Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 39

Andreth Redion

Zbliżało się już popołudnie. Na pustyni przy oazie żar lał się z nieba. Tu, w cieniu między drzewami, nie było na szczęście tak upalnie, ale i tak zrezygnowałam dzisiaj z lekkiego płaszcza, który zazwyczaj nosiłam.

Kroczyłam powoli pomiędzy drzewami, a długa, fioletowa suknia, dobrana pod kolor moich oczu, ciągnęła się za mną po trawie. Srebrzyste włosy zostawiłam rozpuszczone i opadały kaskadami na moje gołe plecy. Gdy dotarłam do małego jeziorka i zobaczyłam swoje odbicie w kryształowej wodzie, zyskałam pewność, że w takim stroju mogłabym się pokazać na niejednym balu. Uśmiechnęłam się z satysfakcją. Nawet bez swojej mocy oczarowałabym wiele elfów.

Szybko jednak uśmiech zniknął z mojej twarzy, kiedy przypomniałam sobie, przez kogo nie mogę już się na żadnym balu pojawić. Pozwoliłam sobie na zmrużenie ze złością oczu, ale potem odgoniłam od siebie emocje. Już się zemściłam, a niedługo powinnam wrócić na należyte mi miejsce.

Przypomniałam sobie, po co się tu przywlokłam i spojrzałam na siedzącą pod drzewem Meleth. Jej złote włosy zakrywały twarz. Mogłam się założyć, że przebywała teraz gdzieś daleko poza swoim ciałem. Może w końcu się czegoś dowiedziała, nie to co przez ostatnie kilka dni. Miałam już dość słuchania o białej mgle zasłaniającej obraz. Po co była jej moc czasu, skoro nie umiała zdobyć kilku informacji? – pomyślałam i prychnęłam. Irytowała mnie jej bezradność. Nie cierpię, gdy coś idzie nie tak, jak sobie zaplanuję i dla elfki lepiej byłoby, jakby nie sprawdzała, do jakiego stopnia jestem wtedy wściekła.

Ruszyłam powoli w stronę Meleth, a ona w tym momencie podniosła głowę i otworzyła piwne oczy. Przez chwile rozglądała się zdezorientowana, zanim doszła do siebie po pobycie gdzieś daleko poza ciałem.

– Dowiedziałaś się czegoś, moja droga? – spytałam, obiecując sobie, że jeśli znowu nic nie wie, to tym razem powiem jej, co o tym myślę.

– W pewnym sensie tak – odparła powoli, starannie dobierając słowa. Chyba bała się mnie zezłościć. Słusznie z jej strony.

– A więc zdobyły już medalion ognia? – Zadałam pytanie głosem ociekającym słodyczą.

– Wydaje mi się, że tak, ale coś blokuje mi możliwość zobaczenia Amaldy, Ernitiego i Keala – odrzekła. – Ale znalazłam sposób, by to obejść – dodała szybko, jakby wiedząc, że mi się to nie spodoba. – Mogę zobaczyć kogokolwiek innego, kto bierze udział w wyprawie. Z tego co zaobserwowałam to Almáriel, Wilhelmina i twój syn są przy jakimś rozwalającym się moście. Reszty nigdzie nie widać, ale nie wiem, czy to dlatego, że coś blokuje mi ich obraz, czy po prostu są gdzieś indziej.

Przez moją twarz przebiegł gniewny grymas, ale szybko się opanowałam.

– Jak się czegoś dowiesz, to informuj mnie na bieżąco – rzekłam słodkim głosem i odeszłam, pogrążając się w myślach.

Przyszło mi do głowy, że ktoś musi pomagać dziewczętom. Same chyba nie umiałyby blokować czyjejś mocy. Chyba że Almáriel w końcu pomyślała i nauczyła się w pełni korzystać z czasu. Choć w to wątpiłam. Córki Janisa nie wydawały się zbyt bystre, najpewniej po matce. Zresztą, dlaczego miałaby blokować widok akurat tylko swojej siostry a siebie nie? To nijak nie składało się w żadną logiczną całość i przez to zdecydowanie mi się nie podobało.

No i dlaczego tkwili przy jakimś moście? O ile dobrze pamiętałam, to nic takiego nie było na trasie. Więc, co ich zmusiło do zmiany kursu i przede wszystkim, dlaczego Abelard się na to zgodził?

Przez moją twarz przebiegła gniewna zmarszczka, gdy przypomniałam sobie o moim synu. Pewnie ta półelfka go przekonała, co nie było problemem, bo na pierwszy rzut oka było widać, że się w niej zakochał. Tyle dobrych partii chodziło po świecie, a on musiał sobie wybrać tego mieszańca. I to jeszcze tą bardziej irytującą z bliźniaczek, której było wszędzie pełno i rzucała tymi swoimi dziwnymi żartami.

Choć właściwie, pomyślałam po chwili, będzie można to jakoś wykorzystać. Jeśli się wmówi wszystkim, że Amalda jest starsza i jej należy się tron, to nie zaszkodzi mieć syna zasiadającego u jej boku, na którego zachowanie ma się wpływ. Tak, to jest zdecydowanie niegłupi pomysł. A jeśli ktoś spróbuje protestować, że przecież imię wskazuje, że Almáriel należy się tron, zawsze można się jej jakoś pozbyć, kiedy przestanie być użyteczna. Jej siostry zresztą też, kiedy urodzi Abelardowi dziedzica, żeby nikt z bocznych linii Lirrynsów nie rościł sobie praw do tronu.

W tym momencie usłyszałam kroki i spomiędzy drzew wyszła czarnowłosa elfka. Zauważyła mnie i skierowała się w moją stronę. Westchnęłam cicho i szybko przywołałam uśmiech na usta. Było za późno, by udawać, że jej nie zauważyłam.

– Andreth! Wszędzie cię szukam! Musimy porozmawiać – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Kidagakash, moja droga, co się stało? – zapytałam, choć doskonale wiedziałam, o co chodzi.

– Wiadomo coś odnośnie wyprawy?

– Oczywiście. Wszystko jest w należytym porządku – skłamałam, uśmiechając się do niej.

– Andreth, bo ja myślę, że decyzje jej dotyczące, były nieprzemyślane.

– Doprawdy, moja droga?

– Myślę, że to ja powinnam z nimi jechać, a nie moja młodsza siostra i nieodpowiedzialny brat! – wyrzuciła z siebie jednym tchem, po czym wpatrywała się we mnie zielonymi oczami, czekając na reakcje.

– Co ty opowiadasz? Przecież jesteś nam tu potrzebna – odparłam spokojnie, choć miałam już serdecznie dość tej rozmowy i postanowiłam ją czym prędzej zakończyć. Chwyciłam Kidagakash delikatnie za rękę. Od razu uderzyły we mnie jej wzburzone myśli.

– Ale kto wymyślił, żeby rozdzielać rodzeństwo na tak długo, zwłaszcza że elfy rzadko je mają! – podjęła kolejną próbę przekonania mnie.

– Spójrz mi w oczy – rzekłam łagodnie.

Popatrzyła na mnie jak zahipnotyzowana. Idealnie.

– Jesteś nam tu potrzebna, a twoja moc wykrywania złóż żelaza pod ziemią na nic im by się nie przydała, rozumiesz?

Elfka przytaknęła powoli, a ja poczułam, jak jej myśli się uspokajają. Puściłam jej dłoń i odwróciłam wzrok. Przez moment nie wiedziała, gdzie się znajduje, ale zaraz się otrząsnęła.

– Wiesz co, zapomnij o tym, co mówiłam. Jestem tu potrzebna, a moja moc wykrywania żelaza na nic się im nie przyda – rzekła, a ja pokiwałam głową z uśmiechem, który niestety spełzł mi z twarzy, kiedy usłyszałam dalszą część jej wypowiedzi. – Są jakieś wieści od matki?

– Tak, jej misja się przedłużyła i musi zostać dłużej w stolicy – odparłam, siląc się na spokój.

Elfka od razu zmarkotniała. Same z nią problemy.

– Nie przyjechała nawet na pogrzeb taty... – wyszeptała i spuściła głowę. – Co mogło być ważniejsze niż to?

– Posłuchaj, moja droga. To bardzo ważne zadanie, którego nie może przerwać – powiedziałam, znowu chwytając ją za dłoń. Drugą uniosłam jej podbródek, żeby popatrzyła mi prosto w oczy. – Na pewno was odwiedzi, kiedy tylko nadarzy się ku temu pierwsza okazja.

Kidagakash zamrugała, a potem skinęła powoli głową.

– Na pewno przyjedzie, jak będzie mogła – powtórzyła, parafrazując moje słowa. – Przecież musi też za nami tęsknić.

– Masz rację, moja droga, masz rację. A teraz wybacz, ale ważne sprawy na mnie czekają.

– Oczywiście. Nie chciałam ci przeszkadzać – odparła, jakby nagle się spłoszyła i całe szczęście, bo ta rozmowa i tak trwała już za długo. Szybko zniknęła między drzewami, zostawiając mnie samą.

Odprowadziłam ją spojrzeniem. Rodzeństwo Koidalów było najczęściej kompletnie nieprzydatne, nie licząc czasami Ernitiego z jego mocą uzdrawiania. Najpewniej tylko on dostał jakiekolwiek geny po Sulfie, nie to co jego siostrzyczki. Jednak musiałam mieć również elfki na oku jako kartę przetargową, żeby trzymać ich matkę w szachu, jakby pomyślała nagle o zmianie stron.

Z jej mężem łatwiej szło się dogadać. Niefortunnie jednak zginął podczas jednej z potyczek z siłami króla. Poczułam lekkie ukłucie bólu na myśl o nim, ale szybko je odgoniłam i zganiłam siebie w myślach. Sulf był już przeszłością, nawet kiedy żył. Nie czas na sentymenty.

Kiedy już myślałam, że będę miała choć chwilę spokoju, natknęłam się na Omilana. Najprawdopodobniej już od dłuższego momentu mnie szukał, bo wydał z siebie westchnienie ulgi i błyskawicznie ruszył w moją stronę.

– Pani! Mieliśmy dziś napisać poselstwo do Hamanów, żeby zechcieli nas wesprzeć! – wyrzucił z siebie jednym tchem, a ja zmrużyłam z rezygnacją oczy, bo wiedziałam, co zaraz nastąpi. – Powinniśmy się za to natychmiast zabrać, jeśli ma być dostarczone na czas. Dodatkowo Naftalen wrócił ze zwiadu i chce złożyć meldunek. – Zerknął pospiesznie na swoją listę, jakby jeszcze coś sprawdzając. – Później ma pani umówione spotkanie z przedstawicielem leśnych elfów, które rozważają wsparcie naszej sprawy. No i trzeba się jeszcze zająć problemem przymusowego poboru do wojska wśród niskich oraz rosnącą wśród nich popularnością królowej Limesy.

Pozwoliłam sobie na westchnięcie. Sama lista rzeczy do załatwienia przyprawiła mnie o ból głowy, ale niestety ktoś musiał to zrobić, a że otaczały mnie same niekompetentne osoby...

Przynajmniej ostatnią rzecz mogłam na razie skreślić z listy. Matka Koidalów miała oko na królową i w razie czego powinna mi donosić o wszystkich jej niestandardowych poczynaniach. Że też się w ogóle Limesie chciało przejmować jakimiś niskimi. Niedawno urodziła syna i to nim się powinna zająć. Szkoda by było, jakby coś się stało małemu następcy tronu... Uśmiechnęłam się do swoich myśli.

– Pani? – Omilan przyglądał mi się wyraźnie zaniepokojony. Gdyby nie był taki skrupulatny i tym samym przydatny, już dawno bym się go pozbyła, żeby tylko nie oglądać tego jego spojrzenia.

– Wszystko w porządku, mój drogi – zapewniłam go. – Miałam po prostu trudny poranek.

– Oh... – Westchnął nagle zmartwiony. – Jeśli trzeba, to sam się wszystkim zajmę – odrzekł od razu.

– Nie ma potrzeby – odparłam. Jeszcze tylko by brakowało, żeby wszystko pokręcił, pisząc poselstwo do Hamanów i wciągnął nas jeszcze w wojnę z nimi. Niektórymi sprawami musiałam zająć się osobiście, czy miałam na to ochotę, czy nie. Oby było warto. Przecież nie znosiłabym tylu lat upokorzeń i przymusowej nieobecności w stolicy na darmo. Ale za to jeszcze mi zapłacą i to szybciej niż przypuszczają. Osobiście o to zadbam. Nawet nie będą się spodziewali, skąd nadejdzie ostateczny cios.

– Choć, mój drogi. – Uśmiechnęłam się do Omilana. – Poselstwo samo się niestety nie napisze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro