Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

πρώτα

Obrzydliwa żółć podbijała się po gardle Yoongiego, który w tamtej chwili był już po spożyciu ponad ośmiu piw. Nie przeszkodziło to przyjaciołom w zakupieniu kolejnych dwóch opakowań oraz drugiej butelki mocnej whiskey. Paczka papierosów leciała za paczką, gdy tak świetnie bawili się w swoim towarzystwie. 

Największym urokiem opuszczonego szpitala był fakt, iż nikt tak naprawdę nie był w stanie ich ni to zobaczyć ni usłyszeć. Szpital był tak zaniedbany, że nawet sprzęt znajdujący się jeszcze rok wcześniej w kilku gabinetach po prostu wyparował, będąc rozkradzionym przez miejscowych bezdomnych czy nastolatków bawiących się w urbex. Min oraz Park leżeli na plecach podziwiając gwieździsty wciąż poranek. Chłód powietrza powolnie dostawał się pod warstwy bluzy Jimina, który nic nie mówiąc po prostu wtulił się w bok przyjaciela i przymknął powieki. 

— Myślałeś kiedyś, aby stąd skoczyć? — Spytał Jimin po kilku minutach długich zastanowień. Yoongi uśmiechnął się delikatnie, patrząc w nieboskłon. Czuł się w towarzystwie Parka nad wyraz dobrze, czego po danej dawce alkoholu nie był w stanie przyćmić. 

— Myślałem, żeby bardziej zatracić się w twoich oczach, Jiminnie. 

— W moich oczach? — Żachnął się niższy. — A to dobre.

— Sugerujesz, że kłamię, hm?

— Sugeruję, że jesteś najebany.

— A ja sugeruję, abyś się zamknął.

— Phi. — Wymamrotał Park, spoglądając na profil skrytego rapera spod przygaszonych powiek. Yoongi leżał głupawo uśmiechając się w stronę nieba, sprawiając wrażenie psychicznie nie będącego na miejscu. Niższy podniósł się do pozycji siedzącej, aby sięgnąć po w połowie opróżnioną whiskey. Wziął potężnego łyka po czym odłożył ją obok siebie i wytarł niedbale dłonią swe mokre usta. 

Już miał się odezwać gdy upitych do cna rozbudził odgłos jadących karetek. Automatycznie zerwali się z ziemi, aby podbiec do granic dachu. Obaj oparli się o murek wychylając niebezpiecznie swe głowy na drugą stronę. Czysta ciekawość mogła doprowadzić ich do śmierci, jednakże nie przeszło im to nawet przez myśl. Uśmiechali się jak głupi wpatrując się w wybiegających z pojazdu paramedyków, których celem był sklep z alkoholem po przeciwnej stronie szpitala. Park wymyślał różnorakie powody, zakładając się z Yoongim o zakończenie ich akcji. Jimin obstawiał, iż ktoś zasłabł lub został napadnięty, jednakże Min oschle uznał, że kogoś zamordowano.

Park machnął dłonią na ten pomysł, wiedząc iż może miejscowość do bezpiecznych nie należy jednak morderstwo byłoby jedną z ostatnich opcji. Szczególnie w danej dzielnicy, ponieważ ostatni dokonany mord, który został nagłośniony przez policję znajdował się bliżej obrzeży miasta. Co prawda, w Daegu doszło niedawno do zabójstwa i większość ludzi zaprzestawała nocnych przechadzek oraz bardziej zabezpieczała się w kwestii wieczornych powrotów do domów, jednakże nie dotyczyło to zbytnio nastolatków. Każdy z nich znał sposób na wymknięcie się, szczególnie w dzielnicy w której mieszkał Jimin oraz Yoongi.

— Widzisz, Minnie? — Min uśmiechnął się szeroko, pukając młodszego w ramię. — Mówiłem, że kogoś zajebali.

Park nie wierzył własnym oczom. Na miejsce przyjechały dwa patrole policyjne, a jeden z paramedyków wyciągnął z karetki czarny worek na zwłoki. Automatycznie się rozbudził, zaś ciarki przeszyły go po plecach. Bał się, chociaż z innej strony dzień w dzień spacerował i podziwiał miejsca w których mógłby się zabić. 

— Myślałem, że ten Diabeł z Daegu tutaj nie dotrze. 

Min wydawał się nieobecny, jednakże spojrzenie jakim poniewierał niższego było bardziej przerażające niż śmierć czychająca za rogiem. 

— Yoongie? — Spytał Park, zerkając w jego stronę.

— On od dawna tu jest, Jiminnie. Zawsze tu był.

Te słowa zdecydowanie szybciej przywróciły zdrowy rozsądek Jiminowi niż pierwszy lepszy kubeł lodowatej wody.

Park wrócił do mieszkania niedługo później, zaś Yoongi przesiedział na nim jeszcze dobre kilka godzin. Po wybiciu jednak dziesiątej na zegarku stwierdził, iż trzeba w końcu się położyć. Wyrzucił pustą puszkę po piwie po czym zszedł po schodach prowadzących prosto na drugie piętro, odpowiadające kiedyś za oddział dziecięcy. W czasie całej drogi do domu nie mógł wyrzucić z głowy słodkiego zapachu Parka. Zadziwiająco działał na niego dość kusząco, dlatego też przygryzł wargę i uśmiechnął się delikatnie. 

— Park Jiminie, będziesz tylko mój. 

Kopanie kamyków było ulubionym zajęciem Hoseoka, który stwierdził, że skoro i tak został mu tydzień do końca zawieszenia w szkole, spędzi ten czas na karmieniu kaczek. Zajęcie to tak go zaabsorbowało, iż nie zauważył nawet kiedy Jeongguk przysiadł do niego na ławce. Jung nucił coś pod nosem, grzebiąc w reklamówce w poszukiwaniu ładnego kawałka karmy, jaki mu się upodoba.

— Nie sądziłem, że tak szybko zobaczę cię na emeryturze. — Żachnął się Jeon, zaciskając dłonie w kieszeniach skórzanej kurtki. Zerknął na szybko w stronę swojego motocykla, po czym mając pewność iż na pewno go zabezpieczył, wrócił spojrzeniem do przyjaciela.

— Nie moja wina, że jestem zbyt dojrzały na swój wiek.

— Przepraszam?

— Kookie.. — Hoseok zmarszczył powieki.

— No co? —  Jeon wyrzucił ręce w powietrze w akcie kapitulacji z początku walcząc z przylegającym materiałem do swoich dłoni. — Skoro karmisz sobie kaczuszki i obgadujesz całe osiedle z babuszkami, to mogę mieć i pewność, że szydełkujesz.

—  Niee, znudziło mi się dosyć szybko.

— Tak myślałem.

—  To nie tak, że mam słomiany zapał. Po prostu łapy sobie pokaleczyłem i nie chcę chyba do tego wracać.

Jeongguk zaśmiał się, spoglądając na dłonie przyjaciela. Rzeczywiście były całe pokaraskane. Jeon odchrząknął po dłuższej chwili, pukając chłopaka ramieniem w bok. Ten tylko coś mruknął i dał mu kawałek karmy, aby też mógł się do czegoś przydać.

— Nie myślałeś, aby poprosić dyrektora żeby cię puścił? Masz trzy dni do zawodów, a siedzisz tu i kręcisz się na ławce jak na wózku inwalidzkim. 

Hoseok zacisnął jedną dłoń na reklamówce, jednak nic nie odpowiedział.

— No dawaj, Hoseokkie. Nie bądź taki.

— Gdybym jeszcze miał możliwość dojścia do tego zasranego gabinetu. — Westchnął. — Ten kretyn powiedział nawet ochronie, aby mnie nie dopuściła do głupiej szafki.

Jeongguk w tamtej chwili wpadł na pomysł. Nie zamierzał informować o nim przyjaciela, więc szybko się z nim pożegnał i udał w stronę domu, aby wyciągnąć kilka najpotrzebniejszych rzeczy ze schowka. Jeśli chłopak nie ma takiego ducha walki, to dlaczego Jeon nie może mu pomóc? I tak przecież Jung nic na tym nie straci, zaś może zyskać i to wiele.

— Cholerna gwiazda siatkówki.

Osmolone niebo obejmowało powolnie całe miasto, przerażając mieszkańców do cna. Dźwięki barykadowanych drzwi, zasłanianych żaluzji czy nawet przesuwanych ciężkich przedmiotów pomagających w zabezpieczeniu domostwa. Ludzi po zmroku ogarniała ogromna panika, szczególnie iż policja nawet nie określiła profilu mordercy ani prawdopodobnych pobudek. Wiedzieli tylko w swych podświadomościach, iż dana persona morduje innych dla zabawy ewentualnie ażeby się wyżyć.  

Strach łapał ludzi za kostki, unosił palce coraz wyżej i wyżej pragnąc dorwać krtanie. Spętać zbłąkane dusze, ukazać im się, aby później przeszyć serca swoją twarzą. Zniszczyć ich od środka, pochłonąć każdy zakamarek dusz, najeść się do syta, aż w końcu zaciągnąć ich w mrok. W czerń z której nie ma ucieczki.

Strach nosił pewne imię. Strach stał na czubku dachu uśmiechając się w stronę ostatków udających odważnych. Takowe kąski nie smakowały mu ani trochę; uwielbiał walkę, chociaż później zmuszony był leczyć swe rany długimi dniami. Częściej jednak owijał się bandażem po brzuchu, zażywał kolejne coraz cięższe narkotyki i wychodził na łowy. Tak samo było danej nocy.

Telefon ukazał osobie północ.

— Łowy czas rozpocząć. — Cynizm danej postaci był wyczuwany z odległości kilometra. Wyglądowo możnaby nawet uznać osobę za uroczą lub kochaną, która sumiennie przykłada się do powierzonych obowiązków. Jednakże była to jedynie maska; maniera jaką nakładał na twarz tylko po to, aby nie zostać tak szybko zauważonym. Najchętniej ukrywał by się pod kamuflażem całe życie, azaliż było to zbyt męczące na dłuższą metę.

Ofiara została namierzona zaledwie dziesięć minut później. 

Tą personą był nastolatek wracający późnem do domu. W rękach trzymał kilka ciężkich książek, więc Diabeł z Daegu mógł domyśleć się jedynie iż ten jest w klasie maturalnej. Prychnął pod nosem obliczając możliwe trasy ucznia, wliczając w to możliwe utrudnienia. Bowiem dany Łowca znał miasto jak własną kieszeń; tym bardziej nie był głupi i nie zamierzał gubić się na prostej drodze w tak cudownych chwilach. Wolał udawać zdziwienie i wprowadzić ofiary w tylko jemu dobrze znany i nie chroniony punkt, aby później rozkoszować się wciąż ciepłymi organami na swojej twarzy. 

Bum. Spadająca puszka z kosza na śmieci; widoczny strach w oczach nastolatka. Następnie kilka chwil z zabawą cieniem oraz dźwięki noża ocierającego się o ceglane mury budynku. Chłopak nawet nie zamierzał ratować książek, gdy tylko jego uszu dobiegł dany dźwięk. Ciarki przeszły mu po plecach, zaś nogi gdyby mogły biec szybciej na pewno już by był na końcu miasta. Jednakże nastolatek nie miał szczęścia ani do chwili, ani do sytuacji w jakich się znajdował. Najpierw jedno potknięcie, potem zagubienie niczym w labiryncie, aż w końcu wbiegnięcie w alejkę bez dalszej możliwości ucieczki. Pot spływał stróżkami po czole, zaś serce chłopaka próbowało uciec mu z klatki. Ledwo stał na kończynach, łapiąc w dech i modląc się o brak ataku astmy. W tamtej chwili mógł jedynie się modlić lub zacząć skupiać się na otoczeniu i uciec, ponieważ był w takim letargu iż jego oczy nawet nie zauważyły dość sporej dziury do budynku obok. 

— Eeny, meeny, miny, moe.. 

W oczach zabójcy była jedynie pustka oraz obrzydliwe wyobrażenia o przyszłości jaka czeka nastolatka. Stawiał krok za krokiem w jego stronę, wysuwając zęby z których skapywała ślina. Był głodny, bardzo głodny. 

— Proszę, nie zabijaj mnie! Błagam! — Krzyk ofiary roznosił się po całej alejce, jednakże miejsce w jakim się znajdywali mogli znać jedynie mieszkańcy, którzy już dawno je opuścili. Wilk znów sprowadził swą owieczkę na tę złą stronę pastwiska.

Strach uśmiechając się przytknął jeden palec do swych ust. — Cichutko i tak nikt cię tu nie usłyszy, Felixie Lee.

Głos zabójcy stał mu się znajomy, jednakże nie był w stanie go dopasować do nikogo w danym momencie. Nie dopóki postać nie zbliżyła się na tyle, aby zadać mu pierwszy cios. Diabeł ściągnął kaptur, przeszywając jego młodzieńcze serce jeszcze większym strachem. Zimno żelastwa dotykało pierw jednego z jego płuca, później zjechało w stronę żołądka, wątroby, aż osoba je wyciągnęła. Rozpruwał go niczym prosiaka na rzeź, a bryzgająca krew coraz bardziej zakrywała jego twarz. W końcu poszedł kolejny cios; toczący drogę od drugiego z płuca, zjeżdżając ponownie do żołądka, po czym aż do drugiego biodra.

— Piękna, naznaczona świnka. — Śmiech potwora unosił się coraz dalej i dalej, aż doszedł do obrzeży. Echo rozniosło znamię strachu; przez co jedna z rodzin automatycznie wykonała telefon na policję. Jednakże na próżno.

Ponieważ Felix Lee już od dawna nie żył. Pozostało tylko jedno pytanie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro