Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Aniela Dejunowicz by KaLTEANLAGEN

Marsz przez nieznane nam tereny porośnięte nietypowymi mi gatunkami drzew był bardzo... interesujący.

Angela prowadziła nas wzdłuż rzeki, z której się wyłoniliśmy, choć ja wolałam zanurzyć się w las. Był on na pewno bardzo stary, widziałam bowiem w nim drzewa o naprawdę grubych pniach. Takie olbrzymy musiały rosnąć nie setki, ale tysiące lat, o ile tyle w ogóle się dało.

Na dodatek, wszystkie rośliny, które znajdowały na brzegu, miały tyle przepięknych barw, że z każdym kolejnym wytwarzającym chlorofil organizmem, coraz bardziej pragnęłam zagłębić się w tym buszu i nigdy nie wracać.

Nie pomagał mi w tym też fakt, że jedna z licznych książek, które przeczytałam, nauczyła mnie podziwu do wszystkich przedstawicieli flory. Więc gdyby nie logiczne myślenie mojej towarzyszki, już dawno byśmy się zgubiły. Jeśli to ja miałabym nas prowadzić, wcale nie patrzyłabym na mapę, tylko szłabym śladem kwiatów czy drzew, których wygląd przykułyby moją uwagę.

Może więc i dobrze, że trafiłam tu razem z Angelą. Gdyby nie to, nie miałabym najmniejszych szans na przybycie w miejsce, w które prowadziła nas mapa. Najpewniej zginęłabym jeszcze zanim natrafiłabym na jakąkolwiek istotę podobną człowiekowi. A tak żyłam już kilka dobrych godzin i mimo faktu, że marsz w pełnym słońcu, odbijającym się od wartkich strumieni, był męczący, nie miałam zamiaru znów wykłócać się z moją towarzyszką o zmianę kierunku. I tak już mnie prawie zwyzywała, gdy kilkanaście razy bezwiednie zmieniałam kierunek trasy tylko dlatego, że drzewo majaczące na horyzoncie miało niezwykły kształt.

Gdy tak o tym myślałam, wydało mi się to intrygujące, że właśnie my dwie znalazłyśmy się razem w tym miejscu. Przecież znałyśmy się zaledwie ile? Dwa tygodnie? Nie wiedziałyśmy o sobie zupełnie nic. I nagle ni stąd, ni zowąd, obie wpakowałyśmy się w tarapaty.

Okay, może to, że ja się w nie wpakowałam, nie było aż takie dziwne; w końcu robiłam to raz na jakiś miesiąc, ale zazwyczaj kończyło się to tylko na upomnieniu dyrektora. Ewentualnie wyrzuceniu ze szkoły. Tyle że jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby moje kłopoty zaczęły się od dwóch randomowych gości, twierdzących, że jestem królową lodu. No i dotychczas nigdy nie trafiłam do świata, który właściwie chyba nie istnieje... Bo jak wytłumaczyć fakt, że nigdy wcześniej o nim nie słyszałam?

A może po prostu ktoś zrobił sobie z nas kawał? No nie wiem, mogłyśmy chociażby stracić przytomność czy coś, a ktoś w tym czasie wywiózł nas do jakiegoś tropikalnego kraju, o którym nigdy nie słyszałam.

Ale wtedy pojawia się pytanie, dlaczego skoro tu było tyle niesamowitych roślin, nigdy o nich nikt nic mi nie mówił, ani o nich nigdzie nie czytałam? W końcu w książkach Szklarskiego mogłam przeczytać o naprawdę wielu nieprawdopodobnych miejscach, stworzeniach i innych organizmach żywych. A moja nauczycielka? Taka z niej miłośniczka botaniki, że, o ile to miejsce było prawdziwe, musiała wiedzieć, że coś takiego istnieje gdzieś na naszej kochanej Ziemi.

Westchnęłam. Tu nic się nie trzymało kupy.

Moje myśli były tak chaotyczne, że sama już przestałam się w nich łapać. Stwierdziłam więc, że pora złapać trochę oddechu na kamieniu, wśród pięknie pachnących kwiatów...

Angela jednak mi na to nie pozwoliła. Stwierdziła, że nie możemy tracić czasu na mój odpoczynek, bo jesteśmy w obcym i zapewne niebezpiecznym miejscu, a te roślinki, które tak podziwiam całą drogę, zapewne są trujące.

Jędza – stwierdziłam w myślach, ale nie odezwałam się. Postanowiłam, że dam jej jeszcze dzisiaj tę namiastkę władzy, a jutro to ja przejmę stery.

Co z tego, że nie znam się na mapach – pomyślałam. W sumie to nawet nie wiem, czy się nie znam; nigdy nie miałam z nimi do czynienia poza lekcjami geografii. Może akurat to nie jest takie trudne, jak się wydaje i jednak uda mi się coś wykombinować? – zapytałam sama siebie.

Moje rozmyślania przerwała Angela, która zatrzymała mnie w miejscu.

– Nie w tę stronę – oznajmiła.

Obdarzyłam ją zaniepokojonym spojrzeniem. Przecież uważałam na to, żeby iść wzdłuż rzeki i już od dobrych kilkunastu minut nawet nie zbłądziłam w kierunku lasu, a ona nagle mówi, że idę nie w tę stronę, co trzeba? Co jest?

– Musimy przejść na drugi brzeg – stwierdziła i postukała palcem w mapę.

Wzruszyłam ramionami i poczłapałam tam, gdzie mi kazała. Już nie miałam sił, aby się z nią kłócić. Ledwie szłam, rozmowa była dla mnie zbyt męcząca. Teraz już nawet nie dawałam rady zastanawiać się, czy dziewczyna dobrze nas prowadzi, nie robiło mi to żadnej różnicy.

Ale wtedy trasa, którą szłyśmy, całkowicie się zmieniła. Teraz nie brnęłyśmy przez wydeptaną ścieżkę pełną kamieni i wrastających w nią krzaków, pokrzyw, ostów i traw. Moje buty zanurzały się teraz prawie całe w mchu, porastającym jakieś deski. Podniosłam wzrok zaskoczona tym odkryciem i wtedy ukazał mi się widok dwóch starych mostów.

Stanęłam tuż przed pierwszym z nich, niepewna, czy powinnam na niego wchodzić. Sprawiał wrażenie naprawdę pokiereszowanego przez los. Deski były powykrzywiane i wyszczerbione; wyglądały na prawie przegniłe. To co naprawdę wprawiło mnie w zdumienie, to fakt, że był on w znacznej części pokryty mchem, który w teorii powinien pływać na wodzie, ewentualnie rosnąć na dnie. To mogło znaczyć, że poziom wody w strumieniu w ciągu doby podnosi się na tyle, że płynący na powierzchni mech osiada na deskach mostu, nie mogąc swobodnie przezeń przepłynąć.

Ewentualnie, oznacza to, że to most na barkach, a te rośliny urosły pod nimi i ich rozgałęzienia wyrastają teraz przez szczeliny w drewnie.

– Naprawdę musimy tędy iść? – zapytałam Angelę, nie mogąc się przemóc, aby wejść na to ustrojstwo bez atestu.

– Tak. To jedyna droga – potwierdziła dziewczyna i bez zastanowienia weszła na most. – Idziesz? – zapytała, widząc, że wciąż stoję na brzegu.

Niepewnie poszłam w jej ślady. Stwierdziłam, że skoro pod nią się nie zawalił, to może i ja przeżyję przejście przezeń.

Kiedy tylko moja noga stanęła na drewnianej konstrukcji, stało się coś niezwykłego. Deski, które do tej pory brałam za zbutwiałe i ledwo trzymające się kupy, nagle zamieniły się w piękny sosnowy most pomalowany na połyskujący w słońcu srebrny kolor, a balustrady ozdobiono motywem winnej latorośli.

Szłam po nim jak urzeczona, przyglądając się kunsztownym rzeźbieniom i dopiero kiedy znowu zamienił się w starą próchniejącą kładkę, zauważyłam, że jestem już po drugiej stronie.

Zaskoczona obejrzałam się, nie mogąc zrozumieć, co tu się przed chwilą wydarzyło, ale konstrukcja nijak nie chciała wrócić do swojej piękniejszej wersji. Już chciałam się przekonać, czy jak wejdę na drugi, równie brzydki i stary, to czy stanie się z nim to samo, ale Angela mnie zawołała, że musimy iść dalej.

Z żalem opuściłam to jakże piękne miejsce, postanawiając w duchu, że jeszcze kiedyś tu wrócę i dokładnie zbadam te czary. A tymczasem podążyłam za moją przewodniczką. Może udałoby mi się nie zgubić?

Dziewczyna nieprzerwanie parła przed siebie, więc aby za nią nadążyć, zaprzestałam nawet oglądania się na krajobraz. Zresztą, odkąd przeszłyśmy rzekę, już nie wydawał się taki intrygujący. Barwną roślinność zastąpiły teraz takie same gatunki jak te, które podziwiałam na co dzień w Polsce. Owszem, bardzo ładnie to wyglądało, ale nie było to na tyle egzotyczne, aby móc to podziwiać z zapartym tchem. Ograniczyłam się więc tylko do podążania za Angelą.

I opłaciło się to. Dzięki temu nasz marsz był o wiele szybszy i nie musiałam ciągle słuchać narzekań dziewczyny, że zbaczam z trasy. Owszem, dalej nie byłam zadowolona z naszej drogi, ale teraz nie widziałam, co tracę. A jak wiadomo, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal...

Tuż przed zmierzchem udało nam się dotrzeć pod jakąś górę, z której wypływał piękny wodospad. Wokół niego rosły wspaniałe, rozłożyste drzewa i zwisały liany. Chciałam się nawet nimi pozachwycać, ale byłam tak zmęczona, że nie dałam rady. Zamiast tego, postanowiłam, że zrobię to z samego rana, po czym ułożyłam się wraz z Angelą do snu, po uprzednim zjedzeniu paru sucharów. Byłam tak zmęczona, że zasnęłam natychmiast, nawet nie zastanawiając się nad tym, gdzie właściwie byłam i co mnie czeka jutro.

* * *

Obudziłam się, czując, jak coś mnie dusi. Jak dławi mnie w gardle i nie daje oddychać. Jakby owinął się wokół mojej szyi boa dusiciel.

Ledwo udało mi się otworzyć zapuchnięte od łez powieki. Wokół mnie rozciągały się żółte i czerwone języki ognia. Podniosłam się z trudem do pozycji siedzącej i rozejrzałam, próbując zrozumieć, gdzie się znajduję.

Moje łóżko, stojące pod ścianą, oraz to naprzeciwko mnie, które zajmowała moja młodsza siostrzyczka i przestrzeń między nimi, na razie nie były zainfekowane przez płomienie. Cała ściana, na której znajdowały się drzwi, stała w ogniu. Zapewne, gdybym tylko chciała się stąd wydostać na korytarz, moja koszula nocna również by się nim zajęła.

Przerażona podbiegłam więc ku siostrze i ją obudziłam jednym szarpnięciem.

– Wstawaj, Michalina. Pali się – krzyknęłam i popchnęłam ją ku oknu. – Musimy uciekać.

Nierozważnie otworzyłam okno, chcąc wydostać się na zewnątrz, a płomienie za moimi plecami buchnęły jeszcze bardziej. Coraz bardziej czułam żar ognia, a zapach dymu sprawił, że znowu zaczęłam się krztusić.

– Idziemy. – Wyciągnęłam moją siostrę na dwór.

Stanęłyśmy na parapecie i niepewnie wpatrywałyśmy się w krzaki rosnące dwa metry niżej, zastanawiając się, jak stamtąd zejść.

Obejrzałam się na wnętrze naszego pokoju, chcąc sprawdzić, czy może jednak uda nam się wyjść jakoś inaczej.

Moje nadzieje momentalnie się ulotniły, bowiem języki ognia trawiły teraz nawet drewniane ramy naszych łóżek. Musiałam czym prędzej wymyślić, jak się stąd wydostać.

Jeszcze przez moment trwałam w bezruchu. Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że gdy je otworzę wszystko, okaże się tylko złym snem. Że będę mogła pobiec do mamy, a ona zapewni mnie, że nic takiego nigdy się nie zdarzy. Kiedy jednak rozchyliłam powieki, nadal stałam na parapecie. Z całych sił starałam się nie rozpłakać.

Tuż koło naszego okna była niewielka betonowa ściana rozdzielająca nasze podwórze od sąsiadów. Zręcznie przeskoczyłam te pół metra dzieląca mnie od niej i chwiejnie ustawiłam się przodem do okna. Wyciągnęłam ręce do siostry, aby pomóc jej przejść do miejsca tuż koło mnie. Błagałam w myślach, żeby jej się to udało.

Zaledwie pięcioletnia dziewczynka niechętnie skoczyła w moją stronę. Ledwie ją złapałam i usadziłam. Miałam już usiąść tuż za nią i pokazać jej, jak siedząc poruszać się w kierunku krzesła ustawionego tuż pod płotem, tak, abyśmy mogły z niego skorzystać i zejść na ziemię, kiedy nagle się zachwiałam.

Niestety, nie zdążyłam odzyskać równowagi. Czułam tylko jak lecę w dół coraz to prędzej.

– Ana!

Słyszałam, jak Miśka krzyknęła, a potem ogarnęła mnie pustka.

Obudziłam się zlana potem obok Angeli. Tej chyba nie zbudziły moje krzyki. Podniosłam się do siadu i rozejrzałam wokoło, próbując sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajduję. Stopniowo przypomniałam sobie wszystkie szczegóły tej nietypowej przygody, która zaczęła się tak niewinnie. Kto by pomyślał, że poślizgnięcie się znienawidzonego nauczyciela na lodzie i, jak twierdzili Gabi i Irek, złamanie przezeń nogi, może doprowadzić do wylądowania w zupełnie nieznanym mi świecie.

Odsunęłam od siebie wszystkie myśli, które mogły tylko sprawić, że poczułam się jeszcze gorzej i stwierdziłam, że słońce za niedługo wzejdzie.

Byłam pewna, że i ten dzień będzie równie męczący co wczorajszy, więc niewiele myśląc, podeszłam pod wodospad, niedaleko którego wczoraj wieczorem poszłyśmy spać, zdjęłam z siebie sukienkę i zanurzyłam się w wodzie, chcąc trochę ulżyć obolałym mięśniom nóg.

W moje ciało uderzyła lodowata substancja, ale w sumie się z tego cieszyłam. Może dzięki temu poczuję się lepiej – pomyślałam.

Zmyłam z siebie trudy podróży oraz pozostałości snu i postanowiłam trochę popływać. Wtedy zobaczyłam ryby przemieszczające się wraz ze mną w strumieniu i wpadłam na świetny pomysł. Wyciągnęłam sztylet, który był wciąż przymocowany do mojej kostki u lewej nogi – ze względów bezpieczeństwa – i dźgnęłam nim wodę. Wyciągnęłam go nad powierzchnię, ale był pusty. Zrobiłam tak jeszcze z kilkanaście razy i dopiero wtedy udało mi się nadziać na niego jakąś rybę. Po kilkudziesięciu podobnych próbach mogłam już pochwalić się już pięcioma takimi samymi zdobyczami.

Wyskoczyłam z wody i przeniosłam moje przyszłe pożywienie na wielki kamień, spoczywający u stóp wodospadu i ostrożnie wypatroszyłam, tak jak uczył mnie tego ojciec, który swoją drogą uwielbiał ryby. W sumie, jeśli tylko znajdował trochę czasu, zawsze szliśmy nad rzekę i uczył wędkowania.

Westchnęłam. Dawno i nieprawda. Ojciec już od lat nie interesował się tym, co i kiedy robię, a tym bardziej nie chciał mnie brać na swoje wędkarskie wyprawy, gdzie byłam dla niego tylko zbędnym balastem. Ale w sumie dobrze, że choć te kilka lat temu czasem poświęcał mi czas. Dzięki temu teraz wiem, jak zjeść rybę.

Wzięłam wypatroszone już kawałki mięsiwa i upiekłam nad wcześniej rozpalonym ogniskiem. Gdy ryby były już gotowe, zawołałam Angelę na śniadanie.

– Hej, jak się spało? – zagaiła mnie przy jedzeniu.

– Okay. – Wzruszyłam ramionami. Nie miałam najmniejszej ochoty opowiadać jej o swoim koszmarze. Uznałam, że to nie ma najmniejszego znaczenia. W końcu często ludziom śnią się nieprzyjemne sny; nie byłam jedyna.

Angela wydała się nieprzekonana, ale nie dopytywała więcej.

Po śniadaniu zakomenderowała, że mamy znaleźć coś, co ta cała Andreth tu dla nas zostawiła, a potem możemy ruszać w drogę.

Westchnęłam i poszłam w kierunku najgrubszego drzewa w okolicy, pewna, że to właśnie w nim znajdziemy zostawiony dla nas pakunek. I nie pomyliłam się. Już po chwili w dłoni trzymałam bukłak mleka, dwa kolejne pojemniki na wodę i bułeczki w kształcie muszli z masą orzechów i o dziwnym zielonkawym kolorze oraz karteczkę z poleceniem, że przed wyruszeniem dalej musimy wypić jak najwięcej wody i napełnić wszystkie manierki.

Wzięłam całą zdobycz i z triumfalnym wyrazem twarzy wróciłam ku mojej towarzyszce.

– Aha – krzyknęłam gardłowym głosem, udając Hucka Finna i wymachując pięścią niczym triumfator.

Zdziwił mnie brak jakiejkolwiek reakcji. Zaniepokojona przyjrzałam się Angeli leżącej tuż koło ognia.

Rzuciłam wszystkie zdobyte przedmioty i szybko podeszłam do niej. Miała zamknięte oczy i wyglądała jakby spała, ale wiedziałam, że to niemożliwe, w końcu jeszcze przed minutą była przytomna i mi rozkazywała.

Potrząsnęłam ją lekko za ramiona. Nic. Żadnej reakcji.

– Hej, Angela, słyszysz mnie? – zapytałam, coraz bardziej przerażona. Nie podobało mi się to wszystko.

– Co ci jest? Dlaczego nie odpowiadasz? – mruczałam kolejne pytania, ledwie powstrzymując się przed panikowaniem. – Nie żartuj sobie ze mnie, to nie jest śmieszne! – wykrzyknęłam, kiedy wciąż nie reagowała.

Jednak i tym razem nie udało mi się jej zbudzić. Przerażona już nie na żarty, zastygłam w bezruchu, wpatrując się w ciało bez życia, nie wiedząc, co powinnam dalej robić.

Reanimacja? Tylko jak to się robiło? Najpierw usta-usta czy trzydzieści uciśnięć? A może wystarczy tylko ułożyć ją w pozycji bocznej bezpiecznej? Ale to mam ją przekręcić na lewy bok czy na prawy?

Tysiące myśli przechodziło przez mój zmaltretowany mózg, a ja nie potrafiłam się przemóc i cokolwiek postanowić. Najchętniej zadzwoniłabym po pogotowie, ale w tej chwili nie miałam jak. Moja komórka nie przeżyła spotkania z rzeką, a budek z telefonami nigdzie tu nie widziałam.

Niezdolna do podjęcia do żadnej konkretnej decyzji, siedziałam więc tylko z otwartymi szeroko oczyma i wpatrywałam się w moją zmarłą koleżankę.

I nagle, nie wiadomo jak i czemu, ona ożyła! Ba, jeszcze się zdziwiła moim zaniepokojonym spojrzeniem.

– Co ci jest? – zapytała, uniósłszy się lekko na łokciach. – Czemu jesteś taka przerażona?

– Myślałam, że nie żyjesz – wydukałam. – Co to było?

– Zemdlałam. Wybacz, nie chciałam cię przerazić.

– A jednak ci się udało – powiedziałam, pomagając jej wstać. – Więcej mnie tak nie strasz, jasne?

– Jasne, jasne – przytaknęła niechętnie. – Lepiej już chodźmy, daleka droga przed nami.

Zgodziłam się niechętnie, pozbierałam nasze rzeczy i pozwoliłam jej prowadzić się w kolejne nieznane nam rejony, uznając, że skoro właśnie o mało nie umarła, nie powinnam teraz jej niepokoić moim pomysłem przejęcia sterów.

– A właściwie to dlaczego zemdlałaś? – zapytałam po jakimś czasie. – Jesteś na coś chora?

Angela wzruszyła ramionami.

– To chyba możliwe – mruknęła.

– Jak to "możliwe"? – zapytałam. – To ty nie wiesz, dlaczego mdlejesz?

Dziewczyna pokiwała głową.

– Nie mam pojęcia. Chociaż nie. – Pokręciła głową, na co zmarszczyłam brwi.

Niech się w końcu zdecyduje, tak, czy nie?

– Za każdym razem jak mdleję, widzę obrazy z przeszłości. Znaczy, tak mi się wydaje, ponieważ raz widziałam samą siebie, kiedy pewna kobieta oddała mnie pod drzwi sierocińca, a potem moją adopcję. Dlatego zdaje się, że ta moja choroba to właśnie widzenie przeszłości – stwierdziła.

Przyjrzałam jej się sceptycznie. Co ona bredzi? Piła coś czy co?

Nie chciałam sprawdzać, czy jej szaleństwo nie sięga głębiej, więc potaknęłam tylko głową, udając, że rozumiem, o czym mówi. Bałam się, że inaczej jej obłęd może przerzucić się i na mnie.

– A co tym razem zobaczyłaś? – spytałam milutko, nie chcąc wzbudzać w niej braku zaufania do mojej osoby.

Angela obdarzyła mnie nieprzekonanym spojrzeniem, ale chyba moja mina świadczyła o zaciekawieniu, bo bez zastanowienia odpowiedziała mi na pytanie.

– No właśnie to było dosyć dziwne. Też zobaczyłam siebie, tylko w jakimś nieznanym mi miejscu. W ogóle nie przypominam sobie, żebym tam była. Poza tym nie pamiętam, żebym brała udział w jakimkolwiek pożarze, mając jakieś sześć czy siedem lat...

Mówiła jeszcze coś dalej, ale ja już jej nie słuchałam, przypomniał mi się bowiem koszmar, który dziś mi się śnił. Był dokładnym odzwierciedleniem przeszłych wydarzeń.

– To nie byłaś ty tylko ja – przerwałam jej w pół słowa.

– Co? – Angeli opadła szczęka. – Jak to ty? – zapytała.

– Moja pierwsza rodzina adopcyjna zginęła w pożarze, gdy miałam siedem lat. Dopiero potem zostałam adoptowana przez obecnych rodziców. – powiedziałam. – To właśnie dlatego byłam taka smutna dzisiaj rano. Bo śnił mi się koszmar, który wydarzył się naprawdę.

– Ale to niemożliwe – wyszeptała zaskoczona.

– Niby dlaczego? – zapytałam niepewna, o co jej chodzi. Bo niby czemu nie mógł mi się śnić koszmar? To może się zdarzyć każdemu.

– Bo kobieta, która cię wtedy uratowała, to ta sama osoba, która podrzuciła mnie pod dom dziecka – oznajmiła Angela.

Zszokowana wpatrywałam się w nią przez chwilę, ale nie potrafiłam znaleźć żadnej odpowiedzi na jej dziwne oświadczenie. Pominęłam więc słowa i ruszyłam w dalszą drogę, niepewna czy cokolwiek co tu się wyprawiało, miało jakiekolwiek logiczne wytłumaczenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro