Rozdział 27
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Maltoza i LDA znowu się kłóciły. Albo raczej to właśnie czarnowłosa elfka kolejny raz obwiniała o coś małą. Powoli miałam już dość jej zachowania. Okay, może i dziewczynka posiadała zabójcze zdolności, ale to jeszcze nie znaczy, że z gruntu rzeczy musi być złą personą.
To jest tak samo jak z kryminalistami. Nie każdy z nich wybrał taką, a nie inną, ścieżkę w życiu w wyniku kaprysu. Niektórzy po prostu nie mieli wyjścia. Ukradli, bo w tamtej chwili brakowało im jedzenia, a nikt nie chciał ich przyjąć do normalnej pracy, bo źle wyglądali. Albo potrzebowali naprawdę dużych pieniędzy na leczenie, a jedyny sposób, w jaki dało się je zdobyć, to w tamtej chwili był przekręt finansowy albo napad. Chociaż, osoby zdolne do przekrętu finansowego zapewne miały na tyle wysoki iloraz inteligencji, żeby wymyślić i inne wyjście, gdyby tylko bardziej pogłówkowały.
Niektórzy nigdy nie zaznali innego życia. Kradzież to jedyne, czego nauczyli się od rodziców.
A mordercy? Nie każdy z nich zabija, bo ma taki kaprys. Istnieje coś takiego jak obrona własna, prawda? Przecież żołnierzy nie skazujemy na dożywocie, tylko dlatego, że zabili kogoś, kto zagrażał ich życiu.
Oczywiście nikogo nie usprawiedliwiałam, twierdziłam tylko, że nie powinniśmy oceniać ludzi powierzchownie. Czasem trzeba spojrzeć na całość, na ich przeszłość, żeby zrozumieć, dlaczego zrobili tak, a nie inaczej. Tak, są ci, którzy zasługują na kraty. Ale nie zawsze ich kara jest współmierna do winy, prawda? Tak jak ci wszyscy, którzy w średniowieczu byli zabijani za to, że kradli, aby móc wykarmić dzieci. Albo troszkę z teraźniejszości. Przecież nie tak dawno przeżyliśmy wojny. Zatrzymano wszystkie dostawy do Leningradu. Ludzie zostali kanibalami, bo inaczej by nie przetrwali. Społeczeństwo twierdzi, że to obrzydliwe i oni w takiej sytuacji postąpiliby inaczej. Ale to kłamstwo. Ten, kto nigdy czegoś takiego nie przeżył, nie może się wypowiadać, co by zrobił w danej chwili, więc niech nie oskarża innych. Trudne czasy wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty.
To samo tyczy się osób, które potrafią uśmiercić. Nie znaczy to, że są złe, prawda? Nie można kogoś skazać, jeśli nie udowodni mu się winy, dlaczego więc krzywdzimy psychicznie ludzi, którzy mogliby nam coś zrobić, ale nic nam jeszcze nie zrobili? To tak jak LDA i Maltoza. Czy dziewczynka zrobiła jej coś złego? Nie. Raczej odwrotnie. Dlaczego więc ta wojowniczka uważa, że ma prawo nękać małą? Bo pochodzi z gatunku, który pstryknięciem palców może zabić elfa? A LDA to co? Była najemniczką, tak? Ciekawe, ile ona osób zabiła. A jednak nikt jej tego nie wypomina.
Chociaż... może też być tak, że LDA najzwyczajniej w świecie się bała Maltozy, dlatego chciała pierwsza zaatakować. Tyle że to mogło dać odwrotny skutek. W końcu tak ją wkurzy, że dla świętego spokoju ją uśmierci.
Albo jeszcze lepiej. Skoro najlepszą obroną jest atak...
– Zbierać się, za chwilę ruszamy! – Moje rozmyślania przerwała nieznosząca sprzeciwu komenda Abelarda.
LDA i Maltoza natychmiast przestały się kłócić i, o dziwo, zgodnie skierowały swe kroki w kierunku, z którego dochodził głos elfa. W sumie, według mnie, głos dochodził zewsząd, co było efektem echa, ale co ja tam mogę wiedzieć. Wzruszyłam ramionami i podążyłam za nimi.
Abelard stał wraz z Kealem i Angelą, zażarcie z nimi dyskutując. Czynny udział w tej dyskusji brała również mapa, którą moje rodzeństwo nawzajem sobie wyrywało. Najwyraźniej jeszcze nie ustalili, w którą stronę chcą "ruszyć". Albo raczej mój przybrany braciszek nie chciał uwzględnić ich propozycji przy wyborze kierunku.
Podeszłam ku nim bliżej, chcąc dokładniej zrozumieć, o czym rozmawiają. Jednak kiedy po kilku chwilach wciąż nie zauważyli, że tam byłam i nie wykazali żadnego zachwytu nad moją obecnością, moja duma nie pozwoliła mi tak stać i czekać, aż zwrócą na mnie choć jedną setną część swojej uwagi.
– To kiedy ruszamy? I gdzie właściwie chcecie jechać? – zapytałam słodkim głosikiem nastoletniej blondyneczki.
Podziałało. Natychmiast wszyscy troje zaprzestali dyskutować i spojrzeli na mnie. Co prawda nie koniecznie podobały mi się ich miny, ale przynajmniej mogłam się z nich trochę popodśmiewywać w duchu.
Angela patrzyła na mnie niedowierzająco – widocznie zapomniała, jak dobrą byłam aktorką. Abelard posłał mi nienawistne spojrzenie, on chyba najlepiej wiedział, czego można się po mnie spodziewać. W końcu znał mnie najdłużej z nich wszystkich, prawda? A pogodynka... Tak. Jego mina zdecydowanie była bezcenna.
Bo jak inaczej można nazwać to, jak ktoś dosyć powściągliwy jednocześnie marszczy czoło, wytrzeszcza oczy w zdziwieniu i próbuje się nie roześmiać, zachowując powagę? No właśnie. Miną bezcenną, bo tak strasznie rzadko spotykaną.
– Jedziemy do oazy – powiedział dobitnie Abelard i wyrwał Angeli mapę z ręki, po czym skierował swe kroki w kierunku swojego namiotu. Nie uszedł daleko. Zatrzymało go szarpnięcie za ramię.
– A właśnie, ja w tej sprawie – powiedziałam, przypominając sobie nagle moją wcześniejszą rozmowę z siostrzyczką. – Bo... widziałam się z Guliją i chcę jechać teraz po medalion wody.
Abelard westchnął i spojrzał na mnie z mordem w oczach.
– Możesz sobie chcieć wszystkiego, co tylko przyjdzie ci do głowy, ale to nie znaczy, że to dostaniesz. No, skoro już to ustaliliśmy, zbierajmy się do oazy.
– Ty możesz sobie jechać, gdzie chcesz – wtrąciła się moja siostra. – Nikt cię tu nie trzyma, zapewniam, że poradzimy sobie same – stwierdziła, zakładając ręce na ramiona. No cóż, wyglądała teraz na naprawdę zdeterminowaną. Będąc na miejscu Abelarda, dla świętego spokoju bym pozwoliła jej robić, co tylko zechce.
– Nie ma mowy! Jedziecie razem ze mną! Andreth wydała takie polecenie, a jej nie wolno się sprzeciwiać, zapomniałaś? – Abelard jednak nie zamierzał odpuścić.
– To spróbuj mnie powstrzymać, kiedy będziesz lodową figurką – odparła Angela z gniewną miną. Cóż, moja siostra była jak taran w niektórych sytuacjach. A to chyba jedna z nich.
– Ale Angela, przecież my jeszcze nie wiemy gdzie, dokładnie to jest. Jak ty chcesz poradzić sobie sama? – zapytałam, próbując ją trochę ułagodzić. Zdecydowanie nie chciałam, żeby moje rodzeństwo się pozabijało.
– Do pewnego jeziora dusz. Wnosząc po nazwie bardzo miłe miejsce. Wiesz, takie upiorne. Trochę – powiedziała, a w mojej głowie coś zaskoczyło. No tak! Przecież to właśnie o duszach mówiła Udens, gdy po raz pierwszy ją spotkałam. I o zwierciadle duszy.
Moja siostra była niesamowita. Ja nie tylko nie miałam czasu, aby choćby pomyśleć nad słowami Udens, a ona nie tylko o nich rozmyślała, a jeszcze znalazła wyjście z sytuacji i miejsce, o którym pradawna elfka mówiła. Normalnie... kochałam ją! Nikt nie miał takiej mądrej siostry jak ja.
– Jesteś genialna – wykrzyknęłam zachwycona. – To jest genialny pomysł, bez względu na to, gdzie dokładnie się to znajduje. W końcu będę mogła się wykąpać. – Wyrzuciłam ręce w górę i zakręciłam się kilka razy wokół własnej osi. Odkąd wylądowałam w rzece po tej stronie świata, nie miałam jak dobrze zadbać o higienę osobistą. Nic więc dziwnego, że pójście do jakiegokolwiek zbiornika, choćby i po to, żeby znaleźć jakiś pierścień, brzmiało dla mnie jak spełnienie marzeń.
Zebrani wokół patrzyli na mnie przez chwilę jak na osobę bez rozumu. Cóż, oni chyba nie rozumieli ludzkiej potrzeby utrzymywania czystości. Dla nich wystarczały zwykłe, lodowate strumyki, ale ja wolałam zanurzyć się cała, a jezioro idealnie się do tego nadawało.
No, już nie mówiąc o tym, że uwielbiałam pływać.
– Nie ma mowy! Nie pójdziemy tam. i przestań zachowywać się jak dziecko. – Warknął w moim kierunku Abelard, łapiąc mnie w pasie, abym nie mogła się dalej kręcić.
– Zostaw ją! Nie możesz komuś zabronić wyrażać swojego szczęścia, nawet jeśli to sposób niekonwencjonalny! – Mojej siostrze najwyraźniej nie spodobało się zachowanie Abelarda, bo próbowała mnie, do spółki z Maltozą, wyszarpnąć z jego ramion, za co byłam im niezmiernie wdzięczna. Nie cierpiałam, kiedy ktokolwiek mnie dotykał, nawet jeśli to była osoba, którą znałam ponad dekadę.
Keal i LDA próbowali nas wszystkich rozdzielić i zrobiła się z nas masa przepychających się istot. Cóż, to nie wyglądało dobrze i na pewno przywodziło na myśl bardziej szturchające się w podstawówce dzieciaki w drodze na stołówkę niż kilku dorosłych dyskutujących o dalszych planach na przyszłość.
– Dobra, uspokójcie się – powiedziałam w końcu, ale oni nie zwracali na mnie uwagi. Chociaż w sumie, znajdowałam się w samym środku tej wrzawy, więc nic dziwnego, że mnie olali.
Wystrzeliłam w powietrze obie dłonie, mrożąc wszystkie kropelki wody, unoszące się nad ziemią. W końcu na coś przydały się te liczne wykłady na przyrodzie w piątej klasie o wznoszeniu się pary wodnej z ziemi do nieba. Gdy się jej zbierze wystarczająco dużo, można stworzyć z tego deszcz. A jak potrafi się władać wiatrem, można samemu ustalić, z jaką prędkością będzie lał.
Miałam lepszy pomysł. Zrobiłam grad, padający tylko przez chwilę i tylko na tych, którzy napierali na mnie. Od razu wszyscy odskoczyli, dzięki czemu w końcu mogłam wziąć wdech.
– Uspokójcie się wszyscy! – W końcu i ja nie wytrzymałam i podniosłam głos. – Zachowujecie się, jakby coś was opętało – stwierdziłam.
Poszczególne osoby patrzyły na mnie bykiem i strzepywały z siebie stopniałe już kostki lodu.
Nagle Maltoza zrobiła wielkie oczy.
– E, wiesz... – zaczęła ostrożnie, jakby niepewna tego, czy jej kolejne słowa nie wytworzą między nami kolejnego spięcia. – Tak właściwie, ta jatka to twoja wina – stwierdziła.
Spojrzałam na nią zszokowana. O czym ona mówi? Przecież ja tylko się cieszyłam, że jedziemy do jeziora. Nie kazałam im wszystkim się od razu na mnie rzucać?
– Teraz to już przesadziłaś. – Wysyczał Abelard i ruszył na małą z gniewną miną.
– Ej, stój! – O dziwo to LDA powstrzymała go przed zabiciem Maltozy. – Młoda ma rację. Spójrz, co ona ma na głowie – powiedziała.
Posłałam jej niezrozumiałe spojrzenie. O czym ona mówiła?
Moja ręka samoistnie powędrowała do włosów. Powoli wyciągnęłam z nich kwiat, który przypominał mi trochę orchideę, tylko miał bardziej jadowicie niebieski kolor.
– Co też ja z tobą mam – pokręcił głową nagle uspokojony Abelard. – Przychodzisz z agresywnikiem na miejsce dyskusji i dziwisz się, że wszyscy od razu się na siebie rzucają. – Zabrał mi z dłoni kwiat i wrzucił go do wciąż tlącego się ogniska.
– Agresywnikiem? – zapytałam głupio.
– Właściwa nazwa to mierigs, ponieważ jego woń uspokaja, a czasem nawet działa rozweselająco na osobę, która go zerwała. Jednak u innych, zwłaszcza w trakcie napiętych sytuacji, wyzwala agresję – wytłumaczyła Maltoza.
– O, to w sumie ciekawe – stwierdziła Angela z namysłem.
– No, i zdecydowanie tłumaczy, dlaczego nie powinnyście nigdzie ruszać same – wtrącił Abelard. – Potraficie stworzyć niebezpieczną sytuację tylko za pomocą jakiejś głupiej rośliny. Bez nas zginiecie, nawet nie wydostawszy się z tego lasu.
– W takim razie powinniśmy wszyscy razem pojechać po medalion wody – stwierdziłam z szatańskim uśmiechem.
– Nie. – To głosu mojego przybranego brata nie pozostawiał nam żadnej nadziei, co do tego, że uda nam się zmienić jego zdanie w tej sprawie.
– Cóż, w takim razie nie pozostawiasz nam wyboru. Musimy pojechać same. – Moja siostra też nie zamierzała odpuścić. – Pojedziemy tam. Bez ciebie albo z tobą. Najwyżej będziesz musiał się tłumaczyć swojej matce, dlaczego twoje podopieczne nie wróciły, albo co gorsza, są martwe – powiedziała, po czym pociągnęła mnie za rękę w stronę naszych rzeczy, abyśmy mogły jak najszybciej się pozbierać i ruszyć w trasę.
* * *
W końcu udało nam się jakoś udobruchać Abelarda i ruszyliśmy tam, gdzie chciałyśmy – po pierścień wody. Co prawda w czasie podróży atmosfera pomiędzy poszczególnymi osobami była dosyć napięta, ale nie bardzo się tym przejmowałam. Skoro potrafiłam przetrwać spotkanie z przybraną rodziną mojej bliźniaczki i nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że wcale nie jestem nią, to stwierdziłam, że przetrwam i to. W końcu jestem silna, prawda? Nie tak łatwo mnie przestraszyć i w większości sytuacji potrafię znaleźć jakieś wyjście.
W sumie ciekawe, po kim odziedziczyłam tę cechę. Angela zdecydowanie była inna. Znaczy... nie to, że słaba, czy coś, ale tu bardziej by pasowało określenie uparta. Jak chciała, potrafiła postawić na swoim. Zresztą, dzisiejsza sytuacja to zdecydowanie potwierdziła. No i wydawała się też dużo mądrzejsza niż ja. Myślę, że pod tym względem idealnie odzwierciedlała charakter naszego ojca. Podobno on też był bardzo mądrym i sprawiedliwym królem. A w takim razie... ja musiałam odziedziczyć cechy po matce. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
Te kilka dni nie minęły najprzyjemniej. Ciągła rutyna nieźle dawała się we znaki. Wstawaliśmy rano, jedliśmy jakieś szybkie śniadanko typu obrzydliwe owoce nazbierane niedaleko obozowiska i coś, co poprzedniego dnia upolowali, a potem ruszaliśmy w drogę. Po południu mieliśmy jakiś postój, może trwający z pół godzinki, żeby przeczekać największy upał i napoić konie. W sumie dobrze, że szliśmy wzdłuż rzeki, przynajmniej wody nam nie brakowało. I mogliśmy się choć trochę umyć.
Później jedliśmy jakiś lipny obiad i jechaliśmy dalej. Choć w sumie i dobrze, że obiad mieliśmy lipny. Dużo gorzej by było, gdyby zrobiono go z lipy. Nie chciałabym jeść drzew. Chociaż podejrzewałam, że tutaj mogłoby się znaleźć i takie, o odpowiednim smaku. Skoro mieli tu nawet drzewa udające namioty, to dlaczego nie takie idealne do jedzenia? O smaku kartofli na przykład?
Potem spinaliśmy konie i kłusowaliśmy tak długo, aż zaczęło się ściemniać albo aż Abelard znalazł dla nas idealne miejsce na rozbicie obozu. Pierwszego dnia nawet postawiłyśmy z Angelą namiot, ale następnego wieczora nawet tego już nam się nie chciało zrobić. Byłyśmy zbyt zmęczone ciągłą jazdą no i miałyśmy obolałe tyłki od końskiego siodła. Kładłyśmy się więc tylko przy ognisku i przykrywałyśmy wszystkim, co znalazłyśmy. Oczywiście Maltoza, Keal, LDA i Erniti podróżowali z nami. Im też nie chciało się rozbijać namiotu, no i nie było dla nich wielkiej różnicy, gdzie śpią.
Poza tym tak wydawało się bezpieczniej. W sensie... nawet jakbyśmy spały w namiocie, coś mogłoby nas zabić, jakieś węże czy komary, o ile coś takiego tu w ogóle istniało, a nawet strażnicy stryjka. A jak spałyśmy na zewnątrz, to w razie niebezpieczeństwa mogliśmy wszystko szybko zebrać, wsiąść na koń i odjechać.
Właściwie to Abelard był troszkę przewrażliwiony pod względem naszego bezpieczeństwa. Że tak powiem, chuchał na nas i dmuchał.
A tak serio... to nie pozwalał nam nawet odejść za potrzebą! Musiałyśmy brać ze sobą LDA, żeby była w pobliżu, aby nic nam się nie stało! A to wszystko tylko dlatego, że przechodziliśmy niedaleko stolicy – miejsca zamieszkania króla, a naszego stryjka.
W sumie zastanawiałam się, jaki on właściwie jest. Dlaczego tak bardzo nie lubił mojej matki? Mojego ojca? Chciałabym go poznać i zrozumieć, co tak naprawdę się tam stało. Chciałam wiedzieć, czemu postąpił tak, a nie inaczej.
Co noc Abelard ustawiał też straże. Zmiany odbywały się co cztery godziny. Oczywiście ani ja, ani Angela nie mogłyśmy brać w nich udziału. Mówił, że to by się mijało z celem.
Dla własnej wygody nie wyprowadzałam go z błędu. Niech sobie myśli, co chce, ja i tak wiedziałam, że bez nas to on by długo nie pożył. Jednak nie chciałam się z nim o to kłócić. Niezbyt dobrze skończyło się to ostatnim razem, a wątpiłam, czy tym razem skończyłoby się lepiej.
Po trzech dniach w końcu dotarliśmy nad te dwa, słynne, drewniane mosty, łączące obie części Ampelium. Kiedy pierwszy raz przez nie przechodziłam, nie myślałam, że będą one tak zwykłe, bez żadnych zdobień. Spodziewałam się po elfach czegoś więcej. Jednak gdy na nie weszłam, zmieniły się, podejrzewam, za pomocą magii. Już nie wyglądały na zrobione ze starych próchniejących, drewnianych desek, a z pomalowanych na srebrno najładniejszych sosnowych pni, jakie w życiu widziałam. i te pięknie zdobione balustrady. Wyrzeźbili na nich winne latorośle. Za każdym razem, wywierało to na mnie ogromne wrażenie, mimo że przechodziłam przez mosty już trzeci czy czwarty raz w życiu.
Kiedy tak szłam i podziwiałam pierwszą kładkę, wtedy go zobaczyłam. Dokładnie między jednym mostem a drugim. Ubrany w zielony płaszcz z kapturem jeździec galopował prosto na nas. Jakby był lokomotywą, która chce nas staranować.
Nawiasem mówiąc, pociąg nie potrafiłby nic roztrzaskać. Sam by się przy tym wykoleił. Więc w sumie to porównanie było bez sensu, ale tak właśnie się poczułam. Jakby jechała na mnie potężna lokomotywa i ani myślała o tym, żeby się zatrzymać.
Niechybnie zginę – przeszło mi jeszcze przez myśl, a wtedy Erniti i Keal wysunęli się przede mnie i Angelę, tak, aby ten żołnierz, czy kim on tam był, nas nie zauważył. Maltoza i LDA zrobiły to samo. A Abelard? Ten, który ponoć tak bardzo troszczy się o nasze bezpieczeństwo? Nie zrobił nic. Wyjechał mu naprzeciw, jakby to była normalka.
W sumie może dla niego i była? W końcu z tym elfem nigdy nie wiadomo.
– Jak zawsze wszystko na mojej głowie – wyszeptałam, a potem odwróciłam się do Angeli i dałam jej znak, żeby była w pogotowiu. Potem stanęłam tuż za Kealem i przywołałam w myślach moc lodu. Znad jego ramienia dokładnie obserwowałam, co się dzieje, aby w każdej chwili móc zadać powalający cios.
Abelard zbliżył się do przybyłego i zachowywał się wobec niego bardzo przyjacielsko. Nie podobało mi się to. Czyżby on go znał? Osobę, która służyła mojemu stryjowi?
W końcu jasnowłosy elf chyba zauważył, że nie podążyliśmy za nim, bo odwrócił się w naszą stronę i przywołał machnięciem ręki. Niepewnie wymieniliśmy między sobą spojrzenia i ruszyliśmy ostrożnie ku nim, nadal w tym samym szyku bojowym. Cały czas utrzymywałam swoją moc na uwięzi. Tylko jeden nieprawidłowy ruch tego gościa wystarczyłby mi, abym nie czuła skrupułów przed wystrzeleniem w jego kierunku sopli lodu.
Jednak, o dziwo, nie zrobił nic niepokojącego. Mimo to wciąż się czuliśmy nieco niepewnie.
– Ej! – zawołał Abelard. – Pośpieszcie się. Nie możemy za długo tu stać, bo w każdej chwili mogą nas znaleźć elfy króla. Poza tym jesteśmy na widoku. Musimy jak najszybciej stąd spadać.
Znowu wymieniliśmy między sobą zaniepokojone spojrzenia, ale w tym momencie lepiej było nie zaczynać kłótni z Abelardem. Wolałam być ostrożna. Zwłaszcza że razem z nami rzekę miał przekroczyć nieznajomy jeździec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro