Rozdział 38
Almáriel Angela Lirryns
Odetchnęłam z ulgą, kiedy Aniela w końcu otworzyła oczy. Wiedziałam, że straciła przytomność z powodu nadużywania mocy, w końcu sama tego kiedyś doświadczyłam, ale przez ostatnie kilka godzin z tyłu głowy krążyła mi zdradliwa myśl, że może moja siostra przekroczyła jakąś niebezpieczną granicę i nie obudzi się nigdy. Wtedy zostawiłaby mnie samą z tą całą zgrają, a tego bym jej nigdy nie wybaczyła.
Ana uniosła się z trudem na rękach i rozejrzała wokół zamglonym, pytającym spojrzeniem. Chyba niezbyt pamiętała, co się właściwie stało.
– Gdzie ja jestem? – zapytała jakby na potwierdzenie moich przypuszczeń.
Nie zdążyłam nic jej odpowiedzieć, bo Erniti zerwał się momentalnie i przytulił moją siostrę, z powrotem przygniatając ją do ziemi.
– Ty żyjesz! – wykrzyknął uradowany.
– Tak, tak, czuję właśnie, zwłaszcza że próbujesz mnie udusić – odpowiedziała, siląc się na spokój, ale zauważyłam w jej oczach ogniki przerażenia. Musiała sobie przypomnieć, że Erniti najadł się tych dziwnych owoców i teraz będzie ją prześladował.
Czarnowłosy elf natychmiast dostosował się do polecenia, jakby Ana nagle stała się jakimś wielkim władcą, na którego każde skinienie trzeba było reagować. Zaraz jednak zrobił naburmuszoną minę; musiał sobie coś przypomnieć.
– Miałaś mi opowiedzieć, co jest z twoją ręką nie tak! – wykrzyknął.
Przewróciłam oczami. Zapowiadała się z nim nie lada przeprawa, a w końcu Ana dopiero odzyskała przytomność i nie można było jej tak męczyć!
– Czy mógłby ktoś ogarnąć tego idiotę? – Abelard był już wyraźnie zirytowany. Chyba nie podobało mu się, że ktoś przymilał się do jego przybranej siostrzyczki. Cóż, mi też się nie podobało, ale raczej nie dało się nic z tym zrobić.
– To minory. Już ci mówiłam – odezwała się LDA, krzyżując ramiona na piersi.
Wszystkim kończyła się cierpliwość; jeszcze tylko brakowało, żeby się tu pozabijali. Choć... może przynajmniej wtedy byłoby trochę spokoju?
– No dobrze, Amalda musi odpocząć – wtrącił się Keal. On jeden przynajmniej był pomocny. – Z Ernitim nie da się raczej nic zrobić, ale przynajmniej reaguje na każde jej skinienie, więc nie jest tak najgorzej. A my moglibyśmy się zająć rozłożeniem obozu, a nie marnowaniem sił w, z góry przegranej, potyczce z minorami. Raczej zostaniemy tu na noc.
Po minie Abelarda widziałam, że miał ochotę zaprotestować, że przecież on tu dowodzi i nie można mu wydawać rozkazów, ale na szczęście Clete odciągnął go i zajęli się rozbijaniem namiotu. W sumie ciekawe, co mu takiego powiedział. Zaczynało mnie już niepokoić to, że miał na niego taki wpływ. To mogło okazać się niebezpieczne, bo gdyby Clete nagle stwierdził, że chce nas zabić, najprawdopodobniej Abelard zacząłby nawet rozważać tę myśl. Nie podobało mi się to, bo niekoniecznie potrafilibyśmy się przed nimi obronić.
Przynajmniej teraz Abelard odczepił się na chwilę od Anieli. Tylko Erniti nadal wpatrywał się w Anę jak w obrazek. Trzeba było coś z tym zrobić.
– Wiesz, Amalda byłaby ci bardzo wdzięczna, gdybyś rozpalił ognisko i przygotował kolację. Na pewno jest bardzo głodna – odezwałam się do niego słodkim tonem, mając nadzieję, że jest podatny również na sugestie innych osób, jeśli tylko dotyczą jego tymczasowej "ukochanej". No i byłam do niej niesamowicie podobna i nawet po tonie głosu nie tak łatwo nas rozróżnić, więc miałam nadzieję, że to też wpłynie pozytywnie.
Na szczęście pomogło. Erniti jeszcze tylko zerknął na Anielę, a kiedy ona skinęła głową na potwierdzenie moich słów, ulotnił się spełnić polecenie. Coraz lepiej, robimy postępy.
– To co tu się właściwie dzieje? – Ana znowu uniosła się na rękach i obdarzyła mnie nic nierozumiejącym spojrzeniem. – I skąd się tu wziął Keal?
A no tak. Zapomniałam, że kiedy moja siostra nadużyła mocy, elfa tu jeszcze nie było. Stąd wpatrywała się w niego z zaskoczeniem.
– Kiedy straciłaś przytomność, jakimś cudem udało nam się cię wyciągnąć na brzeg, zanim kra się rozpuściła – zaczęłam wyjaśniać. – Byłaś nieprzytomna jakieś trzy godziny. Z oczywistych względów Erniti nie nadawał się do sprawdzenia twojego stanu, więc postanowiliśmy czekać. Znaczy... – urwałam na chwilę – trochę ich musiałam naprzekonywać, że już tak miałam i po prostu zużyłaś za dużo mocy, a kiedy zregenerują ci się siły, wszystko wróci do normy. Oczywiście nie omieszkałam wspomnieć, czyja to wina. – Zerknęłam wymownie w stronę Abelarda, a Ana uśmiechnęła się blado.
– Ale to nadal nie tłumaczy, skąd wziął się tu Keal.
– Almáriel wysłała LDA i Clete, żeby mnie znaleźli, bo zanosiło się, że trochę czasu tu spędzicie – dokończył moją opowieść pogodynka.
– Doszłam po prostu do wniosku, że przyda nam się tu ktoś zrównoważony psychicznie, kto mógłby mi pomóc z tymi idiotami. – Wzruszyłam ramionami. – Zresztą tym sposobem zaoszczędziliśmy trochę czasu.
Aniela kiwnęła głową. Najwyraźniej wszystko zaczęło jej się układać w spójny obraz i nabierać coraz więcej sensu. To dobrze. Ja też już byłam zmęczona tym dniem i niekoniecznie chciałoby mi się tłumaczyć to jeszcze raz. Całe szczęście, że moja siostra okazała się wystarczająco inteligentna, żeby wszystko pojąć w lot.
Nagle oczy Any zalśniły znowu skrajnym przerażeniem, a kiedy podążyłam za jej spojrzeniem, momentalnie wszystko zrozumiałam. W naszą stronę szedł Erniti z błogim uśmiechem na ustach. Co gorsza, niósł kolację, z której zrobieniem jak na mój gust zbyt szybko się uporał. Westchnęłam. Zapowiadała się długa noc.
* * *
Wzięłam głęboki oddech i policzyłam do dziesięciu, żeby się uspokoić i zebrać w sobie całą odwagę. Od jakiegoś czasu mnie to dziwiło. Niby byłam córką króla i podobno prawowitą spadkobierczynią tronu, a nie lubiłam przemawiać i przedstawiać swoich pomysłów przed grupą.
Zawsze Anie to lepiej wychodziło. Po prostu odzywała się, nie bacząc na reakcję, a potem zaciekle broniła swojego zdania, nawet jeśli prowadziło to do jakiejś kłótni. Dzisiaj jednak nie mogłam zwalić tego zadania na nią; nadal średnio się czuła i powinna odpoczywać.
Poczułam na sobie wzrok Keala. Zerknął, na trzymaną przeze mnie mapę i uśmiechnął się pokrzepiająco, jakby wiedział, co planuję. Cóż, przynajmniej na jego wsparcie mogłam liczyć.
Zerknęłam na moich towarzyszy podróży. Clete zawzięcie dyskutował o czymś z LDA, a Abelard przysłuchiwał się ich rozmowie, co jakiś czas wygłaszając jakąś mądrą według niego uwagę. Erniti z głupim uśmiechem jadł śniadanie, ale moc minorów chyba zaczynała słabnąć, bo już od kilku minut nie wypytywał o Anielę, a Keal jak zwykle śledził wszystko spojrzeniem.
No nic, ruszyłam w ich stronę, bo na lepszą okazję się nie zanosiło, a przynajmniej byli w jednym miejscu, a to już coś. Rozłożyłam na trawie mapę, która zabrałam Ernitiemu, kiedy zajmował się adoracją Any.
– Moglibyście mnie przez chwilę posłuchać? – zaczęłam niepewnie i o dziwo jakimś cudem poskutkowało. – Tak sobie pomyślałam, że skoro Amalda nadal nie czuję się najlepiej, to powinniśmy gdzieś odpocząć dzień czy dwa i uzupełnić zapasy. Najbliżej mamy do wiosek w Aldanwalme...
Nie zdążyłam nawet wskazać palcem miejsca, o którym myślałam, bo Abelard już mi przerwał.
– Wykluczone, nie pójdziemy do tego przeklętego lasu – oświadczył stanowczo. Idiota. Jeszcze nie wysłuchał wszystkich moich argumentów, a już zdecydował.
Fakt. Świetnie mi poszło. Ale postanowiłam, że się tak szybko nie poddam. Nie mogłam dopuścić do kolejnej utraty przytomności przez Anę tylko dlatego, że jej przybrany brat był na tyle wyszkolony, że prawie nie odczuwał upływu mocy. Tym razem musiałam postawić na swoim!
– Jakoś nie miałeś tego problemu, kiedy poszliśmy tam po konie – wtrącił się Keal, zanim ja zebrałam dość odwagi, aby ponownie się odezwać.
Posłałam mu wdzięczne spojrzenie. W tej batalii przyda się każdy sojusznik.
– To była inna sytuacja. Nie planowaliśmy tam nocować i tylko ja rozmawiałem. Ryzyko rozpoznania było mniejsze.
– Mogłabym dokończyć? – odezwałam się w końcu, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego elfa.
O dziwo obaj zamilkli. Przynajmniej tyle.
– Amalda potrzebuje odpoczynku, a my zapasów – powiedziałam dobitnie. Nawet te zabrane od demonów były już na wykończeniu. Szczególnie kiedy wczoraj LDA powiedziała o nich reszcie i się na nie rzucili jak stado wygłodniałych wilków. – i wydaje mi się, że mimo wszystko bardziej bezpieczni będziemy wśród elfów niż przy granicy Stiprybe. Popatrzcie tylko na Ernitiego. Tu nawet strach coś zjeść. – Wskazałam ręką na naszego medyka, który głupio się uśmiechał i bawił jakimś kwiatkiem.
– To zły pomysł – oświadczył twardo Abelard.
– A mi się podoba – odrzekł na to Keal.
No super. Tak to raczej się nie dogadamy. Westchnęłam z rezygnacją.
– To może zagłosujemy? – zaproponowałam. W końcu demokracja zazwyczaj przynosiła dobre rezultaty, a mi tylko takie rozwiązanie przychodziło do głowy. i dzięki temu może przynajmniej się nie pozabijają.
– Tak! Głosujmy! Głosujmy! – Erniti nagle się ożywił i wykrzyczał światu całą swoją radość.
W tym momencie bardzo żałowałam, że Ana się źle czuła. Przydałoby mi się jej wsparcie, bo czułam, że jeszcze chwila i zwariuję.
– Dobrze, możemy głosować – oświadczył wspaniałomyślnie Abelard – ale bliźniaczki nie mają głosu, bo jest to pomysł jednej z nich, a drugiej dotyczy.
Zacisnęłam zęby ze złością zęby, ale nie zaprotestowałam, bo wiedziała, że jak Abelard się na coś uprze, to trudno przekonać go do zmiany zdania. A szczególnie jak nie było się Anielą. Albo Clete.
– Jestem za – oświadczył od razu Keal.
– A ja przeciw – odparł Abelard, posyłając wszystkim wokoło pełne wyższości spojrzenie.
Zerknęłam na Ernitiego, który wrócił do zabawy kwiatami, jakby zapominając, że jeszcze przed chwilą cieszył się na myśl o głosowaniu.
– Wiesz, Amalda byłaby ci bardzo wdzięczna, gdybyś zagłosował za tym pomysłem. Zawsze chciała odwiedzić wioski elfów niskiego rodu – przemówiłam do niego szeptem, ignorując fakt, że już przecież w takiej wiosce byliśmy podczas ostatniej wizyty w lesie. Miałam nadzieję, że tym razem przez swój stan nie skojarzy faktów. – Jak zagłosujesz, to będziesz mógł nawet pójść zobaczyć, jak ona się czuje – próbowałam dalej.
– Tak! Jestem za! – wykrzyczał radośnie Erniti i pobiegł w kierunku namiotu, w którym spała moja siostra.
Cóż, miałam nadzieję, że mi to wybaczy... Jeszcze LDA i Clete. Co to tego drugiego, nie łudziłam się, że weźmie inną stronę niż Abelarda, więc zerknęłam błagalnie na LDA.
– Chętnie bym przenocowała w jakimś cywilizowanym miejscu – zaczęła, a moje serce napełniło się nadzieją, która równie szybko jak się pojawiła, tak zgasła po jej dalszych słowach – ale to zbyt niebezpieczne. Jak Girts sobie coś wymyśli, to nie spocznie, aż nie osiągnie celu. Na pewno roi się tam od patroli. Jestem przeciw.
Miałam cholerną ochotę coś podpalić. Tyle wysiłku poszło na marne, już wiedziałam, że najpewniej zostaniemy tutaj i padniemy z głodu albo postradamy zmysły od dziwnych roślin, tak jak Erniti.
– Ale z drugiej strony najciemniej pod latarnią, nieprawdaż? – Clete się do mnie uśmiechnął, więc zerknęłam na niego podejrzliwie. – Król na pewno założył, że nie jesteście tacy głupi, żeby się pchać na terytorium, gdzie ma prawie stuprocentową władzę, więc nie spodziewa się tam zastać bliźniaczek. To idealna kryjówka do czasu, aż Amalda odzyska siły. Jestem za.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Tego zdecydowanie się nie spodziewałam. Czyżby jednak Clete umiał myśleć samodzielnie? Już drugi raz w ostatnim czasie mnie zaskoczył. Może zbyt pochopnie go oceniłam...
Jak LDA tylko wzruszyła ramionami i przyjęła do wiadomości werdykt głosowania, tak Abelard był wściekły. Obdarzył mnie gniewnym spojrzeniem, a potem odciągnął Clete kawałek, najwyraźniej zamierzając mu wytłumaczyć, co o tym wszystkim myśli. Nawet trochę współczułam czarnowłosemu elfowi, szczególnie że przecież naraził się przez moje głosowanie, ale postanowiłam się nie wtrącać. To by tylko pogorszyło sprawę.
Cóż, najwyżej następnym razem zrobimy tajne głosowanie. Wtedy Abelard nie dostanie okazji, żeby na kogoś wrzeszczeć, bo nie będzie wiedział, jak kto zagłosował.
Na szczęście lub nieszczęście Clete przeżył jakoś rozmowę z Abelardem, a my w tym czasie zwinęliśmy obóz. Ana była nadal troszkę blada i zmęczona, ale stanowczo oświadczyła, że da radę dojechać do jakiejś wioski w Aldanwalme i dopiero wtedy dłużej odpocząć, więc nasz super dowódca nie miał, jak podważyć głosowania.
Wyruszyliśmy najszybciej, jak się dało. Chcieliśmy dotrzeć do celu przed zmierzchem, bo faktycznie poruszanie się po ciemku w lesie, który popularnie był zwany przeklętym, nie wyglądało jak genialny pomysł. W tej kwestii nikt nie zamierzał się sprzeczać.
Wszyscy odetchnęliśmy też z ulgą, kiedy po kilku godzinach jazdy oddaliliśmy się znacznie od kraju demonów. Mimo że były do nas nastawione raczej przyjaźnie, nie czułam się przy nich do końca bezpiecznie. Wyjątek chyba tylko stanowiła Maltoza, ale ją zdążyliśmy już lepiej poznać i w pewnym sensie stała się członkinią naszej przedziwnej grupy. Nie dziwiłam się wcale Anie, że nie chciała się z nią rozstawać.
Nagle moją uwagę zwróciły jakieś odblaski słońca na horyzoncie. Zerknęłam na Anielę, ale ona tylko wzruszyła ramionami i pokręciła głową. Najwyraźniej też je zauważyła, ale nie miała pojęcia, co to mogło być. Zrównałam więc swojego konia z wierzchowcem LDA. Ona wydawała mi się najbardziej obeznaną osobą z naszej grupy, jeśli chodziło o różne dziwne zjawiska.
– Co to takiego? – zapytałam, wskazując ręką na horyzont.
LDA podążyła wzrokiem za moją ręką, zmarszczyła czoło i wydała werdykt.
– To najprawdopodobniej kryształowe drzewa.
– A co to jest? – zapytała Ana, która w tym czasie zdążyła nas dogonić. Wyraźnie też się zainteresowała, bo się znacznie ożywiła, mimo ogólnego zmęczenia.
– Naprawdę nie wiecie? – LDA wydawała się zaskoczona, ale kiedy obie zgodnie pokiwałyśmy głowami, że nie mamy pojęcia, o co chodzi, westchnęła i zaczęła wyjaśniać dalej. – To takie specjalne drzewa. Wyrastają w miejscu, w którym spoczywa osoba zmarła w obronie kogoś z rodziny królewskiej.
Otworzyłam usta i od razu je zamknęłam, przypominając sobie, że przecież nie pochowali Naftalena, podając za powód kryształowe drzewa. Całkiem o tym zapomniałam, zanim LDA nie zaczęła dalej wyjaśniać. Miałam wielką ochotę obejrzeć te przedziwne rośliny.
Kiedy podjechaliśmy bliżej, zauważyłam, że to faktycznie były drzewa. Ich powykręcane pnie i gałęzie miały śnieżnobiały kolor, a za odblaski światła odpowiadały liście zrobione jakby z przezroczystych kryształów. Już wiedziałam, skąd wzięła się ich nazwa. Zresztą, idealnie do nich pasowała.
Biorąc pod uwagę, że mieliśmy przed sobą prawie kryształowy las, musiała się tu rozegrać jakaś bitwa. Drzewa nie były zbyt wysokie, więc możliwe, że to jedna z tych, które rozegrały się niedługo po naszym urodzeniu na początku wojny domowej elfów trwającej do dziś. Czy w takim razie brał w niej udział nasz ojciec? A może stryj? Tego nie wiedziałam, ale skoro kryształowe drzewa wyrastały tylko, jeśli zginęło się w obronie kogoś z rodu Lirryns, to było to całkiem prawdopodobne.
– Tu się rozegrała jakaś bitwa? – zapytała Ana, której myśli musiały iść podobnym tropem.
LDA wzruszyła ramionami. Chciałabym wiedzieć, czy nie miała pojęcia, czy tylko nie chciała się z nami tą wiedzą podzielić.
Tymczasem od kryształowych drzew dzieliła nas już tylko niewielka odległość. Chciałam się im przyjrzeć bliżej i Ana najwyraźniej też, bo po krótkiej wymianie spojrzeń, obie ruszyłyśmy w ich kierunku. LDA tylko pokręciła głową i dała znak naszym towarzyszom, że zatrzymamy się tu na odpoczynek, a potem ruszyła za nami.
Z bliska drzewa wyglądały jeszcze bardziej majestatycznie, a ich kryształowe liście robiły ogromne wrażenie. Kora wydawała się jednolicie gładka z wyjątkiem jednego miejsca. Zeskoczyłam z konia, żeby lepiej jej się przyjrzeć, a Ana poszła w moje ślady.
Zauważyłam, że wyżłobienia na korze były napisem. Chwilę mi zeszło, zanim udało mi się je rozczytać, a kiedy to zrobiłam, mimowolnie wypowiedziałam jego treść na głos.
– Ruslan Serafin Lirryns.
– Wentworth Lirryns – powiedziała jednocześnie Ana, odczytując napis z kolejnego z pobliskich drzew.
Spojrzałyśmy po sobie zaskoczone i zrozumiałyśmy się bez słów. Lirryns. To byli jacyś nasi krewni.
– Kto to był? – zapytałam, patrząc na LDA błaganie. Musiała nam to wyjaśnić. – i dlaczego są tu wypisani?
– Bo to ich kryształowe drzewa. Na korze zawsze widnieje imiona i nazwisko zmarłego – powiedziała tonem, jakim tłumaczy się oczywiste rzeczy małym dzieciom.
No cóż, nie moja wina, że się tu nie wychowałam i nie miałam o takich rzeczach bladego pojęcia.
– A ci Lirrynsowie? – dopytywała się dalej Ana.
LDA westchnęła teatralnie.
– To byli nasi dalecy kuzyni z linii Hovhannesa Lirrynsa – odpowiedziała w końcu.
Kuzyni? Wymieniłam zaskoczone spojrzenia z moją bliźniaczką. Czy w takim razie mieliśmy jeszcze jakąś rodzinę? Był ktoś więcej poza nami, LDA i królem?
– Więc tak właściwie, ilu jest żyjących Lirrynsów? – Ana po raz kolejny czytała mi w myślach.
– Hmm... No ja, moi rodzice, wy dwie, Girts z żoną i synem, ojciec i babcia króla...
– To król ma żonę i syna? A my dziadka i prababcię? W takim razie, dlaczego on nie rządzi? – wyrzuciłam z siebie kolejne pytania z prędkością karabinu maszynowego, a w nagrodę dostałam tylko karcące spojrzenie LDA. No tak. Znowu jej przerwałam, co przecież nie przystoi rodzinie królewskiej i dobrze wychowanym panienkom.
– Starszym i mądrzejszym się nie przerywa – odburknęła. – Tak, Girts ma żonę Limesę i malutkiego synka Toluena. A wasz dziadek zrzekł się władzy jeszcze przed śmiercią Janisa, a teraz to w sumie nikt nie wie, gdzie się podziewa.
Otworzyłam usta z zaskoczenia. Dlaczego nikt nam nie powiedział, że był ktoś jeszcze, kto mógłby objąć tron i zapobiec tej wojnie? Dlaczego tak właściwie my do tej pory nie wiedziałyśmy, że mamy jeszcze jakąś rodzinę?
Zaraz sama sobie odpowiedziałam. Po prostu nigdy nie pytałyśmy. Nie przyszło nam do głowy, że może być ktoś jeszcze.
– No i jeśli chodzi o innych żyjących Lirrynsów, to jest jeszcze Winfnied z żoną i córką – kontynuowała LDA, która chyba wzięła sobie w końcu za cel dokształcenie nas. – To brat i kuzyn tych o. – Wskazała ręką na drzewa. – Ale Zavieny, jego córki, nie chcielibyście poznać. Objawiły się w niej geny wasgo, jest przez to strasznie zarozumiała. Uważa się najładniejszą i najmądrzejszą na świecie. Ale i tak nie ma szans w kolejce do tronu. Jest chyba nawet ostatnia. Oczywiście biorąc pod uwagę tylko rodowitych Lirrynsów, bo ich małżonkowie się nie liczą.
Próbowałam nadążyć za LDA, ale dość szybko pogubiłam się w imionach, nazwach i prawach do tronu, a trochę bałam się prosić ją, żeby powtórzyła, szczególnie że niezbyt miała humor na opowiadanie.
Zapamiętałam jednak jedno. Miałyśmy malutkiego kuzyna, dziadka, prababcie i dość sporą grupę dalszego kuzynostwa. Kiedy tu przybyłyśmy i dowiedziałyśmy się prawdy, myślałam, że mamy z Aną tylko siebie i okropnego stryja, a okazało się to kompletną bzdurą. Może nie wszyscy byli tacy okropni jak król i jak ich przedstawiała LDA, a przynajmniej miałam taką nadzieję. Dużo lepiej się czułam, wiedząc, że nie jesteśmy z tym wszystkim same.
Moje rozważania przerwało przybycie Keala. Był jakiś dziwnie przygnębiony i ze smutkiem wpatrywał się w piękne drzewa.
– Powiedziałaś im? – zapytał po chwili LDA, a ta prychnęła z oburzeniem i pokręciła głową.
– A co takiego miała nam powiedzieć? – zapytałam, nie mogąc opanować ciekawości.
Keal przez chwilę nic nie mówił i tylko wpatrywał się przed siebie. Kiedy w końcu się odezwał, w jego głosie słychać było wyraźny ból.
– W tej bitwie ponad szesnaście lat temu zginął wasz ojciec.
Po tych słowach elf odwrócił się i wrócił do reszty, jakby nie mógł dłużej znosić widoku kryształowych drzew i nie chciał zobaczyć naszej reakcji.
Zaniemówiłam. Owszem, sama przecież wpadłam na pomysł, że mogła się tu rozegrać bitwa, ale nie spodziewałam się, że aż tak kosztowna. Wychodziło na to, że straciłam w niej aż trzech członków rodziny oraz w pewnym sensie stryja, bo nie chciałam go znać przez to, co się stało.
Nie umiałam nawet zapłakać i w głębi serca byłam za to na siebie wściekła. Tak, nie znałam ich, ale nikt nie dał mi nawet szansy ich poznać. Gdyby nie ta bitwa, wszystko mogłoby się przecież potoczyć inaczej; moglibyśmy być teraz szczęśliwi...
Ana też nie przerwała ciszy. Stałyśmy więc tak obie, w milczeniu wpatrując się w piękne rośliny, które w pewnym sensie stały się dla mnie symbolem wszystkiego, co straciłam, aż w końcu Abelard oświadczył, że musimy jechać dalej.
– Czy drzewo naszego ojca też tutaj jest? – zwróciłam się do LDA. Nie chciałam odjeżdżać, jeśli choć w taki sposób miałbym szansę spotkać się z ojcem.
Elfka spojrzała na mnie, jakbym co najmniej postradała rozum. No tak, zaraz się dowiem, jak bardzo moje pytanie było głupie.
– Musiałby najpierw zginąć w obronie kogoś z rodu królewskiego – odparł za nią Keal.
– Ale nawet wtedy najprawdopodobniej pochowanoby go w Dolinie Władców, razem z poprzednimi królami i ich żonami oraz Almáriel i z małżonkiem, niszcząc jego kryształowe drzewo, zanim by w ogóle wyrosło – dokończyła LDA.
Ana posłała mi rozczarowane spojrzenie. Pewnie też liczyła na choć takie spotkanie z ojcem. Wiedziałam, że swego czasu zazdrościła mi mojej mocy, dzięki której mogłam przynajmniej zobaczyć naszych rodziców na własne oczy.
Abelard znowu nas pogonił, zaczynając się niecierpliwić.
Nie zaprotestowałyśmy. Właściwie to nie odezwałam się aż do momentu, kiedy dojechaliśmy do wioski elfów. Byłam zbyt zajęta swoimi myślami, faktem, że mam rodzinę, której nawet nie mogę poznać, ale i żalem za tą, którą bezpowrotnie straciłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro