Rozdział 35
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Z ulgą stwierdziłam, że opuściliśmy już terytorium rodziny Maltozy. i choć demony nie były do nas wrogo nastawione, a nawet wręcz przeciwnie, nie czułam się tam zbyt dobrze. Może to dlatego, że miałam świadomość, że w każdej chwili mogą nas zabić samym spojrzeniem.
Nie pomogło też to, że strzeliłyśmy taką wielką gafę już przy pierwszym posiłku. Tylko skąd niby miałyśmy wiedzieć, że mają taką niecodzienną tradycję? Zresztą, według mnie i tak jest ona totalnie bezsensu. Skoro nie w pełni dorosły demon potrafi zabijać przy jedzeniu, to zapewne mógłby to robić i podczas wielu innych codziennych czynności. Dlaczego więc w ich czasie nie musi siedzieć na tych kilku wyznaczonych płytkach? I czy nie łatwiej by było, gdyby te ich cudowne kafelki były wszędzie, a nie tylko w jednym miejscu? Zdecydowanie więc uważałam to za mało logiczny zwyczaj i zdania raczej nie zamierzałam zmienić.
Jednak nie moim zadaniem było wnikanie w tradycję i wartości, jakie wyznawały demony. W końcu nie posiadałam wiedzy filozoficznej, żeby móc to roztrząsać. Dlatego też później robiłam wszystko to, co LDA i starałam się nie wychylać. Tak było bezpieczniej. W końcu moje zadanie to tylko przywiezienie do Stiprybe całej i zdrowej Maltozy, a skoro oddałam ją pod opiekę osób, o których wiedziałam, że zatroszczą się o nią najlepiej, jak się dało, nie mogłam podważać ich metod i tradycji.
Jednakże najbardziej byłam pod wrażeniem doboru słów Abelarda. Nigdy nie myślałam, że potrafi on się tak dobrze zachowywać. Zawsze miałam go za raczej wesołego chłopaka niekoniecznie umiejącego postępować adekwatnie do sytuacji. Dopiero gdy przybyłym do Ampelium, stał się bardziej gburowaty i złośliwy. A teraz jednak potrafił zachować się godnie. To było zaskakujące. Takiego go jeszcze nie znałam.
To jednak nie zmieniało faktu, iż nie było mi zbyt miło na myśl, że muszę tam zostawić Maltozę, ale kiedy zauważyłam, z jaką miłością patrzą na nią jej ciotki, uwierzyłam, że dobrze robiliśmy. Owszem, demon przydałby się nam w czasie podróży, ale nie oszukujmy się, to zdawałoby się z naszej strony zdecydowanie zbyt egoistycznym zabrać Maltozę od osób, które będą, potrafiły ją wychować na dobrego przedstawiciela ich gatunku.
Ja na pewno nie byłabym dla niej wystarczająco dobrą matką. Nie dość, że jeszcze sama jestem nastolatką, więc to właściwie wyglądałoby tak, że dziecko zajmuje się dzieckiem, to nie miałam najmniejszego pojęcia o demonach, więc nie potrafiłabym jej pomóc ogarnąć tej magii, którą władała. A to na pewno wzbudziłoby ogromne niebezpieczeństwo dla całego otoczenia, w tym i dla mnie.
Trochę smutno mi się robiło na myśl, że rodzina Maltozy przyjęła do siebie niespokrewnione z nimi matkę i córkę. I to jeszcze zimowe. To tak jakby wymieniły swoją siostrę i jej córkę na kogoś innego, lepszego. Jednak nie znałam się na ich tradycji, więc nie mogłam ich oceniać. Może u nich tak to właśnie działało? Może to było totalnie normalne? Może demony zawsze łączyły się w rodziny, które tworzą pełny rok? No i poza tym to zawsze była dodatkowa para rąk do opieki nad małą. Brak matki pewnie źle na nią wpłynął i myślę, że musiała nadrobić jakieś zaległości. A demon zimy, choćby i z nią niespokrewniony, na pewno się do tego przyda.
Co do samych demonów, to nie spodziewałam się, że będą one aż takie śliczne. Owszem, Maltoza to piękne dziecko, ale zazwyczaj w trakcie dorastania to się zmienia. Może nie jakoś bardzo, ale z wiekiem można się nabawić blizn, zmarszczek czy czegoś w tym rodzaju. Dzieci zawsze są śliczne, ale dorośli już niekoniecznie. Dlatego tak bardzo zdziwił mnie ich wygląd.
Oczywiście najbardziej podobał mi się wygląd Heksozy, ale to zapewne dlatego, że ja zawsze chciałam mieć takie piękne, kasztanowe włosy i szare oczy. Melasa też była śliczna, ale jako że również należałam do osób blondwłosych, nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia. Za to jej zielone oczy, żywe jak trawa na wiosnę tuż po deszczu, przykuły uwagę Clete. Widziałam, jak się w nią wpatrywał. Cóż, widocznie na mężczyzn jej powab działał idealnie.
Za to ta trzecia, letnia, była zupełnie inna. Owszem, piękna, ale jej ciemne oczy tak się wwiercały w człowieka... Wyglądało na to, że nas nie polubiła. Dobrze więc, że już stamtąd wyszliśmy. Pewnie, gdybyśmy zostali tam jeszcze dzień dłużej, miałabym potem koszmary z nią w roli głównej.
Zastanawiałam się, jak wyglądała ta czwarta demon. Skoro była zimowa, to zapewne musiała posiadać zimne oczy i blond albo czarne włosy. W sumie nic o niej nie wiedziałam, oprócz tego, że miała na imię Treoza i wychowywała trzynastoletnią Inulinę. Podobno pochodziła ze stolicy Stiprybe – Safroni. Tak przynajmniej twierdziła Inulina, która wraz z całą zgrają ośmiolatek postanowiła odprowadzić nas pod samą granicę z Ampelium.
– Czyli demony od zawsze były tylko kobietami? – Angelę bardzo interesował ten kraj i wszystko, co z nim związane. Odkąd tylko wyruszyliśmy w drogę, ciągle męczyła najstarszą dziewczynkę pytaniami, mimo że nie potrafiła się z nią porozumieć ze względu na barierę językową. Dlatego wykorzystywała mnie i moje wrodzone zdolności jako swojego prywatnego tłumacza.
Nie powiem, mnie też dużo rzeczy ciekawiło, ale byłam nauczona w domu rodzinnym – czy raczej domu przybranej rodziny – kultury i wiedziałam, że zbytnia ciekawość też nie jest mile widziana. Mimo wszystko i tak brałam w tym udział. Nie miałam nic lepszego do roboty.
Szybko więc przetłumaczyłam pytanie na safroński – tym słowem demony określały swój język – mimo że nie wszystkich słów odpowiedniki znałam. Cóż, safroński język – trudny język. Wtedy LDA dokładniej wytłumaczyła Inulinie, o co mi chodziło.
– Tak. Znaczy... Nie – zaczęła ostrożnie Inulina, wciąż podążając wzrokiem za rozbrykaną Amylozą. – W safrońskim nie istnieje takie określenie jak kobieta czy mężczyzna. Ale tak, zawsze był nas tylko jeden rodzaj, nie tak jak u was, że jedni są od nasionka, a drudzy od wytworzenia z tego kolejnego osobnika – powiedziała, gestykulując mocno i w odpowiednich miejscach wskazując na Clete i Abelarda oraz LDA i moją siostrę.
Spojrzałam na nią zdziwiona, że w taki sposób opowiada o rozmnażaniu i to bez skrępowania, a potem sobie przypomniałam, że w sumie u nich za to odpowiedzialny był rytuał, więc pewnie postrzega to zawsze tak samo, w jaki sposób by się nie odbywało. W sumie ciekawe czy demony zrozumiałyby coś takiego jak intymność?
Szybko otrząsnęłam się ze zdziwienia wywołanego słowami nastolatki i przetłumaczyłam reszcie, co powiedziała. Znaczy mojej siostrze.
– Ale był kiedyś taki czas, że związywaliśmy się z innym gatunkiem, u którego to znowu nie występują, jak ty to powiedziałaś, "kobiety" – kontynuowała dziewczynka, a ja jeszcze tylko bardziej nadstawiłam uszu.
Co, kolejny gatunek? – pomyślałam. – Oready, motyle, dusze, demony... Ciekawe, kto będzie tym razem.
– Ale i tak nie mogliśmy wytwarzać wspólnych potomków, więc w końcu się rozdzieliliśmy. Poza tym nie bardzo się dogadywaliśmy, mimo że nasze społeczeństwa aż tak bardzo się nie różniły. No i była jeszcze jakaś afera z tą całą wojną, sojuszem czy coś. Nie pamiętam szczegółów.
Posłałam jej zaciekawione spojrzenie, ale Inulina nagle przestała mówić. Jakby ją zatkało. Szybko jednak się ogarnęła, wyminęła nas i ruszyła w stronę rozbrykanej grupki ośmiolatek.
Zaintrygowana poszłam jej śladem. Właśnie zaczynała kłócić się o coś ze swoimi przybranymi siostrami.
– Zjedzenie owocu krwawoplawnika jest śmiertelnie niebezpieczne! Nawet jej nie namawiaj, żeby tego próbowała! – Inulina wyrwała z ręki Maltozy czarny owoc o czerwonych plamach i pogroziła palcem Amylozie. – Chcesz ją zabić?
Amyloza tylko roześmiała się w głos i w podskokach oddaliła się od nas, bardziej w stronę Abelarda i Clete. W zdziwieniu wpatrywałam się w dziewczynki, próbując zrozumieć jakim cudem Maltoza tak szybko zdobyła wroga, chcącego podstępem się jej pozbyć. Wydawało mi się, że dogadywała się ze swoimi siostrami. Tak to przynajmniej wyglądało. A wesoły śmiech ciemnowłosej dziewczynki jeszcze bardziej mnie szokował. Traktowała to wszystko jak zabawę?
Maltoza z niedowierzaniem wpatrywała się w swoją dłoń, jakby wciąż zastanawiała się, czy zjedzenie tegoż owocu byłoby aż tak tragiczne w skutkach. W końcu podniosła zaciekawiony wzrok na Inulinę.
– Ale przecież matka zawsze mówiła mi, że tylko ogień może zabić demona. Dlaczego więc twierdzisz, że ten owoc jest śmiertelnie niebezpieczny?
– Bo krwawoplawnik rzeczywiście jest trujący. – Głos zabrała Pektyna, nie dając nawet dojść do słowa starszej koleżance. – Robi się z niego bardzo silne trucizny, których jedna kropla potrafi zabić konia. Ale na demony działa inaczej. U nich wywołuje tylko silne bóle żołądka, czasem wymioty, ale w niektórych wypadkach jeszcze bardziej je umacnia. Więc nawet gdyby Maltoza zjadła krwawoplawnik, owszem, byłoby to dla niej niemiłe, ale nie niebezpieczne – wytłumaczyła, a Maltoza popatrzyła na owoc znajdujący się wciąż w jej dłoni z wyraźnym niezdecydowaniem. Widocznie nie wiedziała, czy chce uniknąć bólu, czy stać się jeszcze potężniejsza.
– Tylko że to nie jest krwawoplawnik. – Stevia swoim jak zawsze niezwykle poważnym tonem wyjaśniła zarazem wszystko... i nic.
– Ale jak to? – Inulina wpatrywała się w nią ze zmarszczonymi brwiami, wyraźnie nie wiedząc, czy ma jej wierzyć, czy nie.
Dziewczynki jednocześnie posłały sobie zniecierpliwione spojrzenia, które sens miał tylko dla ich dwójki, po czym Stevia wywróciła oczami, uśmiechając się jednym kącikiem ust, a Pektyna posłała nastolatce mordercze spojrzenie.
– Ja wiem, że dołączyłaś do nas zaledwie kilka lat temu, ale naprawdę powinnaś się już nauczyć podstawowych roślin. W końcu od teraz należysz do rodu Kolema, od twojej wiedzy może zależeć komfort życia twoich sióstr albo nawet całego narodu! Lepiej by było, gdybyś się bardziej przyłożyła, a nie bujała w obłokach. – Kiedy Pektyna zakończyła swoją tyradę, posłała Inulinie lodowate spojrzenie i odwróciła się na pięcie, dołączając do Amylozy.
– Ale ja się przykładam! Ten owoc ma przecież krwawy kolor, nie rozumiem więc, dlaczego uważacie, że to nie jest krwawoplawnik. – Ton głosu Inuliny wyraźnie wskazywał, że naprawdę, nie miała pojęcia, dlaczego wmawiają jej, że to nie jest ta roślina, o której myślała.
Za to Maltoza była już wyraźnie znudzona. Wpatrywała się z głodem w oczach w owoc. Znaczy... o ile istota nie mogąca umrzeć z głodu, mogła się tak w coś tak wpatrywać. Chyba po prostu miała na niego straszną ochotę.
– To mogę w końcu to zjeść czy nie? – zapytała.
Stevia westchnęła z głębi trzewi.
– Tak, możesz. To okwadyn, on nie jest trujący, za to bardzo smaczny. To nasz przysmak. Jedyny z nim problem jest taki, że czasem niektórzy go mylą właśnie z krwawoplawnikiem. Tylko że krwawoplawnik nie wydaje owoców, po tym właśnie najłatwiej go rozpoznać. – Gdy tylko skończyła mówić, Maltoza wgryzła się w... okwadyn i nie oglądając się za siebie, dołączyła do dziewczynek, zostawiając mnie sam na sam ze Stevią i Inuliną.
– Jesteś pewna? Bo jeśli ona się zatruje, to ja będę wszystkiemu winna. – Inulina była wyraźnie niezadowolona z rozwoju sytuacji.
– Oj przestań. Obie dobrze wiemy, że nic jej nie będzie, nawet jeśli zjadłaby ten cały krwawoplawnik. To demon zimy, one zawsze są najsilniejsze.
Inulina pokiwała głową, jakby wciąż nieprzekonana, a Stevia dołączyła do reszty dziewczynek.
– O czym rozmawiałyście? – zapytałam, gdy tylko podeszły do nas Angela i LDA stojące do tej pory bardziej na uboczu, paplając jedna przez drugą.
– Przez chwilę przysłuchiwałyśmy się tej całej kłótni – Angela zrobiła wymowny ruch dłońmi – ale potem za bardzo skupiłam się na jednym tylko słowie i jakoś tak zgubiliśmy wątek. – Mój sobowtór rozłożył ręce w geście bezsilności. – Nie wiem więc, czy w końcu Amyloza otruła Maltozę, czy nie.
Obie dziewczyny wbiły we mnie wzrok, chcąc poznać zakończenie tego incydentu, ale tylko machnęłam ręką i powiedziałam, że to Inulina się pomyliła, i że na wszelki wypadek nigdy nie będę jadła żadnych owoców w Stiprybe, wcześniej nie upewniwszy się z dziesięć razy, czy aby na pewno nie są trujące. Bo jak widać, każdy mógł mieć na ten temat inne zdanie, a gdzie leżała prawda, nie do końca było wiadomo.
Szłyśmy więc dalej ramię w ramię, przyglądając się dokazującym ośmiolatkom. Stwierdziłam, że gdyby nie ich nadzwyczajne moce, można by pomyśleć, że to normalne dzieci. Niby znały język, którym posługiwali się dorośli, jednak tworzyły jakby swój własny, tak, że nikt spoza ich grona nie potrafiłby go zrozumieć. O dziwo Maltozie idealnie udało się wtopić do ich grupy. Zaakceptowały ją w pełni. Widocznie już od samego urodzenia łączyła je jakaś niewidzialna więź, skoro tak szybko się z nimi dogadała. Może to przez to, że były rówieśniczkami i jednocześnie siostrami?
Maszerowaliśmy tak przez kilka ładnych minut, aż nagle przypomniałam sobie coś dziwnego, co powiedziała Piranoza, a co nie do końca było dla mnie zrozumiałe. Przerwałam więc panująca wokół mnie i moich towarzyszek ciszę, wyciągając je z zadumy.
– O co właściwie chodziło z tym rodem? – zapytałam.
– Mówisz o tym, że teraz należę do rodu Kolema? – upewniła się Inulina, po czym westchnęła, jakby przygotowując się psychicznie do opowiedzenia historii, która niekoniecznie jej się podobała. – Moja matka była wychowywana w rodzie Ksylitol, ale nie czuła się w nim dobrze, lecz nie znała innego życia. Więc trwała w nim, nieszczęśliwa, bo nie była dobra w walce, a do niczego innego też nie chciała się zabrać, bo nie potrafiłaby opuścić najbliższych. Lecz kiedy jej siostry i ciotki poszły na wojnę, a potem nie wróciły, stwierdziła, że już i tak straciła rodzinę, więc teraz nic nie stoi na przeszkodzie, aby zmieniła specjalizację. Wyruszyła w podróż i trafiła tu, do Piranozy i jej sióstr. Zazwyczaj demony nie przyjmują do rodziny obcych, szczególnie wychowanych w innym rodzie, jednak i ta rodzina była mieszana, więc nie widzieli problemu w przyłączeniu nas do siebie. Jednak ja, w przeciwieństwie do Treozy, mojej matki, nie czuje pociągu do roślin. Dlatego, mimo że się staram, i tak mi zazwyczaj nie wychodzi.
– Ale nie opuścisz tej rodziny, bo nie miałabyś gdzie pójść? – spytałam domyślnie, a dziewczyna tylko przytaknęła.
– Angela się pyta, w jaki sposób niby rodzina Maltozy jest mieszana – wtrąciła LDA, która pilnowała, aby moja siostra rozumiała wszystko, o czym rozmawiałyśmy.
– Matka Pektyny, Piranoza była z Titrantów, a że sama Piranoza była bardzo zżyta z matką Maltozy, razem postanowiły udać się tutaj, aby zająć się czymś mniej niebezpiecznym. Dołączyły do swoich sióstr, które mieszkały tu od dawna – Melasy będącej idealną Kolemą oraz Heksozy wychowywanej jako Leomot, ale mającej predyspozycje w kierunku ziół, tak jak Piranoza i Oktoda. Razem zbudowały chatę, w której teraz mieszkamy, a potem, kiedy przyszły na świat ich dzieci, zaczęły je wychowywać jako Kolemy. Właściwie po wojnie był taki chaos, że nikt się temu nie sprzeciwił. i tak oto żyją tu sobie trzy wyrzutki i jeden prawdziwy Kolema wraz ze swoimi dziećmi.
Patrzyłam na Inulinę zszokowana. Nie wiedziałam, że społeczeństwo, w którym żyje, było tak bardzo skomplikowane. Mówiła mi o jakiś rodach; z tego, co zrozumiałam, każde z nich zajmowało się czymś innym. Zupełnie inaczej niż wśród populacji, wśród której mieszkałam szesnaście lat. Tam każdy mógł robić, to co chciał, może z pewnymi małymi wyjątkami, a tutaj, w zależności od tego, w jakiej rodzinie się narodziłeś, miałeś narzucone z góry, czym się zajmujesz. Niby mogłeś to potem zmienić, ale to i tak było straszne.
LDA musiała zauważyć mój przerażony wzrok, bo zaraz przystąpiła do tłumaczenia, tym razem w takim języku, którym i moja siostra się posługiwała.
– Dla was to może się wydawać dziwne, ale w Stiprybe jest to normalne. Słyszałam, że ludzie często sprzeciwiają się władzy. Tu nie ma czegoś takiego. Możesz robić, co chcesz, oczywiście w ramach rozsądku, i w taki sposób, aby porządek nie został zachwiany.
– Czy to znaczy, że u nich nie ma nikogo od rządzenia? – zapytałam, dogłębnie zaciekawiona jak takie społeczeństwo mogłoby istnieć. W końcu na historii uczyliśmy się o anarchii, ale to nigdy nie kończyło się dobrze, z tego, co pamiętałam.
– Właściwie jest. – LDA westchnęła, jakby wytłumaczenia nam tego było niezwykle trudną pracą. Zresztą, kto wie, może i było? – Tylko działa nieco inaczej. Kraj demonów jest podzielony między pięć rodów.
Nachyliłam się bardziej w stronę dziewczyny, dokładnie przysłuchując się każdemu jej słowu.
– Najważniejsi z nich to właśnie, Ksylitol, czyli tak zwani wojownicy, bo od nich zależy bezpieczeństwo ich kraju oraz Titranci odpowiedzialni za interakcje międzygatunkowe typu sojusze i... jak wy to nazywacie? Traktaty pokojowe? – Moja siostra kiwnęła jej potwierdzająco głową, a ja szybko odpowiedziałam na pytanie Inuliny, o czym rozmawiamy. Tym razem to ona nie wszystko rozumiała.
– Kolema – kontynuowała LDA – to roślinni, oni ściśle współpracują z Peomet, czyli odkrywcami, badającymi nie tylko, co kryje się na niezbadanych terenach naszego świata, ale też zgłębiających zależność użytkowania różnych roślin i stwarzania nowych medykamentów oraz z rodem Lemot, hodowcami lolitów, dostarczając im odpowiednie rośliny do wykarmienia tych bestyjek. Każdy z rodów ma u władzy trzech najstarszych i najmądrzejszych przedstawicieli. Właściwie to poszczególne części tego społeczeństwa żyją oddzielnie. Tylko w bardzo ważnych sprawach zbierają się razem pełnomocnicy wszystkich specjalizacji i razem radzą.
– Skomplikowane to wszystko – mruknęłam, próbując to sobie jednocześnie jakoś ogarnąć. Z pomocą oczywiście przyszła mi moja lepsza wersja, podsumowując wszystko w logiczną, łatwą w zrozumieniu całość.
– Czyli właściwie kraj jest podzielony na rody i każdy z nich ma niezależną władzę. Tylko w czasie zagrożenia Stiprybe staje się jednością, czy tak?
– Właściwie tak. Ale przedstawiciele rodów też zazwyczaj nie ingerują w sprawy podwładnych, dlatego tak łatwo można zmienić miejsce zamieszkania czy przynależność do rodu. Ty uważasz siebie za, na przykład, Kolema, a im nic do tego. Nie to, co u was. Jeśli przestajesz być rolnikiem, musisz wypełnić mnóstwo papierków, aby znowu móc bezpłatnie się leczyć.
Zszokowana spojrzałam na LDA.
– A skąd ty niby wiesz tyle o naszym świecie?
– Miałam aż za dużo czasu i nieograniczony dostęp do biblioteki. Czasem sama się dziwię, ile dziwnych szczegółów znam.
Spojrzałam z zaciekawieniem na LDA. Myślałam, że była to rozpieszcza królewna, leniuchująca zawsze i wszędzie, a nie osoba z nudów sięgająca po lekturę o gatunku, którego nienawidzi. Zresztą, zazwyczaj nie miała zbyt wielkiej wiedzy. Dało się to zauważyć, gdy tu szliśmy. A może po prostu się nią nie popisywała? Albo tak jak ja zapamiętywała tylko wybiórcze informacje. Jednak biorąc pod uwagę, że dziewczyna skupiała się raczej na swoim świecie, nic dziwnego, że zazwyczaj niewiele wiedziała o innych. Pewnie tylko ogólne fakty, które każdy władca powinien znać o swoich podwładnych i wrogach.
Dlatego ja właśnie się nie nadawałam. Nie tylko nie potrafiłabym podejmować odpowiednich dla mieszkańców decyzji, ale też nic nie wiedziałam o tradycjach i zachowaniach. W walce na wiedzę z LDA na pewno bym przegrała. Dlatego nie zamierzałam zostać władcą Ampelium. Zostawię to lepiej mojej siostrze.
Zamyślona, nieznacznie zwolniłam i chcąc nie chcąc, oddaliłam się trochę od moich współtowarzyszy. Dopiero gdy prawie potknęłam się o jakieś niewielkie zwierzątko, podniosłam głowę i przyjrzałam się widokowi rozciągającemu się przede mną.
Cała moja grupa była otoczona przez niewielkie, sięgające mi najwyżej do kolan, kudłate zielone stwory. Wyglądało to prawie jak zielone morze, o ile fale mogą mieć tak miękką sierść albo w ogóle sierść. W samym środku tego tłumu stał zirytowany Abelard wraz z nieco przerażonym Ernitim i zestresowanym Clete. Troszkę bliżej mnie tkwiły LDA oraz moja siostra i Inulina, rozmawiając i nie przejmując się stworkami. Za to znajdujące się odrobinę dalej ośmiolatki w najlepsze bawiły się z istotami, biorąc je na ręce i głaszcząc, jakby to były najsłodsze kociaki świata.
Ja nie cierpiałam kotów.
Jednak postarałam się tego nie okazywać i za każdym razem, kiedy napotkałam wzrok któregoś stworka, starałam się przekazać mu spojrzeniem, jak bardzo uważam go za słodkiego. I że go lubię. Nie wiedziałam, czy mi uwierzyły, ważne, że pozwoliły mi przejść. Wręcz rozpierzchły się przede mną, jakbym była trędowata czy coś. Może wyczuły moja niechęć?
– Kim one są? – Skierowałam swoje pytanie do Inuliny, kiedy znalazłam się na tyle blisko, że mogła mnie usłyszeć.
Dziewczyn oraz jej towarzyszki spojrzały na mnie zdziwione.
– Jak ty to robisz? – zapytała nastolatka.
– Ale co? – Teraz to ja okazałam swoje zdziwienie i niezrozumienie, podnosząc do góry lewą brew.
– To lolity – pospieszyła z wyjaśnieniami LDA. – Demony je hodują, ponieważ są odporne na ogień, więc naturalnie żyją w symbiozie.
– Och – zdołałam tylko wyszeptać. – Ale dlaczego się mnie boją? – zapytałam, po dłuższej chwili ciszy.
LDA wzruszyła ramionami.
– Może to przez twój pierścień? Chyba niekoniecznie lubią wodę.
Uniosłam do góry swoją dłoń, na której błyszczał szafir z zaklętą w środku falą morską, przyglądając mu się z zaciekawieniem, ponieważ jeszcze nie próbowałam swoich sił we władaniu nim. Kątem oka zauważyłam, że lolity na ten gest zrobiły mi jeszcze więcej miejsca.
– W takim razie już wiemy, jak przejdziemy – mruknęła LDA.
– Jak? – zapytałyśmy jednocześnie ja i Angela, po czym wymieniłyśmy spojrzenia i cichutko zachichotałyśmy. Ach, ta bliźniacza więź.
LDA popatrzyła na nas zdziwiona i mruknęła coś o tym, że nigdy nie zrozumie ludzi.
– Skoro lolity się boją twojego pierścienia – zaczęła LDA – to pozwolą nam przejść. Co prawda, nie są niebezpieczne, ale jak już złapią jakichś przechodniów, to nie puszczą zbyt łatwo. Zazwyczaj chcą się pochwalić wszystkimi swoimi młodymi. A my nie mamy czasu ich podziwiać, bo zważywszy na wielkość tego stada, nie wyszlibyśmy stąd szybko. Więc wykorzystamy twój pierścień do pozbycia się ich natrętnego towarzystwa.
Byłabym gotowa przyjąć tę propozycję, ale nie chciałam tak zostawiać tych stworków. Nie zrobiły nic tak złego, żebym miała je za to straszyć swoim pierścieniem, którym nawet nie umiałam się posługiwać.
Angela wymieniła ze mną spojrzenia. Chyba zrozumiała moje rozterki.
– Okay. Niech tak będzie. – Lekko skrzywiłam się na jej słowa, ale nic nie powiedziałam. – Ale pod jednym warunkiem. – Moja bliźniaczka wystawiła jeden palec do przodu, chcąc podkreślić swoje słowa. – My odejdziemy, ale zostawimy tu demony. Lolity nie zrobiły nic złego, żebyśmy wzbudzali w nich trwogę, a dziewczynki – tu wskazała na roześmianą grupkę – świetnie się nimi zajmą. Nie jest już daleko do granicy, prawda? – zapytała, a LDA niepewnie potwierdziła. – Więc i tak zaraz musielibyśmy je opuścić. Równie dobrze możemy te kilkaset metrów przejść sami.
LDA zastygła w bezruchu i zaczęła nad tym dumać, a ja kolejny raz podziwiałam moją siostrę i jej super pomysły. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy coś tak genialnego. Chciałabym kiedyś być tak mądra i inteligentna jak ona. Zdaje się jednak, że szybko nie uda mi się jej w tym przebić.
– Myślę, że to nawet dobry pomysł – powiedziała elfka po namyśle. – Możemy tak zrobić. Zresztą, już widać rzekę, więc naprawdę nie będziemy potrzebować ich ochrony. A przez nią nie uda się przejść lolitom. Muszę to jeszcze obgadać z Abelardem, w końcu to on tu dowodzi, zdaje się jednak, że nie będzie miał nic przeciwko. Czy mogłabyś...? – Kiwnęła w moją stronę głową, więc domyślnie wzięłam moją siostrę i ją pod ramię. Lolity od razu troszkę się od nich usunęły.
– Miło było cię poznać – powiedziałam jeszcze do Inuliny, która już zabierała się do podziwiania maluszków. Posłała w moim kierunku nieśmiały uśmiech.
– Ciebie też – stwierdziła.
Nagle coś sobie przypomniałam i gwałtownie się odwróciłam, puszczając moje towarzyszki.
– Zrób sobie zielnik – powiedziałam.
– Cooo? – zdziwiła się nastolatka.
– Zielnik. Każde zioło czy roślinę, które spotkasz, suszysz i przyklejasz na kartce. Albo po prostu robisz dokładny rysunek i opisujesz, jakie właściwie ma właściwości, z czym może ci się pomylić i po czym je rozpoznać. Tak będzie ci łatwiej.
Dziewczynka uśmiechnęła się do mnie.
– Dzięki, spróbuję. Myślę, że to rzeczywiście będzie lepsze, niż próba zapamiętania wszystkich tych ziół.
– Nie ma za co. – Mrugnęłam do niej, po czym na powrót wzięłam swoje towarzyszki pod ramię.
Wyciągnęłam przed siebie dłoń, więc zielone prawie-koty zrobiły nam jeszcze więcej miejsca i już bez żadnych przeszkód mogłyśmy ruszyć w stronę chłopaków. Kiedy tylko do nich doszłyśmy, puściłam obie dziewczyny, a do ich nóg od razu uczepiły się stworki. Dziwne działanie miał ten pierścień.
– Pójdę się pożegnać z Maltozą – szepnęłam, zostawiając ich samych, aby na spokojnie mogli przedyskutować sprawę. Tylko moja siostra postanowiła mi towarzyszyć podczas przedzierania się w stronę ośmiolatek.
Kiedy udało mi się dotrzeć do dziewczynek, kucnęłam przed nimi, aby mieć wzrok na tym samym poziomie co one, zwracając tym samym ich uwagę. Spojrzały na mnie z zaciekawieniem, odkładając zielone istotki na ziemię.
– Poznanie ciebie było dla mnie nie lada zaszczytem – powiedziałam, patrząc na Maltozę.
Dziewczynka rzuciła mi się na szyję, a ja przytuliłam ją mocno. Pomyślałam, że będzie mi jej bardzo brakowało.
– Dziękujemy ci, że zwróciłaś nam siostrę. – Zostałam obdarzona poważnym spojrzeniem bursztynowych oczu Stevii.
– Matka kazała ci przekazać, że zawsze możesz na nas liczyć, zawsze ci pomożemy, jeśli tylko będziesz potrzebowała naszej pomocy – oznajmiła Pektyna takim uroczystym tonem, jakim zazwyczaj pierwszaki ślubują tuż po rozpoczęciu nauki w danej placówce edukacyjnej.
Trochę zdziwiłam się na jej słowa. W końcu Piranoza nie do końca była zadowolona z naszej wizyty. A teraz oferuje pomoc. Dosyć nietypowe zachowanie. Ale cóż... kobieta zmienną jest. A już taka żyjąca tylko wśród kobiet to na pewno.
– Dziękuję wam bardzo. – Mocniej przytuliłam Maltozę. – Będzie mi ciebie brakowało – szepnęłam jej do ucha, po czym wstałam z ociąganiem.
– Dobra dziewczęta. Zbieramy się – zawołał w tym samym czasie Abelard.
– Podziękujcie od nas swoim matkom za gościnę. Miło mi było was poznać – powiedziałam, ostatni raz spoglądając na Maltozę.
Moja siostra też szybko pożegnała się z demonami, po czym ujęła mnie za łokieć i razem ruszyłyśmy w kierunku chłopaków, a potem, już nie oglądając się, poszliśmy ku rzece będącej granicą między Ampelium a Stiprybe.
Żal mi było zostawiać tam Maltozę, ale pocieszałam się myślą, że lepiej się odnajdzie w społeczeństwie demonów, niż z elfami, które tylko by ją oskarżały o wszystko, co najgorsze. Jednak wiedziałam, że i tak będę za nią tęsknić. A jednocześnie miałam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją zobaczę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro