Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18

Abelard  Redion by KaLTEANLAGEN

Na dworze niedawno wstał świt, jednak wraz z Ernitim już od jakiegoś czasu byliśmy w drodze. Wczoraj noc zastała nas przy mostach Yamtathule, skąd już było rzut kamieniem do Wrót Światów. Jednak pewna, niestety spokrewniona ze mną osoba stwierdziła, że nie będziemy się narażać i przekraczać ich po ciemku. Nawet nie pomogło tłumaczenie, że miałem zupełną kontrolę nad naszymi wierzchowcami oraz że drewniane konstrukcje były solidne i w niczym nie przypominały rozpadającego się mostu, przez który przebiegła jakiś tydzień temu Amalda i przez przypadek przeniosła się do świata ludzi.

Erniti pozostał nieprzebłagany i tym oto sposobem straciliśmy kilka cennych godzin, w czasie których to uparte stworzenie, zwane Almáriel, mogło już dawno wrócić do swojego domu i zniknąć w tłumie ludzi.

i kogo Andreth obarczyłaby za to winą? Ernitiego? O, nie nie nie. Oczywiście, że mnie. Przecież to ja dowodziłem wyprawą, na której zaginęła Amalda, przez co jej siostra teraz uciekła. Nie będzie tłumaczenia, że to Erniti był za nią odpowiedzialny, od kiedy wróciliśmy do oazy. Nie dotrze do Andreth też wyjaśnienie, że to on opóźnił pościg. Przecież to ja nadal byłem starszy rangą i powinien podporządkować się moim rozkazom, a inną sprawą było, że wcale nie miał takiego zamiaru.

Nie mogłem też go zostawić i pojechać samemu, bo Almáriel za nic by ze mną nie wróciła. Wyraźnie za mną nie przepadała, a wręcz mną gardziła, zupełnie nie wiem z jakiego powodu. Jego jednak przynajmniej czasem była skłonna wysłuchać.

i dlatego dopiero niedawno przekroczyliśmy mosty. Na całe szczęście obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek. Noc zresztą minęła podobnie. Dzięki odrobinie wysiłku zwierzęta stawały mi się posłuszne.

Co prawda moją wrodzoną mocą była możliwość rozumienia języków owadów i porozumiewania się z nimi, ale przez pewien "wypadek" moje umiejętności wyewoluowały w takim kierunku.

Myślami przeniosłem się do tamtego dnia. Wracaliśmy wtedy z matką konno do stolicy. Działo się to jeszcze na długo przed momentem, w którym Janis wpadł na genialny, jego zdaniem, pomysł ożenienia się z ludzką kobietą. Powoli zapadał zmrok, a my mieliśmy przed sobą jeszcze długą drogę. Andreth zdecydowała nie zatrzymywać się na noc.

To był poważny błąd. Trafiliśmy na wilki.

Nie pamiętam dokładnie przebiegu wydarzeń, ale pewne było to, że nas otoczyły. Wtedy moja matka dotknęła mnie i spojrzała głęboko w oczy. Głos wewnątrz mojego umysłu nakazał mi przemówić do zwierząt i rozkazać im odejść. Jakaś część mnie cicho się buntowała i twierdziła, że przecież umiałem rozmawiać tylko z owadami, więc nie istnieje najmniejsza szansa. Nie dość, że nie mogły mnie zrozumieć, to tym bardziej nie potrafiłem nimi manipulować i wpływać na ich umysły.

Głos jednak nie dał mi wyboru. Zrobiłem to, co chciał. Poczułem, jakby coś we mnie pękło. Wilki jakimś cudem zrozumiały mnie i dostosowały się do polecenia. Odeszły. A moja umiejętność pozostała. Od tamtej pory mogłem porozumiewać się z każdym zwierzęciem i nawet przekonywać ich do swoich racji.

Kiedy wróciliśmy do stolicy, Andreth zabroniła mi mówić o tym komukolwiek. Sama też nigdy więcej nie wracała do tego zdarzenia, jakby nie miało ono wcale miejsca. Jakby to nie miało znaczenia, że jej syn został przymuszony do zrobienia rzeczy dla niego niewykonalnej, dzięki której już nigdy nie będzie tym zwykłym elfem o jednej jedynej mocy.

W sumie ciekawiło mnie, czy ta kobieta potrafiła i innych zmuszać do poznania nowej umiejętności. Czy może jednak przez to, że dzieliłem z nią tę samą krew, tym razem jej się udało? Ewentualnie, istniała możliwość, że te moce były na tyle spokrewnione, że nawet bez jej manipulacji mógłbym się tego nauczyć. Jeśli tylko bym wystarczająco to ćwiczył.

Teraz jednak już nie dowiem się, czy osiągnąłbym porozumienie z innymi stworzeniami niż owady, gdyby nie ingerencja matki.

– Zaraz będziemy na miejscu. – Głos Ernitiego wyrwał mnie z zamyślenia.

– Bylibyśmy już dawno, gdybyś się nie uparł zostać przed mostami na noc – odwarknąłem i skupiłem się na drodze przed nami, dając mu tym samym do zrozumienia, że nie mam ochoty z nim rozmawiać.

– Albo bylibyśmy gdzieś na dnie rzeki – odparł Erniti beztroskim tonem, a ja resztkami woli powstrzymałem się przed odpowiedzią, zaciskając usta w wąską linię. Naprawdę nie chciałem, żeby atmosfera między nami jeszcze bardziej zgęstniała. Dalej więc jechaliśmy w milczeniu.

Zgodnie z zapowiedzią ciemnowłosego elfa, już po chwili dotarliśmy do najbardziej uczęszczanych, bo znajdujących się najbliżej stolicy, Wrót Światów. Strażnik zmierzył nas podejrzliwym spojrzeniem, kiedy zeskoczyliśmy z koni.

– Bez zezwolenia i tak nie przejdziecie – rzekł, zanim zdążyliśmy wyjaśnić powód naszej wizyty.

– Spokojnie, wiemy o tym doskonale i raczej wpadliśmy w innej sprawie – powiedział do gnoma Erniti, przywdziewając na usta uśmiech. Ja, stojąc od niego w odległości jakiś pięciu metrów, widziałem, że był sztuczny. Zatem Strażnik Wrót też na pewno to zauważył.

Nie rozumiałem, jak można się tak irytująco szczerzyć w takiej chwili. To nie była zwykła przejażdżka po okolicy w letni dzień. Nie znajdowaliśmy się tu dla zabawy, najmniejszy błąd mógł nas dużo kosztować, a ten nie wysilił się nawet na tyle, aby jego uśmiech choć trochę wyglądał na przekonywający.

Przewróciłem oczami na zachowanie mojego młodszego brata. Myślał, że pozjadał wszystkie rozumy. Stwierdziłem, że lepiej, jeśli to ja teraz przejmę ster. Podszedłem bliżej tej dwójki.

– Szukamy takiej jednej młodej półelfki – wtrąciłem się do rozmowy. – Jasne, falowane włosy i szaroniebieskie oczy. Mogła się zachowywać podejrzanie i próbować przekroczyć Wrota. Możliwe, że towarzyszył jej starszy elf z jasnobrązowymi, falowanymi kudłami i lekką nadwagą.

– No była tu taka jedna tuż przed świtem – odparł jakby od niechcenia gnom. – Myślała, że jest na tyle sprytna, żeby przekroczyć Wrota. Odesłałem ją tam, skąd przyszła – rzekł z pewną dumą w głosie.

– Czyli gdzie? – zapytałem, już widząc w swoich myślach, jak dopadam tą małą, upartą istotę i sprowadzam tam, gdzie jej miejsce.

– Nie patrzyłem – odparł beztrosko Strażnik Wrót.

– Jak to nie patrzyłeś?! – powiedziałem trochę głośniej, niż planowałem.

– Moim obowiązkiem jest pilnowanie, żeby nikt nie przekroczył Wrót Światów, a nie patrzenie, gdzie taki śmiałek później się uda – odrzekł urażonym tonem i poprawił melonik na głowie, a ja już czułem pod skórą, że zaraz wybuchnę niekontrolowaną złością.

– Dziękujemy bardzo, Strażniku. – Erniti ponownie uśmiechnął się do gnoma i odciągnął mnie kawałek. – Nie rób sobie jeszcze więcej wrogów – rzekł do mnie cicho, złowróżbnym tonem i jak gdyby nigdy nic, poszedł rozejrzeć się po okolicy.

Nie było go dłuższą chwilę, a ja starałem się opanować i przez przypadek nie zamordować stojącego nieopodal gnoma, który nadal miał mnie na oku, tym samym jakby zaprzeczając swojemu stwierdzeniu, że nie obserwuje przybyszów zmierzających do Andolegaz.

Już miałem to jakoś skomentować, kiedy pojawił się Erniti i oznajmił, że chyba wie, w którą stronę się udali. Choć raz jego górskie pochodzenie i umiejętności tropienia się na coś przydadzą.

Mój przyrodni brat stwierdził, że nie mogli odjechać daleko, bo ślady są świeże no i gnom twierdził, że byli tu tuż przed świtem. Oby miał rację, szczególnie że obrał kierunek w stronę stolicy – Slime nuqurena. Trochę nietypowe, jeśli Almáriel chciała wrócić do swojego świata. W tamtym kierunku nie było żadnego przejścia, a tylko mogła wpaść w łapy swojego stryja.

– Też to czujesz? – zapytał nagle Erniti, kiedy wkroczyliśmy na trawiastą równinę.

Posłałem mu w odpowiedzi pytające spojrzenie.

– Zapach dymu. Coś jakby spalona trawa – wyjaśnił, a wtedy poczułem, że faktycznie ma rację.

Wiedzeni przeczuciem skierowaliśmy bez słowa swoje wierzchowce w tamtym kierunku. Już po chwili naszym oczom ukazały się małe, czarne kręgi spalonej trawy. Nie to jednak przykuło naszą uwagę, a trzy trupy całe we krwi, leżące nieopodal. W dwóch z nich bez problemu dało się rozpoznać ludzi króla. Trzecim okazał się Keal.

Przez chwilę siedziałem na końskim grzbiecie całkiem zdezorientowany. Co tu się właściwie stało? i najważniejsze, gdzie jest Almáriel? Czyżby oddalając się od Wrót Światów, trafili na patrol Girtsa? Całkiem prawdopodobne, choć czy Keal był aż tak głupi, by pchać się w ich łapy, zamiast ominąć ich szerokim łukiem? No i co do cholery jasnej stało się z tą głupią dziewczyną! Zabrali ją ze sobą czy może gdzieś uciekła? Cokolwiek się tu wydarzyło, musiało to nastąpić całkiem niedawno, bowiem krew wciąż jeszcze nie zaschła.

Erniti w przeciwieństwie do mnie nie tracił czasu na domysły. Od razu zeskoczył z konia i obejrzał dokładnie miejsce zdarzenia. Pochylił się nawet nad tym zdrajcą Kealem i wtedy przez jego twarz przebiegł grymas zaskoczenia.

– On jeszcze żyje – wyjąkał z trudem mój przyrodni brat, kiedy posłałam mu pytające spojrzenie.

– Zostaw tego zdrajcę. Zasłużył sobie na taki los. Mógł nie pomagać tej głupiej półelfce, a jeśli już, to mógł ją chociaż lepiej bronić. A on co? Z jego umiejętnościami, pewnie nie wytrzymał nawet kilku minut walki. Stary głupiec. A ta cała władczyni ognia – powiedziałem szyderczo, wskazując na czarne wypalone w trawie koła – pewnie jeszcze musiała go bronić. Ciekawe, czy już ją zabili? – zakpiłem. – Trzeba znaleźć Almáriel, póki trop jest jeszcze świeży.

Erniti zdawał się, jakby nie słyszeć moich słów. Zaczął rozcinać koszulę Keala, żeby móc położyć ręce bezpośrednio na jego piersi.

– Kazałem ci go zostawić. Obrażenia są zbyt poważne, żebyś mógł go uratować i tylko zmarnujesz cenną energię – warknąłem cicho w kierunku brata, ale ten znowu mnie zignorował.

Zeskoczyłem z grzbietu wierzchowca i momentalnie znalazłem się przy nim. Chwyciłem Ernitiego za ubranie i miałem zamiar odciągnąć go od umierającego elfa, ale wtedy on spojrzał mi pewnym wzrokiem w oczy.

– Jeśli mi nie pozwolisz go uratować, to bliźniaczki dowiedzą się, przez kogo umarł. A wtedy możesz być pewny, że dziewczyny nigdy ponownie ci nie zaufają, więc nie będziesz w stanie wykonać ani jednego z rozkazów swojej matki.

Zmroziłem go spojrzeniem, ale ten jakby nic sobie z tego nie robił. Nie bał się mnie i nie zamierzał mi ulec. Jeszcze przez chwilę trwał nasz pojedynek na spojrzenia, ale w końcu stwierdziłem, że muszę odpuścić. Erniti na pewno spełniłby swoją groźbę. Puściłem go, nie ukrywając swojego gniewu.

Elf nie tracąc ani chwili, zabrał się do roboty. Widziałem, jak z każdą chwilą uchodziła z niego energia, a stan Keala wcale się nie poprawiał. i dobrze, najlepiej dla mnie by było, gdyby umarli tu oboje. Jeden z powodu obrażeń, a drugi z wyczerpania. Miałbym ich z głowy. Żaden z nich nie będzie mi przeszkadzał ani opóźniał.

Niestety, nic takiego się nie stało. Po długich minutach, które zdawały się godzinami, zdrajca odzyskał równy oddech, a jego rana na brzuchu znikła bez śladu. Erniti za to zdawał się wykończony i był blady jak papier. Coś czułem, że niewiele brakowało, a i on osunąłby się na ziemię bez przytomności. Mogłem śmiało zgadywać, że to jego jedne z najtrudniejszych uleczeń w życiu i najpewniej wcale nie minąłbym się z prawdą.

– i co? Jesteś z siebie dumny? – zapytałem drwiąco, a on o dziwo skinął głową.

– Będę mógł w przeciwieństwie do ciebie spojrzeć w lustro i nie zobaczę bezdusznego mordercy – powiedział słabym głosem.

Automatycznie wszystko się we mnie zagotowało. Miałem ochotę wstać i mu przyłożyć, ale w tym właśnie momencie Keal poruszył się niespokojnie i otworzył oczy. Erniti momentalnie pochylił się nad nim.

– Gdzie jest Angela? – zapytał mój brat i wpatrywał się w tego zdrajcę z wyczekiwaniem.

– Pewnie ją zabrali... Było ich zbyt wielu... Nie miałem szans... – wychrypiał z wielkim wysiłkiem i znowu zamknął oczy, a przez jego twarz przebiegł grymas bólu.

Ani trochę mu nie współczułem. Zasłużył sobie. Za to Erniti przyglądał mu się z troską pomieszaną ze strachem.

– Kto ją zabrał? – zapytał mój przyrodni brat, choć oboje znaliśmy doskonale odpowiedź.

– Ludzie króla.

Zacisnąłem zęby ze złością. Cudownie. Jak niby miałem ją odbić z pomocą wyczerpanego po leczeniu elfa i zdrajcy, który aktualnie nie dał rady nawet usiąść? Zapowiadała się niezła zabawa – pomyślałem ironicznie.

Nie miałem innego wyjścia, jak rozbić tu choćby i tymczasowy obóz. Nie mogłem wziąć tych gości w drogę, bo od razu by mi się poprzewracali. Na dodatek znacząco opóźnialiby marsz. Nawet na koniu zapewne nie mogliby się utrzymać. Dlatego więc zaciągnąłem tę niereformowalną dwójkę bardziej w krzaki, aby nikt z drogi ich nie widział i nie mógł nas zaatakować. Potem wysłałem turiona do Naftalena, żeby jak najszybciej tu przybył. Był jednym z naszych najlepszych wojowników; na pewno się przyda, gdy będziemy odbijać Almáriel. Jednocześnie zacząłem przyrządzać jakikolwiek posiłek. Może chociaż dzięki temu szybciej staną na nogi i będziemy mogli prędzej ruszyć w drogę?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro