Rozdział 14
Girts Lirryns
Wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Słońce wisiało nisko nad murami zamku i otaczającej go stolicy i zarazem jedynego miasta w Ampelium – Slime nuqurena. Cienie, które padały na dziedziniec, z każdą chwilą stawały się coraz dłuższe. Od patrzenia pod światło miałem mroczki przed oczami. Z irytacją odwróciłem wzrok i skupiłem się na ćwiczących na kamiennych płytach zbrojnych. W tym już nie przeszkadzało mi słońce. Oparłem się wygodniej o ramę wielkiego okna w mojej sypialni.
Kilkoro elfów okładało się zawzięcie treningowymi mieczami pod czujnym okiem swojego mentora. Nie oni jednak zwracali na siebie moją uwagę, a łucznik, który zawzięcie ćwiczył na przeciwległym końcu dziedzińca. Mogłem sobie doskonale wyobrazić świst strzały, kiedy przecinała powietrze, lecąc w kierunku zawieszonej tarczy. Prawie nigdy jednak nie osiągała swojego celu. Trafiała w ścianę drewnianego budynku, ze zgrzytem odbijała się od kamiennych płytek lub znikała gdzieś, by nigdy już się nie odnaleźć. Elf jednak się nie poddawał i z dziwnym uporem wracał ciągle na swoje stanowisko z nowym pękiem pocisków. Przypominał mi mojego zmarłego brata. Choć on był wyśmienitym strzelcem, nie od zawsze mu to wychodziło i setki godzin spędził – tak jak ten elf – z łukiem w ręku. Obaj byli tak samo uparci. To właśnie przez ten upór mój brat w końcu zginął.
Razem z myślami o Janisie wróciło do mnie to dziwne zdarzenie sprzed jakiegoś miesiąca. Nie odnaleźliśmy tych tajemniczych dziewczyn. Jakby zapadły się pod ziemię. Żaden patrol wysłany w tamte strony ich nie spotkał, ani nie wpadł na ich trop. Słuch o nich zaginął. Tak, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Albo może uciekły do świata ludzi? Nie, to niemożliwe, żaden normalny elf nie zdobyłby się na coś tak niebezpiecznego. Ale czy one właściwie były normalne? I co najważniejsze, czy mieliśmy do czynienia z elfkami pełnej krwi?
Nie miałem pojęcia, co mam o tym myśleć. Byłem praktycznie pewien, że mój brat umarł bezpotomnie, ale to zdarzenie zasiało w moim sercu ziarenko niepewności, które z każdym dniem coraz bardziej wzrastało, burząc mój spokój. A było się czym przejmować, tym bardziej że najpewniej one posiadały medalion, który był wcześniej jednym z atrybutów władzy, zanim zaginął. To by wyjaśniało ten ich lód i nagłe zniknięcie. Możliwe, że podzieliły się nim na pół. Jakim jednak cudem wpadł on w ich ręce? O ile dobrze pamiętałem, zniknął zaraz po śmierci mojego brata. Nikt nie widział go od szesnastu lat. Najpewniej przez jego brak diry zignorowały koronację, a przez to, co jakiś czas trafiał się elf, który próbował kwestionować moje prawa do tronu.
Zacisnąłem z irytacją pięść i uderzyłem nią o ścianę. Nienawidziłem niewiedzy i braku kontroli nad sytuacją chyba najbardziej ze wszystkiego.
– Znowu się zamartwiasz...
Jak na komendę odwróciłem się w kierunku głosu. Kobieta w długiej, zielonej sukni do ziemi patrzyła się na mnie smutnymi oczami w kolorze błękitu, tak podobnymi do moich. Rude włosy miała misternie upięte na czubku głowy, a do piersi przytulała niemowlaka śpiącego w jej ramionach. Teraz delikatnie położyła dziecko na środek łoża, by go niechcący nie zbudzić, podeszła do mnie i objęła ramionami.
Jeszcze chwilę patrzyłem na niemowlaka. Toluen, mój syn. Taki mały i bezbronny. Nawet choćby tylko dla niego musiałem wygrać wojnę domową, żeby on już nie musiał się z tym mierzyć, kiedy zasiądzie na tronie. I odzyskać medalion, żeby nie wysłuchiwał, że nie jest prawdziwym królem, bo nie posiada jednego z najważniejszych atrybutów władzy.
– Co się dzieje? Chodzisz całymi dniami nieobecny. – Żona wyrwała mnie z zamyślenia. – Przecież widzę, że coś jest nie tak – wyszeptała, wtulając twarz w moją pierś.
– Wszystko jest w porządku – odparłem, odwracając wzrok. Mimochodem zauważyłem, że kolejne kosmyki włosów Limesy zrobiły się czerwone.
– Przepracowujesz się.
– A ty zamartwiasz – odrzekła szybko, uśmiechając się delikatnie i zerkając na mnie spod rzęs. Tak bardzo kochałem ten uśmiech.
Teoretycznie płacono różne ceny za korzystanie ze swoich mocy. Praktycznie jednak prawie zawsze opierały się one na zużywaniu energii korzystającego. Limesa zaliczała się do tej małej grupy, która za używanie nadnaturalnych zdolności płaciła inaczej. Każde uzdrowienie kosztowało ją nowy pukiel czerwonych włosów. Nie oznaczało to jednak, że się nie męczyła. Dobrze wiedziałem, ile energii i cierpliwości traciło się na same spotkania z petentami, ale ona wydawała się mieć ich nieprzebrane pokłady. Mimo że elfy kochały swoją królową i dobrze wpływało to na nasz wizerunek, to nie mogłem pozwolić, żeby zapracowała się na śmierć. Ktoś od czasu do czasu powinien przywołać ją do porządku, nawet jeśli kilka dni wolnego miałoby potencjalnie popsuć nastroje wśród niskich elfów i tak już niezadowolonych z przymusowego poboru do wojska.
– A więc, co się dzieje?
Niestety dla mnie moja żona należała do osób, które trudno było okłamać lub odesłać z wymyśloną naprędce odpowiedzią.
– Znowu demony z przeszłości? – I jak widać, była też niesłychanie uparta.
– I tak i nie – odpowiedziałem wymijająco, znowu wpatrując się w widok za oknem. Choć na dziedzińcu nadal trwały ćwiczenia, to łucznika już nie było. Jednak nie aż tak bardzo przypominał mojego brata, jak mi się wydawało; poddał się dużo szybciej.
– Te dziewczyny? – Limesa zaryzykowała, zadając kolejne pytanie. Mruknąłem coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Czy ona choć raz mogła nie być aż tak domyślna?
– A więc o to chodzi... – Westchnęła i usiadła na łóżku obok naszego maleńkiego synka. Tak długo się o niego staraliśmy, że teraz Limesa nie potrafiła go zostawić na więcej niż kilka krótkich chwil. Za to ja poświęcałem Toluenowi bardzo mało uwagi. Cały mój czas pochłaniały obowiązki, walka z rebeliantami, a teraz jeszcze myśli ciągle krążyły wokół jednego tematu. Cóż, najwyższy czas to zmienić.
Delikatnie chwyciłem kasztanowłosego malca w ramiona, a on jak na zawołanie otworzył duże, błękitne oczy i zaczął się we mnie wpatrywać. Pomachałem dłonią nad jego twarzą, a on wyciągnął w moim kierunku małe rączki i uśmiechnął się szeroko, chwytając w nie moje palce.
– Ciekawe, jaką ma moc – rzekłem niby do siebie, ale po cichu licząc, że odwrócę tym uwagę Limesy od mojego martwienia się.
– Dowiesz się za szesnaście lat – odparła, wyjmując mi malca z ramion.
W dniu szesnastych urodzin objawiały się wrodzone specjalne umiejętności elfów. U każdego proces ten przechodził nieco inaczej, ale wszystko szło zazwyczaj jednym schematem. Czasami, jeśli moc była dość silna, pierwsze jej oznaki i niekontrolowane wybuchy pojawiały się wcześniej. Mimo że chciałem wiedzieć, jaką mocą dysponuje mój syn, nie miałem ochoty, żeby niechcący zniszczył połowę stolicy, ale że w rodzie Lirryns przekazywaliśmy dość silne geny magiczne, niekontrolowanego objawienia przed szesnastymi urodzinami nie można było wykluczyć.
– Ale nie zmieniaj tematu. Rozmawialiśmy o czymś innym – przypomniała Limesa, posyłając mi surowe spojrzenie.
– O twoim przepracowywaniu się? – zapytałem, uśmiechając się niewinnie.
Niestety nie dała się zbić z tropu.
– Nie, o twoim martwieniu się bez powodu – odparła poważnym tonem.
– Ale przepracowywanie się też jest poważnym problemem. Co ja zrobię, jeśli nagle staniesz się czerwonowłosa?
Limesa wstała i skierowała się urażonym krokiem w stronę wyjścia z komnaty. Wątpiłem, żeby obraziła się naprawdę, ale z kobietami nie warto ryzykować.
– Oj nie gniewaj się, żartowałem przecież...
Podszedłem do niej i zacząłem łaskotać synka, na co zareagował wybuchem śmiechu. Moja żona też od razu się uśmiechnęła, zanim sobie przypomniała, że miała udawać urażoną. Miałem jej na to zwrócić uwagę, ale drzwi do komnaty otworzyły się z łoskotem, a do środka zajrzał niepewnie zdyszany strażnik.
– Przepraszam, że przeszkadzam, Wasze Wysokości, ale chyba trafiliśmy na trop jednej z tych dziwnych dziewczyn...
Szybko wymieniliśmy z Limesą spojrzenia, a potem bez słowa pogłaskałem jeszcze synka po kasztanowych puklach i wyszedłem z komnaty za jednym z wiernych poddanych.
Przy drzwiach jak cień pojawiła się Tea Mroga, dowódczyni gwardii, ale dałem jej znak, żeby tu została i pilnowała lepiej królowej oraz mojego syna. Nie była szczególnie zadowolona, że ominą ją wieści, ale nie zaprotestowała.
Przemierzałem kolejne korytarze za strażnikiem, ale myślami znajdowałem się gdzieś daleko. Czy istniała możliwość, że te dziewczyny były córkami mojego brata? U elfów trudno ocenić wiek, bo można mieć od kilkunastu do prawie trzystu lat, a nadal wyglądać jak nastolatek, więc to o niczym nie świadczyło. Skoro jednak wszystko wskazywało, że były bliźniaczkami, ich matką najpewniej musiała być ludzka kobieta, bo u nas ciąże mnogie praktycznie nigdy nie występowały. Ba, każde poczęcie dziecka stanowiło problem, bo elfki były zdecydowanie mniej płodne niż ludzie. Ale nawet jeśli faktycznie to półelfki, to wcale nie znaczy, że Janis je spłodził. Nie on jedyny wpadł na tak szalony pomysł, żeby poślubić człowieka, więc równie dobrze mogły być oszustkami, które w jakiś sposób weszły w posiadanie amuletu i to ta opcja wydawała mi się bardziej prawdopodobna. Gdyby Idalia była w ciąży, mój brat na pewno by o tym wspomniał.
Tak się zamyśliłem, że prawie się z nią zderzyłem, więc w pełni zasługiwałem na karcące spojrzenie, które mi posłała.
– Girts! Mógłbyś trochę uważać na starszych! – oświadczyła marudnym tonem królowa babka.
– Przepraszam, babciu – odparłem pokornie, bo z kim jak z kim, ale z Mareike Lirryns się nie dyskutowało. Mimo ośmiuset lat na karku wcale nie wybierała się jeszcze do grobu, a nadal potrafiła nieźle zaleźć za skórę każdemu, kto jej podpadł.
– Ja rozumiem, że ważne królewskie sprawy, ale jakby Nodah tak latał zamyślony po zamku, to na pewno wytłumaczyłabym mu, co o tym myślę. Aż dziw, że Limesa jeszcze tego nie zrobiła!
Uśmiechnąłem się przepraszająco i powstrzymałem od komentarza, że na szczęście moja żona była zupełnie inna od babci. Nie miałem pojęcia, jak dziadek wytrzymywał z królową babką, kiedy żył, ale na pewno go za to podziwiałem. Jeśli miałbym wskazać, po kim Janis odziedziczył upór, to pierwszymi kandydatkami byłyby właśnie Mareike i nasza zmarła matka. Nic dziwnego, że za życia tej drugiej nieźle się gryzły, bo żadna nie zamierzała ustąpić pierwsza.
– Zapewne próbowała, ale jak zwykle jej nie słuchałem – odparłem, chcąc jak najszybciej zakończyć rozmowę i poznać wieści odnośnie tych dziwnych dziewcząt. – Następnym razem będę bardziej uważał – zapewniłem ją. – A teraz niech babcia wybaczy, ale muszę się zająć tymi wszystkimi ważnymi sprawami, o których myślałem.
Wyraźnie już udobruchana poprawiła odruchowo białe włosy związane w kok, a następnie się pożegnała, oświadczając wspaniałomyślnie, że nie będzie zabierać mi czasu. Mogliśmy razem ze strażnikiem w końcu zniknąć za następnym zakrętem korytarza.
W końcu dotarliśmy do sali obrad, gdzie już czekał na mnie kapitan Orest Symun, odpowiedzialny za ochronę wrót znajdujących się najbliżej stolicy.
– Wasza Wysokość – wykonał tradycyjny gest szacunku, kładąc rękę na sercu i jednocześnie dotykając brodą piersi – przed momentem przyleciał turion od oddziału patrolującego tereny przyległe do Wrót Światów.
– I? Jakie wieści? – zapytałem, zaczynając się niecierpliwić.
– Złapali jedną i właśnie zmierzają do stolicy. Mają też jej medalion.
Na moje usta powoli wpełzł uśmiech. Wszystko zaczynało się w końcu układać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro