą oślim kopytem. Do tego miała też ośli zad, a jej oczy lśniły czerwienią. To jest akurat najbardziej przerażające.

Dziewczyna zaśmiała się cicho, przyglądając mi się z bliska. Była naprawdę ładna, miała krótkie do ramion jasnobrązowe włosy i piwne oczy. Jej postura była... Zwyczajna. Nie wyglądała na kogoś, kto by uczył się walczyć.

- Dziękuję za uratowanie mnie. Nie wiem, jak ci się odwdzięczyć.

- Wcale nie musisz. Najważniejsze, że żyjesz i tylko to się liczy. - odparła z uśmiechem. - Jestem Tara Kreyman. I nie popisałam się zbytnio, bo mogłam ci pomóc w bardziej lekarski sposób.

- Co masz na myśli? - spytałam, ściskając lekko jej dłoń. - I jestem Angel Rossi. Córka Posejdona.

- Opowiesz mi o tym. - nakazała, wskazując w moim kierunku. - Ale najpierw ja się wytłumaczę. Chodź, przejdziemy się.

Nie miałam podstaw, by jej nie wierzyć, nie ufać, by za nią nie iść. Uratowała mnie, chciałam ją poznać. Choć prawdopodobnie wiele nas różniło, miałam poczucie bezpieczeństwa w jej towarzystwie. Zastanawiałam się też, co miała na myśli, mówiąc, że mogła mi pomóc w bardziej lekarski sposób. Cokolwiek to znaczyło.

- W ramach wytłumaczenia, jestem uzdrowicielką, tak samo, jak królowa Viviane. - zaczęła, na co kiwnęła głową na znak zrozumienia.

Zdążyłam się dowiedzieć i poznać królową Viviane, która była matką Laury i byłą już władczynią. Dzięki niej żyłam.

- Nie ukrywam, że trochę spanikowałam, gdy tylko padłaś przede mną po zabiciu tego stwora. Mogłam ci pomóc na miejscu, ale twoje rany były zbyt poważne, a ja nie miałam przy sobie odpowiednich narzędzi, by profesjonalnie ci pomóc. Dlatego zabrałam cię tutaj.

- Jeśli mam być szczera, to był to chyba jedyny sposób, bym żyła. - powiedziałam spokojnie, czując dziwny ból w sercu. Moja ostatnia rozmowa z Mattem robiła swoje. - Może tego nie widać, ale jestem osobą, która przeszła zbyt wiele, by cieszyć się życiem. Tak, wyglądam, jak nastolatka, ale mam więcej lat, niż ty. Zbyt wiele kłód los rzuca mi pod nogi i może dlatego nie potrafię aż tak cieszyć się z tego, że żyję. Ale się cieszę i jestem ci niezmiernie wdzięczna, bo dzięki tobie wciąż jestem na tym świecie.

- Angel, nie mów tak. - poprosiła Tara, zerkając na mnie swoimi piwnymi oczami.

Była bliska płaczu.

- Już, już, przepraszam. To wszystko dopiero do mnie dociera. - powiedziałam pospiesznie, przejeżdżając dłonią po twarzy. - Zmieńmy temat. Mówiłaś, że jesteś uzdrowicielką. Są tu jeszcze jakieś grupy, o ile mogę to tak nazwać?

- Są uzdrowiciele. Czyli najbardziej potrzebna grupa w Avalonie i poza nim. Zostają nimi osoby wykazujące dużą wiedzę, a także chęć jej zdobywania, na temat lecznictwa. To osoby obdarzone darem do leczenia chorych lub rannych. Uzdrowicielem jest między innymi królowa Viviane, jak już dobrze wiesz, a także ja, co też już wiesz.

Zaśmiałam się cicho na jej ostatnie słowa. Mówiła o tym przecież, ja też już doskonale o tym wiedziałam, ale mimo to najwyraźniej musiała powiedzieć to po raz kolejny. Nie miałam jej tego za złe.

- Czarodzieje. Królowa Valerie, matka króla Nigela, a babcia Laury, jest czarodziejką. Wiesz, czarodzieje to osoby, które wykazują magię. Uczą się panować nad swoją mocą już od pierwszych dni szkoły, uczą się odpowiednich zaklęć, ruchów dłońmi i takie rzeczy. - wyjaśniła, odrzucając swoje włosy na plecy. - Czarodziejką jest też Eileen, dziewczyna, która nie chciała wpuścić mnie z tobą na teren zamku. Możesz tego nie pamiętać, bo byłaś nieprzytomna, ale wiedz, że należy do tej grupy. Przyjaźniła się też kiedyś z Laurą, ale to długa historia.

- Jasne, rozumiem.

- Łucznicy. Osoby o sokolim wręcz wzroku, świetnie strzelający z łuku, czy innej tego typu broni. Swoje łuki, kołczany i zestaw strzał otrzymują na ceremonii w szkole. Łucznicy są jedną z ważniejszych grup, osłaniają wszystkich przed potencjalnym atakiem wroga, szczególnie uzdrowicieli, którzy nie mają się czym bronić.

- Są chyba jeszcze jedni, prawda? - spytałam. - Dzieci, które walczyły na miecze chyba nie należą do łuczników.

- Takie osoby to wojownicy. Wyróżniają się dobrą sprawnością fizyczną, zawziętością, posługiwaniem się mieczem oraz tarczą, chęcią walki. Takie osoby często są bardzo dobrymi strategami i przewodnikami. Każdy wojownik dostaje swoją tarczę oraz miecz po ceremonii skończenia avalońskiej szkoły. - powiedziała z delikatnym uśmiechem. - Laura, król Nigel... To jedni z wojowników, których mogłaś poznać. Są niesamowici.

Widziałam, jak jej oczy świeciły, kiedy opowiadała mi o Avalonie i tutejszej ludności. Słuchanie jej było czystą przyjemnością. Czas w jej towarzystwie mijał zdecydowanie za szybko.

~*~

Pomimo że byłam tu już ponad trzy tygodnie, wciąż nie do końca ogarniałam drogę do swojej komnaty. Szłam jednak znajomymi korytarzami, chcąc znaleźć się na odpowiednim piętrze przed odpowiednimi drzwiami. Zatrzymałam się jednak wpół kroku, dostrzegając zmierzającego w moją stronę tygrysa.

A chwilę później również jego właścicielkę.

- Dobrze, że cię widzę, Angel. - powiedziała Laura, podchodząc do mnie czym prędzej. - Dużo o tym myślałam i doszłam do wniosku, że powinnam powiedzieć ci o tym już wcześniej.

- O co chodzi? Zrobiłam coś nie tak?

- Nie, oczywiście, że nie! - powiedziała pospiesznie, kręcąc głową. - Jesteś córką Posejdona, a jak każdy dobrze wie, Posejdon to bóg wód. Tutaj niedaleko mamy zatokę. Pomyślałam, że trochę kontaktu z wodą może ci się przydać, a może też uda ci się z nim jakoś skontaktować. Plus do tego są tak pewne istoty, które musisz poznać.

- Brzmi obiecująco. - stwierdziłam.

- Świetnie! Nie ma czasu do stracenia. Zaprowadzę cię tam.

Zaśmiałam się cicho, kiedy Laura złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła za sobą w stronę wyjścia ze zamku. Prędko dotarłyśmy na zewnątrz, ale zdziwiłam się, kiedy zaczęła prowadzić mnie do stajni. Byłam tam pierwszy raz, choć miałam do tego wiele okazji.

- Oli się chyba nie obrazi, gdy weźmiesz jego konia.

- Hej, kochane. - przywitałam się, podchodząc do pierwszego lepszego boksu.

Dotknęłam dłonią głowy konia, który parsknął cicho. Zrozumiałam go, tak zwyczajnie, tak po prostu. Tak się składa, że potrafiłam rozmawiać z tymi zwierzętami.

- Które z was należy do Laury? - zagadnęłam, doskonale zdając sobie sprawę, że Laura będzie tym zdziwiona.

- Ona naprawdę pyta?

- Ona nas rozumie?

- Mój ojciec jest również waszym ojcem. Stworzył was kiedyś. - oznajmiłam niewzruszona.

Laura odwróciła się do mnie nagle, wyraźnie zdziwiona i zdezorientowana.

- Rozmawiasz z końmi? Jakim cudem? - spytała zaciekawiona.

- Jak już mówiłam, Posejdon to ojciec koni. - wyjaśniłam pokrótce, na co tylko pokiwała głową na znak zrozumienia.

Prędko wsiadłyśmy na konie - ona na Leo, ja na Nalę. Prędko też ruszyłyśmy w drogę, nie tracąc czasu. Miałyśmy w planach wrócić przed zachodem słońca, a tak się składało, że robiło się coraz później.

Dotarcie do zatoki nie zajęło nam dużo czasu. Jazda na koniach i krótka pogawędka z nimi minęła zbyt szybko. Było to tak bardzo inne od tego, co przeżywałam w ostatnich tygodniach poza Avalonem. Naprawdę mogłabym tak zostać, zamieszkać.

Zatoka, nad którą dotarłyśmy, nie była duża. Plaża w połowie była z piasku, a pozostała część to były ogromne skały, na których bez problemu można było usiąść i odpocząć. Woda była niesamowicie niebieska, a przede wszystkim czysta - byłam za to wdzięczna, bo ludzie naprawdę potrafili zaśmiecać różne zbiorniki wodne.

Kiedy też usiadłyśmy na skałach, dotarła do mnie pewna rzecz. Byłyśmy w zatoce, a Laura mówiła, że tu kogoś poznam. Nie było tu żadnej żywej duszy, która mogła przecież znajdować się we wodzie.

I tylko pewne istoty znajdowały się we wodzie.

- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to Zatoka Syren, co?

Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Przełknęłam ślinę.

Syreny były przedstawiane jako sępy o rozmiarach zbliżonych do ludzkich, z brudnym czarnym upierzeniem, szarymi szponami i pomarszczonymi, różowymi szyjami. Pod taką postacią opisał je Percy, kiedy spotkali je podczas misji zdobycia Runa. Syreny posiadały ludzkie głowy, których twarze zmieniały się w twarze tych ludzi, których konkretna osoba znała, zawsze uśmiechając się uspokajająco i w sposób budzący zaufanie,. Próbowały zwabić w ten sposób swoje ofiary na wyspę. Pomimo tych metamorfoz ich usta zawsze pozostawały tłuste i oblepione resztkami starych posiłków, jeśli pozostawały wyraźnie widoczne.

Można je było opisać też jako piękne kobiety siedzące na skałach i grające na harfach, ale to nie była prawda. Nie były też w postaci półludzi i półryb o górnej połowie ludzkiej i zakończonej rybim ogonem zamiast nóg i wyglądające jak niezwykle piękne kobiety skąpo odziane w wodorosty i muszle.

Zastanawiałam się, jak mogły wyglądać tutaj. Laura nie przeprowadziłaby mnie chyba tutaj, by mnie zabiły, prawda?

- Syreny nie są groźne, to przyjazne stworzenia. Przyjaźnię się z dwoma od lat.

- Syreny w moim świecie to krwiożercze bestie, które zwabiały żeglarzy, by później ich zabić.

Żadna z nas nie miała szans, by powiedzieć coś jeszcze, bo usłyszałyśmy cichy plusk. Odruchowo spojrzałyśmy w stronę wody, gdzie tworzyły się kilka na powierzchni. To był znak, że one tam były.

- Maeve i Joyce nie zrobią ci krzywdy, to moje przyjaciółki. Nie pozwoliłabym, żeby coś ci się stało.

- Zabiję cię, kiedy tylko one zabiją mnie.

Może nigdy nie powinnam tego robić, ale sam fakt, że byłyśmy tak blisko wody, a ja tak dawno nie czułam się wolna.

Po prostu wskoczyłam do tej cholernej wody, nie przejmując się konsekwencjami, tym, że byłam w ubraniach, tym, że zostawiłam Laurę, że mogłam zostać zaatakowana przez te syreny... To nie miało znaczenia w tamtym momencie.

Bo we wodzie czułam się zdecydowanie lepiej, niż na lądzie. Byłam jak ryba. Czułam się wolna i nieśmiertelna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro