Rozdział 24
Almáriel Angela Lirryns
Z każdym krokiem miałam coraz większą ochotę puścić dłoń motyla i uciec jak najdalej. Im bardziej zagłębiałyśmy się w puszczę, tym mocniej moje serce zaczynało bić i w pewnym momencie myślałam, że wyskoczy mi z piersi. Czułam się dziwnie mała wśród napierającej na mnie roślinności, która wydawała się mieć swoją świadomość, ale to tylko moja wyobraźnia najpewniej płatała mi figle.
Nie wiedziałam, co czeka na mnie za kolejną plątaniną zieleni i kompletnie straciłam już orientacje. Wszystkie rośliny wyglądały podobnie i rosły bardzo gęsto. Musiałam całkowicie polegać na mojej małej towarzyszce i ufać, że wie, dokąd idziemy.
Gdybym nie trzymała Blanki za rękę, to najpewniej już bym się zgubiła. Niby szła tylko krok przede mną, ale momentami miałam wrażenie, że jej zielona sukienka zlewa się z zielenią puszczy, a włosy upodabniają się do powykręcanych gałęzi. Wystarczyło jednak, że zamrugałam, a wizja automatycznie znikała i znowu miałam przed sobą małą dziewczynkę, która sprawnie przedzierała się przez puszczę.
Poszłam z nią pod wpływem jakiegoś impulsu i teraz zaczynałam powoli żałować swojej decyzji. Dopiero co kilka dni temu odzyskałam siostrę, a znowu ją bezmyślnie zostawiłam i nawet nie pamiętałam, w którą stronę musiałabym iść, żeby do niej wrócić.
Co prawda takie rozwiązanie miało i jakieś racjonalne przesłanki. Skoro Maltoza z nieznanych przyczyn nie uzyskała pozwolenia na wejście do puszczy, to ktoś musiał z nią zostać. A tylko Anieli zależało na złotowłosej dziewczynce. Jeśli zostawiłaby ją z LDA albo Abelardem, to mogłoby się to źle skończyć. A ja z oczywistych przyczyn musiałam iść z Blanką, a więc nie było innego wyjścia. A mimo tego, iż wiedziałam, że tak właśnie powinnam zrobić, to rozwiązanie nie podobało mi się ani trochę.
W tym momencie zaczepiłam się o jakiś korzeń wystający z podłoża na wysokości moich kolan i wylądowałam na ziemi jak długa. Bardzo szybko i skutecznie wyrwało mnie to z zamyślenia.
– Nic ci nie jest? – Blanka pochyliła się nade mną, a w jej zielonych oczach kryła się troska.
Przez myśl mi przemknęło, że jeśli chce mi coś zrobić i zostawić na pastwę losu w tej puszczy, to wyjątkowo dobrze się maskuje.
– Chyba jestem cała – odparłam, przywołując na usta wymuszony uśmiech. Usiadłam i rozmasowałam delikatnie kostkę, posyłając wrednej roślinie mordercze spojrzenie.
Blanka pochyliła się, żeby pomóc mi wstać, a jej brązowe loki załaskotały mnie, kiedy musnęły moją twarz.
– Dzięki – odparłam szczerze wdzięczna dziewczynce, że nie wykorzystała okazji i nie uciekła gdzieś daleko, zostawiając mnie tu samą. – Daleko jeszcze? Długo będziemy musiały się przedzierać przez ten gąszcz? – zapytałam z nadzieją, że może przynajmniej jesteśmy już blisko celu.
– Już niedaleko. Co prawda sama tę trasę przebywam dwa razy szybciej, ale nie mogę cię winić, że nie potrafisz latać – odparła z uśmiechem.
– Umiem tylko znikać, przenosić się w czasie i spalić wszystko w okolicy – powiedziałam, wyliczając na palcach. – Mało przydatne w obecnej sytuacji.
Grymas radości na twarzy Blanki jeszcze się poszerzył, a ja ucieszyłam się, że zachowałam sobie uwagę, że w sumie mogłabym wypalić sobie drogę. Czułam, że motylowi by się to za bardzo nie spodobało, a byłam zdana na nią, jeśli chciałam stąd kiedykolwiek wyjść.
Podniosłam wysoko nogę z zamiarem przejścia górą nad pechowym korzeniem, ale już go tam nie widziałam. Zmrużyłam podejrzliwie oczy i jeszcze raz uważnie przyjrzałam się temu kawałkowi puszczy, ale korzenia nadal nie było, a ja przecież nie potknęłam się o powietrze!
Blanka dostrzegła moje zdziwienie i zaniepokojenie.
– Spokojnie, to tylko erro.
– Erro? – powtórzyłam niepewnie, nadal się rozglądając. Nie miałam pojęcia, czym było to tajemnicze coś, ale skoro spowodowało mój upadek na ziemię, to raczej się nie polubimy.
Blanka kiwnęła potwierdzająco głową i dotknęła ręką pobliskiego drzewa, które wyglądało całkiem jak dąb.
– Nie lubi, kiedy ktoś obcy pałęta się po okolicy.
– Drzewo? Nie lubi? Od kiedy roślina może w ogóle nie lubić czegoś? – zapytałam już mocno zdezorientowana. Ponownie się rozejrzałam, ale w okolicy nic się nie zmieniło.
– A od kiedy roślina potrafi ruszać korzeniami? – odpowiedziała mi pytaniem na pytanie i ruszyła jak gdyby nigdy nic przed siebie, nie oczekując odpowiedzi.
Chwilę stałam nadal zagubiona, a mój mózg nie potrafił przetworzyć tej informacji. Zaraz jednak się otrząsnęłam, kiedy zauważyłam, że Blanka zniknęła mi z pola widzenia. Erro zeszło na dalszy plan.
Szerokim łukiem ominęłam dębopodobne drzewo, przyglądając się mu uważnie, żeby odpowiednio wcześnie zauważyć, jeśli znowu próbowałoby coś kombinować. Później szybkim krokiem ruszyłam w miejsce, gdzie po raz ostatni widziałam Blankę.
Rośliny rosły tu jeszcze gęściej, o ile w ogóle było to możliwe. Każdy krok równał się przedzieraniu przez gęstwinę liści i gałęzi, a dziewczynki tak jak nie widziałam wcześniej, tak i nie widziałam teraz.
Cudownie – pomyślałam. Tylko teraz jeszcze brakowało mi zostania tu samej.
Jedna z niesfornych gałęzi wracając na swoje miejsce, uderzyła mnie w twarz. Syknęłam cicho i dotknęłam policzka, na którym najpewniej pojawiła się czerwona pręga. Popatrzyłam morderczym wzrokiem na roślinę.
– Chcę tylko przejść! – wykrzyknęłam w przestrzeń z nagłą irytacją, ale puszcza nagle nie stała się bardziej przyjazna i mniej gęsta.
Moją uwagę zwróciły dwa małe motylki siedzące na jednym z krzaków. Pierwszy był śnieżnobiały z małymi, niebieskimi kropeczkami, a drugi w kolorze cytrynowym z zielonymi plamkami.
– Blanka? – zapytałam, mając nadzieję, że jest jednym z nich, a mój niepokój zaczął wzrastać.
Usłyszałam jakiś szmer za plecami i z bijącym sercem obejrzałam się za siebie.
Pośród gęstwiny leśnej stała dziewczyna na oko w moim wieku. Jej fioletowe włosy wyraźnie odcinały się od wszechobecnej zieleni, ale to oczy były najgorsze. Patrzyły na mnie gniewnie, a ja nie mogłam oderwać wzroku od hipnotyzujących różowo-malinowych tęczówek, które na myśl przywoływały mi Ugunsa.
– Nie powinno cię tu być – odezwała się nieznajoma, a jak na zawołanie zerwał się wiatr, który zatrzepotał jej czerwoną sukienką i rozwiał jej długie, różowo-fioletowe włosy, których kosmyki przysłoniły częściowo twarz dziewczyny.
Serce podeszło mi do gardła. Położyłam rękę na rękojeści noża zabranego dowódcy elfów. Nie był najlepszą bronią do walki z wiatrem, motylem i puszczą, ale nic innego nie miałam. Cofnęłam się kilka kroków, żeby utrzymać bezpieczny dystans między mną a moją rówieśniczką.
– Przyszła ze mną, Eladiero.
Drgnęłam, kiedy usłyszałam za plecami głos Blanki. Wiatr momentalnie ustał.
– Nie mogłaś tak od razu? – spytała z wyrzutem w głosie nastolatka. – Wiesz, ile się namęczyłam, żeby ją przestraszyć? Myślisz, że to ot tak się robi?
– Świetnie ci poszło – zapewniła ją brązowowłosa dziesięciolatka. – To z wiatrem było niezłe.
– Dzięki – odburknęła Eladiera nadal z niezadowolonym obliczem.
Byłam tylko w stanie stać z bijącym sercem oraz otwartymi ustami i przyglądać się ich wymianie zdań. Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.
– Dobra, chodźmy już – rzekła po chwili Blanka. – Enancja nie będzie zadowolona, jeśli nie przyprowadzę jej na czas.
– Blanka! Blanka!
– Kim ona jest? Widziałaś, jak się przestraszyła? Widziałaś?
Wszystkie trzy momentalnie odwróciłyśmy się w kierunku dziecięcych głosów. Jednak ich właściciele nie mieli zamiaru stać w bezpiecznej odległości, bo podbiegli i wtulili się w Blankę, prawie ją przewracając na ziemię.
Stałam nadal, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić i przyglądałam się całej scenie. Głosy należały do dwóch małych chłopców. Starszy mógł mieć na oko z sześć lat i białą czuprynę, spod której na świat patrzyły bystre, błękitne oczy. Drugi chłopczyk zdawał się trochę młodszy, a kosmyki opadające na jego czoło były cytrynowe i ciekawie wyglądały w zestawieniu z zielonymi tęczówkami oraz delikatnymi rysami twarzy.
Ich wygląd skojarzył mi się automatycznie z kolorami widzianych przed chwilą motylków, ale nie miałam pewności, że to na pewno oni.
– Co wy tu robicie? – ofuknęła ich Eladiera, patrząc na obu krytycznym wzrokiem. – Jak ojciec się dowie, że się tu zapuszczacie...
– Nie dowie się – zapewnił ją od razu starszy chłopczyk. – Jest z Enancją przy starym drzewie.
– Skąd wiesz? – Blanka rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.
– Cordell podsłuchał, że tam pójdą – odparł i wskazał ręką na młodsze dziecko.
– A wcale, że nie! – zaprzeczył od razu chłopczyk, potrząsając główką i wprawiając cytrynowe włosy w ruch. – To Iterb podsłuchiwał!
– Tak czy inaczej powinnaś ich lepiej pilnować – powiedziała Blanka, zwracając się do dziewczyny z fioletowymi włosami.
– Ja ich powinnam pilnować? – oburzyła się Eladiera. – To też twoi bracia!
Bracia? Czyli, że oni są rodzeństwem? Przyjrzałam się ukradkiem i stwierdziłam, że nawet nie są do siebie podobni z rysów twarzy, nie mówiąc już o kolorze włosów i oczu.
– Ale ty jesteś starsza – odparła z uśmiechem Blanka.
– Co wcale nie znaczy, że to mój obowiązek – odgryzła się Eladiera.
Stałam i patrzyłam na rodzeństwo, bojąc się odezwać i wtrącić do ich wymiany zdań. Gniew dziewczyny z fioletowymi włosami na razie skierowany był na jej siostrę, ale dokładnie pamiętałam, że przecież przed chwilą wywołała wiatr i próbowała mnie stąd wykurzyć. Rozsądnie więc starałam się nie rzucać w oczy.
– Blanka, kim ona jest? – zniecierpliwił się w końcu Cordell, a wszystkie spojrzenia skierowały się ponownie na mnie.
Świetnie, tego mi właśnie brakowało.
– Enancja powiedziała, że do skraju Aldasne zbliżają się podróżni z nieuśmiercalną. Miałam dopilnować, żeby nieuśmiercalna nie weszła na nasz teren, a jeśli ktoś inny chciałby iść dalej, to zaprowadzić do niej. No i ta jedna chciała. – Brązowowłosa dziewczynka wskazała na mnie ręką.
– A dlaczego chciałaś tu przybyć? – zapytał tym razem starszy z braci. Jeśli dobrze pamiętałam, to nazywał się Iterb.
Przełknęłam ślinę. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Że przysyła mnie Augsne, która od wieków nie żyje? Że szukam wielkiego drzewa ze snu? A może, że potrzebny mi pierścień?
– Ja... Nie wiem, czy mi uwierzycie...
– Żeby się o tym przekonać, musisz nam powiedzieć – wtrąciła się Eladiera, krzyżując ramiona na piersi. – Jak ty się w ogóle nazywasz?
– Almáriel – odparłam cicho. Moje imię z tego świata dziwnie brzmiało w moich ustach. – W skrócie to przysłała mnie kobieta, która nie żyje od wieków. Widziałam ją we śnie i pokazała mi puszczę z ogromnym drzewem, a że to podobno jedyna puszcza w całym Ampelium, to postanowiłam spróbować swojego szczęścia i tu przyszłam – wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
– Almáriel – powtórzyła po mnie Eladiera. – Nie wiedziałam, że Girts ma córkę.
– Girts nie ma córki – sprostowała od razu Blanka. – Tylko syna.
– Dlaczego więc ma imię po jedynej królowej Ampelium? – zapytał starszy z chłopców, wyraźnie ciekawy odpowiedzi.
Wszystkie cztery pary oczu skierowały spojrzenia na mnie, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
Wzruszyłam ramionami. Chyba nie byłby to dobry pomysł, jeśli bym rozpowiadała wszystkim na prawo i lewo, kto jest moim ojcem.
– Też chciałabym wiedzieć – powiedziałam w końcu i szybko zmieniłam temat, zanim spróbowaliby dalej dociekać. – Zaprowadzicie mnie do tej całej Enancji, czy jak jej tam? Moja siostra zaraz zacznie się martwić, że długo nie wracam, a tego chciałabym uniknąć.
Eladiera przyjrzała mi się jeszcze raz uważnie, a potem skinęła głową i zaczęła iść pewnym krokiem przez plątaninę zieleni w sobie tylko znanym kierunku. Blanka zaraz poszła w jej ślady, a chłopcy jakby wyparowali. Dopiero po chwili dostrzegłam dwa motylki, latające dookoła sióstr i to potwierdziło moje wcześniejsze przypuszczenia, że to jednak braci widziałam na sekundę przed spotkaniem z moją fioletowowłosą rówieśniczką.
Tym razem nie przedzieraliśmy się przez puszczę zbyt długo. Wydawało mi się, że minęło dosłownie kilka minut, a już roślinność zaczęła się przerzedzać. Zaraz wyszliśmy na polanę i aż otworzyłam usta ze zdziwienia.
Mieliśmy przed sobą sporą, otwartą przestrzeń porośniętą zieloną trawą i kolorowymi kwiatami, ale nie to wprawiło mnie w zdumienie. Na środku polany rosło olbrzymie drzewo, które spokojnie mogłoby być wielkości jakiegoś wieżowca. Jego korona zakrywała całe niebo, a przez liście docierało do nas stosunkowo mało światła, więc polanę całkowicie spowijał półmrok.
– Tata! Tata!
Szybko zamknęłam usta i skierowałam wzrok w kierunku okrzyków w samą porę, żeby zobaczyć jak Cordell i Iterb wtulają się w mężczyznę o jasnej czuprynie, prawie go wywracając.
Ojciec rodzeństwa, bo to najpewniej był on, biorąc pod uwagę, jak go nazwali, uśmiechnął się jeszcze szerzej, kiedy dostrzegł swoje córki, ale ten uśmiech szybko zastąpił pytający wyraz twarzy, kiedy jego wzrok spoczął na mnie.
– Cześć, tato – przywitała się Blanka. – To jest Almáriel. Enancja chciała się z nią widzieć. Znaczy może nie konkretnie nią, ale kimś, kto zechce iść dalej.
– Istotnie. Kazałam ją tu przyprowadzić.
Drgnęłam z zaskoczeniem na dźwięk kolejnego głosu. Dopiero teraz dostrzegłam, że spod wielkiego drzewa zmierza ku nam jakaś kobieta. Na moje oko podchodziła pod trzydziestkę. Zielone oczy miała podkreślone ciemnoróżowymi cieniami, a na prostych, kasztanowo-czerwonych włosach nosiła wianek z drobnych, niebieskich kwiatków, który kolorystycznie idealnie pasował do długiej do ziemi, błękitnej sukni. Wyprostowana sylwetka kobiety emanowała gracją, ale też jakąś pewnością siebie.
– Dziękuję, Blanko – odezwała się ponownie kobieta, która musiała po prostu być Enancją, bo innego wyjścia nie widziałam.
– Nie ma sprawy – odparła dziewczynka z uśmiechem, który, jak już zdążyłam zauważyć, rzadko znikał z jej ust.
– Aeginie, dzieci, byłabym wdzięczna, gdybyście zostawili nas samych.
Wszyscy bez słowa wykonali polecenie. Tylko Eladiera skrzywiła się, kiedy określono ją dzieckiem. W sumie jej się nie dziwiłam; żadna nastolatka nie lubiła, gdy ktoś ją lekceważył.
– A więc przybyłaś nas zniszczyć – powiedziała Enancja, kiedy zostałyśmy same i wyraźnie posmutniała. – Wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, ale nie sądziłam, że tak szybko i za mojego panowania.
Zmarszczyłam brwi, starając się pojąć to, co do mnie mówiła. Jak to miałam ich zniszczyć? Przybyłam tu tylko, podążając za wskazówkami Augsne i zdecydowanie nie miałam zamiaru wybijać całego gatunku motyli. Ba, nawet jednego nie planowałam pozbawić życia.
Enancja przyjrzała mi się uważniej i chyba dostrzegła moje zdziwienie, bo zaczęła mówić dalej.
– Przybyłaś po pierścień, prawda?
Niepewnie skinęłam głową. Nie było sensu tego ukrywać, poza tym skoro kobieta sama o tym wiedziała...
– Więc jednak nas zniszczysz. Widzisz tamto drzewo? – Wskazała ręką na środek polany, a ja ponownie skinęłam głową.
Trudno byłoby przeoczyć drzewo wielkości wieżowca.
– Ono daje życie kolejnym pokoleniom motyli – powiedziała Enancja, wyjaśniając mi dalej. – A jemu daje życie pierścień, po który przybyłaś.
W tym momencie zrozumiałam wszystko. Zabierając amulet, podpiszę wyrok na wszystkie motyle. Przed oczami stanęły mi uśmiechnięte twarze Cordella i Iterba, kiedy wtulali się w Blankę. Nie mogłam im tego zrobić... Już fakt, że odnajdując pierścień, sprawię, że siostra Ugunsa odejdzie, sprawiał, że wcale nie miałam ochoty, żeby amulet wpadł w moje ręce, a teraz jeszcze to...
– Nie zabiorę go – powiedziałam cicho, a Enancja obdarzyła mnie zdumionym spojrzeniem. – Nie chcę was wszystkich zabić.
– Cóż... Obawiam się, że ta decyzja nie należy do ciebie – odparła spokojnie kobieta.
W tym momencie ziemia zatrzęsła mi się pod stopami. Z trudem złapałam równowagę i uchroniłam się przed upadkiem na trawę. Spojrzałam z niepokojem w miejsce, w którym przed chwilą stała dystyngowana kobieta, ale już jej tam nie było. Za to w niebo wzbił się czerwono-zielony motyl.
Ziemia rozstąpiła się koło mnie i w górę wystrzeliły korzenie. Po ich grubości jednoznacznie stwierdziłam, że musiały należeć do ogromnego drzewa. A ono musiało należeć do gatunku erro, bo bez problemu sobie nimi ruszało. Jak wcześniej ta umiejętność rośliny mnie przestraszyła, to teraz byłam bezgranicznie przerażona.
Przełknęłam ślinę i starałam się cofnąć, ale korzenie otaczały mnie już z każdej strony. Nie miałam, gdzie uciec.
Nagle kolejny fragment ziemi się zapadł i następny korzeń wystrzelił w górę, ale zatrzymał się na wysokości moich dłoni. Wtedy go dostrzegłam. Na jego końcu zaczepiona była złota obrączka z zielonkawym kryształkiem. Amulet ziemi.
Erro upuściło mi go pod nogi.
Przez chwilę nie działo się nic, a później, korzenie zniknęły pod ziemią. Jedynymi rzeczami, które wskazywały na to, że kiedyś tu się znajdowały, były grudy ziemi leżące na zielonej trawie i pierścień pod moimi stopami.
Enancja miała rację. Drzewo zdecydowało, a jedyne wyjście, jakie mi zostało, to podniesienie pierścienia.
Schyliłam się i zamknęłam amulet w zaciśniętej dłoni. Nie chciałam założyć go na palec, bo obawiałam się, że tym samym podpiszę wyrok na motyle i Augsne. Miałam nadzieję, że tego nie zrobiłam w momencie, w którym go podniosłam. Moje poczucie odpowiedzialności buntowało się bowiem przed pozostawieniem go na łasce losu na środku polany, choć mógł być to kolejny błąd.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro