Rozdział 33
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Tym razem Abelard pozwolił i mi przejąć wartę. I mimo że bardzo się ucieszyłam, gdy mi to oznajmił wczoraj przed snem, teraz już nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu.
Clete – najnowszy przyjaciel Abelarda, do którego wciąż jeszcze nie potrafiłam się przekonać – zgodnie z umową obudził mnie, kiedy zdawał się już tak śpiący, że nie potrafił utrzymać ciągłej gotowości. Myślę, że tak na oko było to trochę po północy, ale jako że nie miałam zegarka, nie potrafiłam jednoznacznie tego stwierdzić.
A przecież przebywając w świecie ludzi, właśnie o takiej porze zwykle kładłam się spać. Dlaczego więc teraz nie potrafiłam właściwie określić godziny, mając za wskazówkę tylko ułożenie gwiazd i księżyca? A no dlatego, że w polskich szkołach nie przygotowują do takich ekstremalnych warunków. i to właśnie potwierdza tezę, którą stawia przynajmniej połowa moich rówieśników: że uczymy się niepotrzebnych rzeczy.
Westchnęłam głęboko, wpatrując się w otaczający mnie las. Co prawda, kiedy tylko wstałam, byłam na tyle wściekła, że budzą mnie o tak nieludzkiej porze, że swoim krzykliwym szeptem o mało nie zbudziłam innych. Na szczęście jednak szybko się opanowałam, kiedy Clete pokazał mi, jak Angela wierci się na posłaniu i powiedział, że zaraz przeze mnie i ona nie będzie spała. A ja nie mogłam do tego dopuścić. Przecież widziałam, że moją siostrę coś martwiło, a nieprzespane noce na pewno nie mogłyby jej nijak pomóc w rozwiązaniu problemu.
Właściwie trochę niepokoił mnie fakt, że moja siostra nie ufała mi na tyle, aby podzielić się ze mną swoimi problemami, ale postanowiłam długo nad tym nie rozmyślać, bo inaczej całkiem zalałabym się goryczą, a to nie mogłoby dobrze na mnie wpłynąć.
Westchnęłam ponownie, odrywając się od swoich ponurych myśli i zaczęłam przypatrywać się ciemności w nadziei, że może uda mi się wychwycić jakieś szczegóły.
Stiprybe, bo tak nazywało się państwo na wschód od monarchicznego Ampelium, w którym aktualnie się znajdowaliśmy, podobno zamieszkiwały demony. Jak twierdziła LDA, był to naród składający się tylko z płci pięknej. Jednakże odkąd tu przebywałam, nie widziałam ani jednej przedstawicielki tej narodowości. Choć to pewnie przez to, że nie tak dawno przekroczyliśmy granicę. A tyle się nasłuchałam o tym, jakie to demony są niebezpieczne i złe. Dlaczego nie pożarły więc nas tuż po tym, jak tu zawitaliśmy? Byłam nastawiona na ich atak od samego początku, a tu kicha. Nic takiego się nie stało, więc ja dalej nie wiedziałam, czym wyróżniają się te kobiety, o których tyle słyszałam, oprócz tej całej mocy, która ponoć w nich drzemała.
Poza tym byłam trochę zbulwersowana, że te państwa nie różnią się jakoś drastycznie. Chyba każdy, zwłaszcza jako dzieciak, wyobraża sobie, że za granicą znajdowało się coś dla niego niebywałego. A tu nic. Drzewa te same. Rośliny te same. Ludzie ci sami. Znaczy, e... stworzenia. Przecież ludzi tu nie było. Tylko język i prawa panujące na danym terytorium bywają inne.
Choć fakt, w tym świecie to akurat każdy kraj zamieszkuje co innego, ale mniejsza z tym.
Ogólna definicja granicy mówi, że jest to linia zamykająca lub oddzielająca pewien określony obszar. No dobra, ale nie widziałam tu nigdzie żadnej linii. A specjalnie patrzyłam. Może to, że są one narysowane na mapie, nie znaczy, że w rzeczywistości też istnieją?
Zresztą, podobno granica może też być linią podziału lub czynnikami różnicującymi coś, a jak dla mnie miejsca za i przed jeziorem niczym się nie różniły. A może ja po prostu byłam ślepa? Albo nie potrafię widzieć w ciemności tak jak LDA?
Zbyt skomplikowane to wszystko jak dla mnie. Naprawdę, dużo prościej jest być przygłupem niezastanawiającym się totalnie nad niczym niż osobą taką jak ja – myślącą nad każdym aspektem społeczeństwa i rozkładającą na części wszystkie słowa w poszukiwaniu ukrytego znaczenia.
Westchnęłam ponownie i spróbowałam oczyścić myśli. Teraz najważniejsze było znalezienie rodziny Maltozy, a nie dumanie nad tym, czym była granica. To mi w niczym nie mogło pomóc.
Na szczęście szybko minęła moja warta i mogłam zostawić za sobą rozmyślanie nad dziwnymi rzeczami. Oddałam pałeczkę strażnika LDA i poszłam spać. Kolejne dni miały być trudne, a ja nie chciałam, aby zmęczenie spowodowane brakiem snu nie pozwoliło mi na podejmowanie właściwych decyzji.
– Apsik! – Usłyszałam, gdy ledwo co przyłożyłam głowę do poduszki. Zniecierpliwiona ułożyłam się wygodniej na posłaniu i już prawie zasnęłam, kiedy gwałtowny odgłos spowodowany kichnięciem Clete znowu wybudził mnie ze snu.
Podniosłam się do pozycji półleżącej i z trudnością otworzyłam oczy. Jednak, zamiast jak się spodziewałam, zastać całkowitych ciemności, w jakich się kładłam, spotkałam się z powiększającą się co każdą minutę jasnością nadchodzącą ze wschodniej strony.
– Super – pomyślałam. – Wschód słońca. Bardzo piękny, ale ja naprawdę chcę spać! – wymamrotałam pod nosem i z powrotem ułożyłam się na posłaniu, przymykając oczy. Jednak niedane mi było z powrotem zasnąć.
– Skoro już się obudziłaś, to mogłabyś wstać – usłyszałam nad sobą nieznany mi głos i poczułam, jak ktoś ściąga ze mnie koc, którym zdążyłam się nakryć jeszcze zanim usnęłam. Gwałtownie podniosłam się z posłania i po raz kolejny rozejrzałam się, tym razem oprócz położenia słońca, dostrzegając również postać, która wydała w moją stronę te irytujące słowa.
– Czego chcesz, Clete? – Westchnęłam, przecierając dłonią oczy i stłumiłam ziewnięcie. – Jest dopiero czwarta nad ranem, a ja chcę spać. Odczep się! – Zirytowana odwróciłam się do niego plecami i skuliłam się, chcąc przytrzymać ciepło, które pod wpływem chłodnego porannego powietrza ciągle ode mnie ulatywało w zatrważającym tempie.
– Właściwie jest już piąta. A my zaraz ruszamy. Radziłbym ci wstać, zanim Abelard zauważy, że wciąż jeszcze śpisz, bo nam obojgu dostanie się po uszach.
– Jak właściwie wygląda dostawanie po uszach? – wymamrotałam, przewracając się na drugi bok, z zamiarem ponownego odpłynięcia w niebyt.
Jednak nie doczekałam się żadnej odpowiedzi. Mój rozmówca odszedł, ale swoimi stopami wzniecił kurz, tak że doleciał on do moich oczu, niezmiernie je drażniąc. Tak bardzo mnie to rozbudziło, że dosłownie w nanosekundę obudziłam się, podniosłam na równe nogi i rzuciłam się na niego. Znaczy... może nie dosłownie rzuciłam, tylko podcięłam mu nogę i ruszyłam dalej, jakby nie zauważając, że się przewrócił. No co, niech ma za swoje. Nikt nie lubi, jak mu się wrzuca piasek w oczy i to może wywoływać najbardziej niespodziewane reakcje.
– Okay, przyznaję, na posadę profesjonalnego budzika nadajesz się idealnie – rzuciłam ironicznie, przechodząc tuż koło jego głowy.
– Taa, dzięki – warknął w moją stronę, a potem mrugnął jednym okiem, obracając swoje słowa w żart.
Posłałam w jego kierunku słodki, niewinny uśmiech.
– A proszę.
– Co robicie? – zapytał przechodzący obok Abelard. – Nasze jedzenie wypadło, gdy dusze wywróciły łódź – przypomniał nam. – Musimy znaleźć coś, co dodałoby nam sił przed tą wędrówką, ale nie widziałem tu nic pożywnego. Dlatego w czasie podróży musicie mieć oczy szeroko otwarte i szukać jakichkolwiek owoców. A z racji tego, że właściwie niezbyt wiele nazbieraliśmy informacji o tym kraju, oprócz ich tradycji i przekonań, Maltoza będzie musiała spróbować wszystkiego, co znajdziecie. Jej to nie zaszkodzi, a my przez nieuwagę moglibyśmy stracić kolejnego elfa.
Już chciałam zacząć się z nim kłócić, bo w sumie Maltozie te trujące rośliny też szkodzą, osłabiają ją, ale nie doprowadzają do śmierci, jednak w tej samej chwili podeszła ku nam sama zainteresowana i po przetłumaczeniu swojego rozkazu przez Abelarda, powiedziała, że się zgadza, więc nie miałam już nic do gadania.
W końcu zebraliśmy całą naszą grupę i ruszyliśmy w drogę. Niezaprzeczalnym faktem było, że żadne z nas nie miało pojęcia, gdzie dokładnie powinniśmy się kierować. Mogliśmy jedynie korzystać z mglistych wspomnień naszego małego demona o tym, jak według opowiadań jej mamy wyglądała okolica, w której mieszkała razem ze swoimi siostrami.
Jednak, jako że żadne z pozostałych osób nigdy nie było w tym kraju, i tak niewiele nam te opowieści dawały. Bo załóżmy nawet, że ta grusza – czy co tam było – na której w dzieciństwie huśtała się Oktoda – matka Maltozy – wraz ze swoimi siostrami, jedynym takim drzewem w kraju. Zapewne i tak nie zaznaczono jej na mapie, bo i po co? A zapytanie przypadkowego przechodnia też nie wchodziło w grę, bo po pierwsze tu nie było żadnych przechodniów, a po drugie demony to bardzo niebezpieczne i mało ufne istoty. Zamiast nam pomóc, od razu by nas zabiły.
Musieliśmy więc zdać się na przypadek – bo jak wiadomo, właśnie przypadki rządzą stworzeniami – i iść główną drogą, do momentu, aż dojdziemy do jakiejś osady, a tam wysłać jedyną osobę, której demony nie zabiją od razu, aby zapytała się, co mamy robić dalej.
Wiem. Bezsensowny plan. Niestety innego nie mieliśmy. Albo raczej ja nie miałam. Racja, to był mój pomysł, właściwie powzięty pod wpływem chwili, ale już nic nie mogłam z tym zrobić.
Lubiłam Maltozę i nie chciałam, aby odeszła od nas, ale nie mogłam też pozwolić na to, aby wychowywała się z takimi ludźmi jak LDA czy Abelard, którzy zawsze będą ją oskarżali o całe zło tego świata. Była młoda, straciła matkę, swoje korzenie, stworzenia, które dokładnie wiedzą, co wydawało się dla niej najlepszym wyjściem. Jedyne co nam zostawało, żeby jej życie stało się lepsze niż do tej pory, to narażenie nas na niebezpieczeństwo.
W całej tej podróży najgorszy był jednak brak jedzenia. Jeszcze rano jakoś dawaliśmy radę. Każdy owoc sprawdzała Maltoza, niestety z marnym skutkiem, a my z każdą chwilą traciliśmy siły. Dodatkowo zapomnieliśmy o wodzie. Nie mogliśmy jej zabrać z Jeziora Dusz, bo jej właściciele bez wahania by nas uśmiercili, a innych strumieni w okolicy nie znaleźliśmy. Znaczy, pewnie jakieś były, trochę oddalone od drogi, ale baliśmy się tam iść z oczywistych względów. Teoretycznie jeszcze rano, kiedy rosa gościła na liściach drzew i krzewów, mogliśmy jeszcze napełnić nią pojemniki, ale po pierwsze, nikt na to nie wpadł – czasem mi się wydaje, że jestem tu jedyną myślącą osobą, ale za to myślącą już po fakcie, więc w sumie nie można mnie zaliczyć do homo sapiens – a po drugie, i tak nie mieliśmy pojemników. A nawet jeślibyśmy mieli, to tu mamy powód trzeci; Abelard pewnie by stwierdził, że zajęłoby to zbyt dużo czasu i na pewno znajdziemy jakąś wodę na szlaku.
Tymczasem mieliśmy już prawie południe, niemiłosierny żar lał się z nieba, a my zmęczeni wędrówką i wczorajszymi wodnymi wrażeniami, zestresowani, bo znajdowaliśmy się na niebezpiecznym, nieznajomym nam terenie, głodni i spragnieni powoli toczyliśmy się w głąb lasu porośniętego niespotykanie poplątaną, różnobarwną, trującą roślinnością.
Na całe szczęście, Abelard również odczuwał zmęczenie, więc w końcu zatrzymaliśmy się na jakiś postój.
– Co my tu właściwie robimy? – zapytała Maltoza po chwili. – Dlaczego siedzimy na słońcu? Zaraz będziemy mieli oparzenia słoneczne! – wykrzyknęła wzburzona.
No tak, jej jednej nic nie dolegało. Nawet trujące owoce były dla niej całkiem dobrym pożywieniem. Powodowały tylko chwilowe osłabienie, ale potem, jak to demon, miała jeszcze więcej siły. No i jak wszystkie owoce, te też miały w sobie sok, więc nie odczuwała też pragnienia.
Abelard obrzucił ją zmęczonym spojrzeniem. Nic go już nie obchodziło. Nawet gdzie się znajdował i co się z nim stanie, taki był zmęczony. Zresztą jak my wszyscy.
– Nie możemy się tak poddać! Wstawajcie, idziemy dalej – zachęcała nas Maltoza, ale nikt jej nie słuchał.
Dalej całą grupą siedzieliśmy na słońcu i nie chciało nam się nawet ruszyć kilka kroków, żeby przejść w cień. Zresztą, baliśmy się wejść w las. Lękaliśmy się tego, co mogłoby nas tam czekać.
Maltoza nie była z tego zadowolona. Zniknęła w zaroślach, a ja nawet nie miałam sił się tym przejmować. Nie zwracając większej uwagi na spływający po mnie wodospad potu, położyłam się na drodze pokrytej pyłem i kurzem. Musiałam trochę odsapnąć.
Ledwie przymknęłam oczy, zaraz nadbiegła Maltoza. Z trudem podniosłam się do pozycji siedzącej. Dziewczynka podała mi w dłoń dziwny owoc i kazała go zjeść. Nie wyglądał najlepiej, na pewno nie miałam ochoty go jeść, ale demon praktycznie wcisnęła mi go do gardła. Mało się nie zachłysnęłam, ale przeżułam niezbyt smaczny, brązowy owoc i gdy tylko go przełknęłam, od razu poczułam się lepiej. Wyrwałam Maltozie resztkę dania i sama zaczęłam jeść. Każdy kęs przynosił mi coraz większą ulgę, energię i zmniejszał pragnienie. Dziewczynka rozdała resztę owoców innym. Już po chwili wszyscy byli w dużo lepszej formie.
– To klomarki – powiedziała Maltoza. – Jedyne owoce, które pamiętam z dzieciństwa tutaj. Jadałam je razem z moimi siostrami. Nasze mamy zawsze się śmiały, że niechcący znajdziemy sposób, żeby pomóc przetrwać niechcianym przybyszom, jeżeli ci będą tylko na tyle mądrzy, żeby patrzeć, co jemy.
– Jak to? Masz siostry? I matki? Myślałam, że tylko jedną i że zabrała cię do świata ludzi, jak byłaś mała – zapytała zszokowana Angela, gdy z trudem przetłumaczyłam jej słowa małej.
– To nie tak – powiedziała Maltoza, miętosząc bluzkę, w którą była ubrana. – W ciągu roku zazwyczaj powstają cztery demony. Demon wiosny, lata, jesieni i zimy. Jako że są praktycznie w tym samym wieku, potocznie mówi się, że są siostrami. Ale każda z nich ma inną opiekunkę, tak zwaną matkę. Zazwyczaj są to kobiety z jednego rocznika i wtedy wychowują siostry razem, ale w każdej chwili jedna z nich może odejść ze swoją podopiecznym, jeśli takie ma życzenie. Tak więc mam jedną matkę i trzy siostry, a ich matki są i dla mnie w jakiejś części matkami.
– Wiesz co, czytałem już o tym trochę, ale nigdy nie wierzyłem, że naprawdę tak jest. Chyba jednak ciężko jest uwierzyć, dopóki się nie zobaczy, tak więc ruszajmy dalej, żebym mógł się o tym przekonać na własne oczy. – Naszą dyskusję, o ile można ją było tak nazwać, przerwał Abelard. Nikt mu się nie sprzeciwił.
Słyszałam gdzieś kiedyś, że aby poznać kogoś i go zrozumieć, trzeba bardzo dobrze znać język, jakim się posługuje. Myślę jednak, że to nie do końca prawda. Bo między chociażby Polakiem a Rosjaninem czy Niemcem nie istnieje jedynie różnica w językach, ale też w kulturze, mentalności i tym podobnych. Więc żeby poznać kogoś, trzeba wniknąć bardzo głęboko w środowisko, z jakiego się wywodzi. I nie mówię tu tylko o osobach z tak różnych światów, jak Ampelium i kraj, z którego tu przybyłam, ale o personach, których możemy spotkać na ulicy. Nie zrozumiemy danej osoby, jej zachowania i systemu wartości, jeśli nie wnikniemy w historię jej i jej rodziny.
Patrząc na Maltozę, dopiero teraz sobie uświadomiłam, że choć znam jej język, wiem o jej gatunku sporo rzeczy, to tak naprawdę nigdy do końca nie będę w stanie zrozumieć, czym się kieruje w życiu.
Westchnęłam głęboko i otrząsnąwszy się z przemyśleń, napotkałam przenikliwy wzrok Angeli. Wzruszyłam więc ramionami i uśmiechnęłam się do niej.
– Tak naprawdę dalej nie wiemy, gdzie właściwie mamy szukać i w którą stronę mamy iść – szepnęłam.
Moja siostra posłała mi zrezygnowane spojrzenie, ale się nie odezwała.
Maszerowaliśmy dalej, tym razem jednak co jakiś czas pozwalaliśmy się oddalić demonowi, aby poszukała jakichś przyjaznych elfiemu żołądkowi roślin. Tak więc Maltoza znikała co chwilę, przynosiła nam owoc albo kilka, które jedliśmy, maszerując dalej na wschód. i tak uszliśmy jeszcze jakieś dziesięć kilometrów, kiedy nagle dziewczynka weszła w chaszcze, ale nie wyszła z nich ani po pięciu, ani po piętnastu, ani nawet po trzydziestu minutach. Bezradni, siedzieliśmy na skraju drogi i z niepokojem wpatrywaliśmy się w krzaki. W końcu Abelard nie wytrzymał.
– Nie możemy tak tu siedzieć bez końca. Jeśli nas wystawiła, to może lada chwila tu wrócić, aby nas za...
– Nie wystawiła nas, okay? – rzuciła LDA, przerywając mu w pół słowa. – Może coś jej się stało, dlatego nie wraca? – zapytała, a ja wpatrywałam się w nią zdziwiona. Do tej pory zupełnie się nią nie przejmowała.
Moja siostra poklepała mnie pocieszająco po ramieniu. Chyba dobrze wiedziała, że ja też bardzo martwiłam się o małą.
– Przecież możemy sprawdzić, czy nic jej nie jest – zaproponowała.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytał Abelard. – Ona tylko na to czeka, abyśmy tam weszli tacy bezbronni, a wtedy machnie tą swoją rączką, pośle niewinne spojrzenie i nas poza...
– Przestań już. – Rzuciłam mu spojrzenie nieznoszące sprzeciwu.
– Jeśli by chciała nas zabić, już dawno by to zrobiła – stwierdziła Angela, a ja i LDA jej przytaknęłyśmy.
– Jasne, w momencie, kiedy była na naszej łasce? – zadrwił jasnowłosy elf. – Teraz ma właśnie lepszą okazję, nie wiemy, gdzie jesteśmy, bardzo łatwo nas zabić.
Westchnęłam głęboko, próbując opanować ogarniające mnie emocje.
– Weźcie, mu w końcu przemówcie do rozumu, bo zaraz nie wytrzymam – szepnęłam zrozpaczona.
– Ona ma rację – stwierdził nagle Clete. – Przecież mogła nas zabić w czasie snu, pozwolić nam zatonąć, nie karmić nas, nie pomagać odnaleźć drogi. Pomaga nam jak może, odkąd tylko zawitaliśmy na tej ziemi, więc naprawdę nie wiem, dlaczego uważasz, że teraz nagle przestała i próbuje się nas pozbyć. Pomyśl przez chwilę logicznie. Nie miałoby to najmniejszego sensu.
Abelard stanął jak słup soli. Chyba nie lubił słyszeć nawet od swojego najlepszego przyjaciela, że się w czymś myli.
– A może zacznijmy, chociażby od tego, dlaczego znaleźliśmy się w takim, a nie innym położeniu. Gdyby nie Amalda, nic by się nie stało i bylibyśmy teraz bezpieczni w oazie.
– Słucham? – wyszeptałam w jego stronę. Nie wierzyłam, że wysunął w moim kierunku takie zarzuty. Nigdy nie przyszłoby mi na myśl, że może mnie obwinić za tę sytuację.
– Ej, przyjacielu, o czym ty mówisz? – zapytał go równie zszokowany Clete.
Jednak Abelard nie zwrócił na niego uwagi. Wyglądał, jakby go coś opętało.
– To ty ją tu sprowadziłaś. Bo nie chciałaś zostawić jej w świecie, w którym się wychowałaś – dalej warczał. – A potem, zamiast zostawić ją i zająć się tym, co naprawdę potrzebne, to ciągnęłaś nas w paszczę lwa, na pewną śmierć!
– Przestań! Jak możesz tak mówić! Przecież to nie prawda! – W końcu nie wytrzymałam. – Zresztą, nikt ci nie kazał ze mną iść. Mogłeś zostać w oazie, nie musiałbyś znosić mnie i mojej przyjaciółki!
– Jasne. Beze mnie byś sobie nie poradziła. – Westchnął Abelard i wstał. Otrzepał się z kurzu i wyciągnął w moją stronę rękę, ale ja jej nie chwyciłam. Podniosłam się tylko do siadu i posłałam mu nienawistne, wręcz zabójcze, spojrzenie.
– Założymy się? – zapytałam, zaplatając ręce na piersi.
Abelard popatrzyła na mnie jak na idiotkę.
– Beze mnie pięciu minut nie przeżyłabyś w tym lesie.
– Tak myślisz? – zapytałam, podnosząc się z ziemi i otrzepując ubranie. W końcu wyprostowałam się i spojrzałam mu z dumą prosto w oczy, po czym odwróciłam się, i nie oglądając się za siebie, weszłam prosto w las.
– Nie... Ana, nie! Nie rób tego. – Usłyszałam za sobą głos Angeli, ale nie obejrzałam się za siebie. Wiedziałam, że ją ktoś pewnie powstrzyma przed wejściem tam, a całą resztę powstrzymywał strach. Ale ja się nie bałam. Niekoniecznie dlatego, że wierzyłam, że sobie poradzę, ale raczej dlatego, że tak naprawdę nie wiedziałam, co może mnie tu spotkać. Jak to mówią, lepiej jest nie wiedzieć wszystkiego. Wtedy strach nas tak bardzo nie otępia.
Szłam tak przez kilka chwil, aż już nie słyszałam nawoływania Angeli. Dopiero wtedy poczułam trwogę. Niewielką, ale jednak.
Zmusiła mnie ona do ostrożniejszego stąpania i nasłuchiwania wszystkiego, co działo się wokół. Dokładnie oglądałam każdą, nawet najmniejszą roślinę, na którą się natknęłam, w poszukiwaniu jakichkolwiek poszlak, które mogłyby mnie doprowadzić do Maltozy.
Jednak, choć wytężałam wszystkie zmysły, nic nie chciało mi pomóc w znalezieniu dziewczynki. Albo ona naprawdę była świetna w skradaniu się, albo te malinowe, podłużne kwiaty, których kielichy przypominały flet, potrafiły zamaskować ślady. Zresztą czy to nie dziwne, że te rośliny wyglądały jak instrument? Ciekawe, czy jakby się je zerwało i przyłożyło do ust, dałoby się na nich zagrać jakąś melodyjkę.
Minęłam całą polanę porośniętą malinowymi fletami i stanęłam na skraju skarpy. Przede mną rozciągał się piękny widok na miasto, które zachwycało swoją symetryczność i barwami.
No tak, w świecie demonów wszystko musi być piękne i wspaniałe.
Wtedy naszła mnie właśnie myśl, że ta roślinność może przecież być niebezpieczna. Wróciłam myślami do miejsca, w którym zostawiłam swoich, i zaczęłam się zastanawiać, czy w ich pobliżu nie rosło przypadkiem nic niebezpiecznego. Bez Maltozy mogliśmy nawet nie zauważyć, że coś jest nie tak.
A potem naszła mnie kolejna myśl. Może zachowanie Abelarda miało właśnie związek z jakąś roślinnością? Może dlatego tak się na nas wściekł? Jakiś tutejszy, lepszy rodzaj agresywnika?
Nie zdążyłam jednakże dokładnie przeanalizować całej roślinności, która się wtedy wokół nas znajdowała, bo na ramieniu poczułam czyjąś dłoń, która wyrwała mnie z zamyślenia. Szybko obróciłam się w tamtą stronę. Przede mną stała na oko trzynastoletnia, niebieskooka blondynka, o takiej samej urodzie co Maltoza. Domyśliłam się więc, że pewnie tak samo, jak ona, jest demonem zimy.
– Co tu robisz? – zapytała w swoim śpiewnym, demonicznym języku, przyglądając mi się z ciekawością. – I kim jesteś?
– Ja... szukam przyjaciółki – powiedziałam, niepewnie przestępując z nogi na nogę. Trochę się przestraszyłam jej nagłym pojawieniem się przy mnie, zwłaszcza że nie słyszałam, jak się do mnie przybliża.
– Przyjaciółki? Tu? W Stiprybe? – Dziewczyna ze zdziwieniem uniosła brwi. – To, kim ona niby jest? Bo raczej nie demonem. A my raczej nie przyjaźnimy się z elfami. Przynajmniej od jakiegoś czasu. – Pociągnęła nosem koło moich włosów, na co lekko się wzdrygnęłam. – A już szczególnie tymi nieczystej krwi. Co tak naprawdę tutaj robisz?
– Bo ja... yy... no bo... – Nie wiedziałam, od czego mam zacząć, ani co dokładnie powinnam jej powiedzieć.
– Egh. Nie bój się mnie aż tak, nic ci nie zrobię – oznajmiła, po czym lekko się zaśmiała. Powiedziałabym, że jej śmiech był trochę demoniczny, ale to chyba normalne w jej gatunku, no nie? – Opowiedz mi wszystko po kolei.
Już miała otworzyć usta i zacząć jej wyjaśniać, jak się tu znalazłam, a potem zapytać, czy przypadkiem nie wie, gdzie szukać ciotek, czy jak im tam, Maltozy, ale przerwała mi, zanim jeszcze zaczęłam.
– Czy to ma coś wspólnego z tymi dziwakami, które siedzą na głównej drodze i myślą, że nikt ich nie zauważy? – zapytała.
Niechętnie potaknęłam głową, a potem poprosiłam ją, aby mi nie przerywała i opowiedziałam jej o tym, jak znalazłam małą dziewczynkę, która przez przypadek przeszła razem ze mną przez bramę, a potem, jak nastawieni byli do niej inni i dlaczego postanowiłam doprowadzić ją tutaj. Starałam się przy tym zdradzić jak najmniej szczegółów dotyczących mojego pochodzenia i mocy, ale chyba sama się domyśliła, kim jestem i co robiłam niedaleko Jeziora Dusz, kiedy tylko spojrzała na wydający niebieską poświatę kamulec na moim palcu.
– Podobasz mi się – powiedziała, po czym obrzuciła mnie wzrokiem od góry do dołu. Musiałam zrobić jakąś minę, bo zaraz się zaśmiała i zaczęła tłumaczyć. – W sensie, że podoba mi się twój charakter, nic poza tym. Chociaż muszę przyznać, że jak na człowieka, też nie jesteś jakoś strasznie brzydka. – Wzruszyła ramionami.
– Dzięki? – posłałam jej uśmiech godny osoby zaszokowanej komplementem.
– Wiesz co, wydaje mi się, że już widziałam gdzieś w tym lesie twoją przyjaciółkę. Chodź ze mną, to pomogę ci ją znaleźć. – Wyciągnęła ku mnie dłoń.
– A nie zabijesz mnie? – zapytałam.
Dziewczyna posłała mi głupi uśmieszek.
– Nie wierz we wszystko, co mówią elfy. To, że jestem demonem, nie znaczy, że zabijam wszystkich wokół. Muszą do tego zajść specjalne okoliczności, bo inaczej mogliby mnie pozbawić moich mocy dla mojego własnego bezpieczeństwa – powiedziała, więc nie mając już żadnej wymówki, postanowiłam jej zaufać i już dłużej się nie ociągając, ruszyłam za nią.
Zdawało mi się, że skoro do tej pory mnie nie zabiła, tu już tego nie zrobi. A może po prostu bardzo chciałam jej zaufać? Tak bardzo, że nawet nie rozważyłam w myślach tego, że może to nie jest najlepszy pomysł? Nie wiedziałam. W każdym razie byłam pewna, że ta dziewczyna to moja ostatnia nadzieja i że bez niej najprawdopodobniej nic nie osiągnę. A wrócić do swoich przecież nie mogłam, bo już dawno zgubiłam drogę. No i raczej byłoby niebezpiecznie odmawiać demonowi.
Ruszyłyśmy więc przez las, na lewo od miejsca, w którym moim zdaniem musiałabym się udać, żeby znowu spotkać swoją grupę. Szłyśmy kilka minut, aż doszłyśmy do małego, drewnianego domku.
Zatrzymałyśmy się kilka metrów przed nim, wychylając się zza zrobionym najprawdopodobniej z drewna pomalowanego na żółto, zielono, niebiesko i czerwono płotu. Na podwórku stały dwie dziewczynki, rozmawiając o czymś swobodnie. W jednej z nich rozpoznałam Maltozę. Już chciałam do niej iść, ale nieznajoma szarpnęła mnie za ramię, powstrzymując przed zrobieniem kroku w kierunku bramki od płotu.
– Wiesz, tak się składa, że moja matka wychowuje mnie u takich trzech sióstr. Czwarta z nich odeszła dawno temu, po jakiejś głupiej kłótni i wtedy one przygarnęły mnie i moją matkę do siebie – szeptała nieznajoma. – Po twojej opowieści uświadomiłam sobie, że to prawdopodobnie jest rodzina twojej przyjaciółki. Czy ta dziewczynka, która rozmawia teraz ze Stevią, to właśnie twoja Maltoza? – zapyta.
Przyjrzałam się rozmawiającej parce. Rudowłosa nieznajoma stojąca na podwórzu mogłaby uchodzić za osobę w wieku mojej Maltozy, ale jej poważna mina i patrzące na wszystko z dystansem oczy, zupełnie nie pasowały do ośmiolatki. Jednak co do drugiej osoby byłam pewna. To nie mógł być nikt inny. Znałam tylko jedną osobę o złotych włosach i takich pięknych, srebrnych oczach.
– Tak, to na pewno ona – odszepnęłam.
Nieznajoma w zamyśleniu pokiwała głową.
– Przyszła tu jakieś pół godziny temu. Jej ciotki – a w szczególności Heksoza, matka tej małej – potwierdziły, że jest córką Oktody. Dlatego też wysłały mnie, abym was sprowadziła. Ale spotkałam cię, a że byłaś sama, nie miałam pewności, czy należysz do tej grupy, co opisywała ta mała i musiałam cię zaczepić – powiedziała. – Twoja wersja pokrywa się z wersją Maltozy, więc mogę cię tu teraz zostawić. Ja idę po resztę.
– Ej, poczekaj – powiedziałam, kiedy zaczęła odchodzić w kierunku miejsca, z którego mnie zabrała. – Oni mogą cię zabić. Są bardzo strachliwi. A ich przywódca szczególnie i gdy odchodziłam, był bardzo zły, więc boje się, że mógłby cię skrzywdzić. Nie powinnaś iść tam sama.
Dziewczyna posłała mi pokrzepiający uśmiech.
– Ta wypowiedź sprawiła, że lubię cię jeszcze bardziej. Poza tym nie martw się, to raczej oni powinni się bać. – Uśmiechnęła się – Tak więc nie martw się, nic mi nie zrobią. Ale skoro już się tak przejmujesz, to zawołam do siebie jeszcze jedną dziewczynkę, dobra? I, jak już tam będę, sprawdzę, czy wasz lider przypadkiem się czegoś nie nawdychał, bo na tej drodze w ramach bezpieczeństwa zasadziłyśmy sporo volkerów – powiedziała, po czym zagwizdała jakiś specyficzną melodię.
Na raz z domu wybiegła jasnowłosa, dziewczynka o brązowych oczach. Na jej ustach gościł kpiący uśmiech. Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazła się przy nas.
– Hejo. Pektyna jestem. A ty? – zapytała, podając mi rękę.
– Aniela. Miło mi – powiedziałam, ściskając jej dłoń promieniującą gorącem. Mało się nie poparzyłam! Szybko od niej odskoczyłam.
– A ja jeszcze nie wiem, czy jest mi miło – odparła, po czym ruszyła dalej, ale zaraz znowu się ku mnie odwróciła i posłała mi przepraszające spojrzenie. – Przepraszam, ale jeszcze nie do końca panuję nad moją mocą. Ciągle kogoś oparzam. Jeśli bardzo boli, to tam jest onuma. – Ręką wskazała na ziele z czerwonymi kwiatami. – Możesz sobie zrobić z niej okład. A teraz przepraszam, ale musimy już iść. Inulina, no chodź. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę prawdziwe królewny Ampelium – westchnęła i poszła dalej.
Blondwłosa demon posłała mi pokrzepiające spojrzenie i podążyła razem z małą w głąb lasu, a ja niechętnie przeskoczyłam bramkę i podeszłam do mojej przyjaciółki i jej siostry. Musiałam się przecież dowiedzieć, co to są te volkery.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro