Rozdział 36
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Gdyby ktoś się mnie kiedyś zapytał, jak wygląda ucieczka z miejsca zbrodni, zapewne odpowiedziałabym, że jest to paniczny bieg byle dalej od lokalizacji wypadku. Tyle że wtedy przestępca zazwyczaj zostawia mnóstwo śladów, które, tak czy siak, w końcu doprowadzą do miejsca jego kryjówki. Połamane gałązki czy odciski butów, a nawet kropla krwi czy włos może sprawić, że zostanie się szybko nakrytym.
Dlatego dużo lepiej jest zrobić zupełnie odwrotnie. Najpierw zaplanować ucieczkę, a dopiero potem brać nogi za pas, zacierając za sobą ślady.
Ja jednak nie podporządkowałam się swoim własnym wyznacznikom i zrobiłam coś bardzo nieprzemyślanego. Czym prędzej, nie dumając za dużo nad tym wszystkim, pochyliłam się i zgarnęłam medalion spod moich stóp. Potem odwróciłam się na pięcie i pomknęłam w dół zbocza, starając się nie złamać nóg na pokrywających stok skałach, które w każdej chwili mogły się pode mną osunąć, spaść wraz ze mną w przepaść. Nastawał świt, a ja chciałam wrócić do naszego obozu, zanim moja obstawa się obudzi i zacznie się martwić o to, gdzie mnie wcięło. Miałam nadzieję, że w czasie gdy Winkelried przeszukiwała nasze obozowisko, nikogo nie zraniła. Biorąc pod uwagę jej zdolność do agresji, mogłam się spodziewać wszystkiego.
Raptem zatrzymałam się jak wryta. Przecież ona zabrała stamtąd moją torbę! Ciekawe co z nią zrobiła – zastanawiałam się, szybko zmieniając kierunek marszu. Czy to możliwe, że została gdzieś tam, gdzie oready zamieniły się w swoje pierwotne formy?
Mozolnie wracałam pod górę, tym razem staranniej stawiając stopy. Każda wspinaczka była trudniejsza niż schodzenie i trwała o wiele dłużej. Mogłam więc sobie teraz pozwolić na to, aby wyszukiwać tylko takie kamienie, które odpowiadały mi w pełni, a nie zadowalać się takimi, które spełniały tylko jedną z wymaganych przeze mnie cech.
O ile zbiegnięcie z miejsca zbrodni zajęło mi może kilka minut, to powrót trwał o wiele dłużej. Kiedy więc tam doszłam, byłam już nieźle zmęczona, a słońce zaczęło się wychylać zza wzgórza.
– Która to może być godzina? – zapytałam przestrzeń przede mną, przypatrując się, jak niebo na wschód ode mnie zaczynało przybierać barwy fioletu i różu.
W końcu ocknęłam się z zahipnotyzowania tym widokiem i rozejrzałam po miejscu, w którym jeszcze niedawno byłam odpytywana. Uśmiechnęłam się, przypominając sobie, jak je wykiwałam. Albert, znaczy jeszcze wtedy, kiedy był Albertem, nieraz mi mówił, żebym zawsze czytała wszystkie drobne kruczki w dokumentach, bo to potem może mi się przydać. Tak było i tym razem. Gdybym nie słuchała wnikliwie tego, co mówiły na początku, zapewne w tej chwili nie trzymałabym wisiorka w dłoni.
Z zaciekawieniem spojrzałam na dłoń, w której wciąż ściskałam medalion. Nie wiedziałam dlaczego, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie, że mogę go sobie przypiąć do medalionu, który noszę od dziecka. Tak też zrobiłam. Przynajmniej później nie będę musiała się martwić o to, żeby go nie zgubić – pomyślałam.
Mój wzrok padł na jakiś kształt leżący pod jednym z krzaków. Zastygłam, przerażona myślą, że może to być jakieś nieznane mi, śmiercionośne zwierzę. Jednak kiedy po jakimś czasie nadal się nie ruszyło, stwierdziłam, że może jednak nie chce mnie zabić i zrobiłam w jego kierunku kilka ostrożnych kroków. Już po chwili w kształcie leżącym pod krzakiem rozpoznałam moją ukochaną, dżinsową torbę.
Resztę kroków dzielących mnie od niej przebyłam w tempie ekspresowym i nie zastanawiając się długo, od razu założyłam na ramię. Nawet jeśli wcześniej czułam się zmęczona tym, jak odbijała się od moich nóg w trakcie wędrówki, a jej waga ciążyła mi na barkach, teraz miałam poczucie, jakbym dopiero z nią była kompletna.
Bez namysłu otworzyłam ją, przeszukując każdy zakamarek, aby sprawdzić, czy nic nie zginęło. Na szczęście wszystko było na swoim miejscu. W jednej z kieszonek znalazłam nawet mój zegarek. Odkąd przybyłam do świata elfów, nie nosiłam go, bo zwyczajnie zwariował, i nie umiał ustalić, jaka jest pora dnia, co dopiero który to dzień. Jednak jak dotąd go nie wyrzuciłam, zapewne bardziej z sentymentu. Aczkolwiek teraz mógł mi się przydać, ponieważ miał w sobie wbudowany kompas.
Tyle tylko, że to nie sprawiało, że wiedziałam, dokąd mam iść. Logiczne było, że muszę zejść ze szczytu. Ale to, czy powinnam iść bardziej na północny wschód, czy północny zachód było dla mnie niezłą zagadką. Stwierdziwszy więc, że nawet z kompasem nie mam pojęcia, w którym kierunku powinnam iść, schowałam zegarek z powrotem do torby i zniechęcona wpatrywałam się w horyzont.
Nic, tylko położyć się na środku szosy i czekać, aż cię coś przejedzie – pomyślałam zrezygnowana, a potem walnęłam się w czoło. Przecież tu nie było nawet asfaltu, nie mówiąc o żadnym, choć najmniejszym aucie. Więc samobójstwa w ten sposób załatwić nie mogłam.
Zrezygnowana powiodłam wzrokiem dookoła i stwierdziłam, że i tak najlepszym pomysłem będzie zejście z gór. Wybrałam więc pierwszy lepszy kierunek i wznowiłam marsz.
Szybko zeszłam niżej, jak najdalej od kamieni, bo może jeszcze by się obudziły i z powrotem złapały w swoje sidła. Czas płynął coraz szybciej, a ja nie byłam wcale bliżej odnalezienia chociażby odpowiedniego kierunku marszu. Słońce już nieźle przygrzewało, co oznaczało, że zapewne minęło południe. W końcu stwierdziłam, że moi towarzysze pewnie i tak już się obudzili i teraz mnie szukają. Skoro nie potrafiłam znaleźć drogi powrotnej, postanowiłam trochę odpocząć i nabrać sił. Byłam już w pewnej odległości od oread, więc nie groziło mi ze strony Winkelried nic złego, a przynajmniej taką miałam nadzieję.
Westchnęłam i zerwałam jakiś kwiatek, rosnący u moich stóp, mając nadzieję, że choć on poprawi mi nastrój. Jego niebieskie płatki przypadły mi do gustu, więc bez namysłu je powąchałam. Niestety, nie pachniał jakoś nadzwyczajnie, ale i tak włożyłam go sobie we włosy. Chciałam udawać, że jestem tu, gdzie chciałam być i mam po prostu nieplanowane wakacje. A że wolne nieodmiennie kojarzyły mi się z pięknymi chwilami i kwiatami we włosach, taka musiała być kolej rzeczy.
Słońce już chyliło się ku zachodowi, kiedy postanowiłam wspiąć się na rozłożyste drzewo, rosnące nieopodal. Zresztą, było ono jedynym w najbliższej okolicy i dawało jako taki cień, tak potrzebny w trakcie upalnego dnia.
Weszłam na jedną z szerszych gałęzi i oparłam się o pień drzewa, wcześniej rozkładając moją pelerynę. W tym momencie cieszyłam się, że ją zabrałam, bo dzięki niej moje ramiona nie musiały dotykać chropowatej kory drzewa i miałam się czym okryć.
Z torby wyjęłam suchary – obrzydliwe i strasznie suche – oraz wodę. Bez niej nie byłabym w stanie ich przełknąć. Nałożyłam na siebie resztę odzieży, którą znalazłam w torbie i postanowiłam się ułożyć do snu. Podłożyłam sobie pod głowę mój nieodłączny bagaż i spróbowałam zasnąć.
Tylko że zapach, który ulatniał się z kwiatka, trochę mnie wkurzał. Wyjęłam więc pokryty niebieskim kolorek delikatny kielich i położyłam koło siebie. Z niechęcią walnęłam go kilka razy z pięści. Tak zmaltretowanego dotknęłam jednym palcem i z całą złością, która mnie przepełniała, a nawet wylewała się z mojego ciała, przelałam na niego moc lodu. Już po chwili cisnęłam go jak najdalej. Miałam nadzieję, że nigdy więcej go nie spotkam. Zdecydowanie źle na mnie działał.
Mimo wszystko sen dalej nie nadchodził. Wzięłam więc do ręki medalion wiatru i przyjrzałam mu się lepiej. Zaczęło mnie zastanawiać, jak on właściwie działa. Wysunęłam przed siebie dłoń i machnęłam w kierunku drzewa, na którym siedziałam, chcąc, aby liście zaczęły się poruszać. Nic się jednak nie stało. Stwierdziwszy, że pewnie muszę więc zacząć od jakiegoś mniejszego przedmiotu, zerwałam jeden liść i położyłam na dłoni, nakazując w głowie ponieść go przez wiatr w górę. To również nie dało żadnych efektów.
Wkurzona, rzuciłam z całej siły liściem w dół. On jednak, jako że był dość lekki – jak to liść – powinien spadać powoli, nie ważne, z jaką siłą nim cisnęła. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy zorientowałam się, że już po nanosekundzie leżał dokładnie przy korzeniach drzewa, na którym siedziałam.
Stwierdziwszy, że może jednak potrafię panować nad wiatrem, postanowiłam zrobić to z kolejnym kawałkiem zieleni. I, ku mojej frustracji, liść spadał całe dekady, ba nawet wieki. Wściekła, rwałam kolejne i kolejne liście, ale nijak nie chciały ze mną współpracować. Gdy na najbliższych mi gałęziach nie zostało już nic, ułożyłam się znowu spać. Zmęczona przygodami poprzedniej nocy i wściekłością na liście, zasnęłam momentalnie.
Następne, co pamiętałam, to to jak silny wiatr targał moje długie, jasne włosy we wszystkie strony. Łany zbóż kłaniały się do moich stóp, a sukienka koloru niezapominajki, którą miałam na sobie, wirowała wokół moich nóg niczym w tańcu. Rozejrzałam się, aby zobaczyć, gdzie tak właściwie się znajduję, lecz wokół mnie nie było niczego znajomego. W obu kierunkach ciągnęły się pola pełne złotej, wysokiej pszenicy oraz owsa.
Obróciłam się kilkakrotnie wokół własnej osi, próbując znaleźć cokolwiek, co wyróżniałoby się na tle zboża. W końcu coś zauważyłam. Od strony północno–wschodniej nadchodził jakiś niewyraźny kształt.
Gdy dziwny twór podszedł bliżej, zorientowałam się, że to Lantan, czy też Vejs, jak go nazwała Nomia, syn władający wiatrem, a którego medalion był teraz w moich rękach. Stwierdziłam, że skoro ja wciąż nie mogłam zapanować nad swoją nowo nabytą wiedzą, to najpewniej właśnie on wywołał całą tę zawieruchę. W końcu od setek lat uczył się tej sztuczki.
– Nie, to ty to zrobiłaś – odezwał się głębokim, męskim głosem, jakby odpowiadając na moje myśli.
– Ale co? – zapytałam się głupio. Kompletnie nie wiedziałam, o co mu chodzi.
– Wiatr. Odkąd masz medalion wiatru, ja już nad nim nie panuję – stwierdził, wskazując na medalion dyndający u mojej szyi.
– Ale ja przecież...– Chciałam zaprzeczyć, lecz ten tylko machnął na mnie dłonią, przerywając mi w połowie zdania.
Cóż nie był zbyt miły – pomyślałam.
– Wiem. Próbowałaś. Obserwowałem cię. Nie martw się, to naprawdę trudna sztuka. Musi minąć trochę czasu, zanim się tego w pełni nauczysz. W końcu, gdyby wszystko przychodziłoby nam z łatwością, nie byłoby lekarzy czy cukierników, bo każdy mógłby pstryknąć palcami i już wszystko umieć. Uzbrój się więc w cierpliwość. I przede wszystkim, pomyśl o wietrze jak o przyjacielu. Mów do niego, rozmawiaj z nim. Pamiętasz legendę? Nie bez przyczyny każdy wiatr ma swoją nazwę. Ćwicz, a kiedyś zostaniesz mistrzem – powiedział.
– Dobrze, postaram się. – Uśmiechnęłam się do niego lekko. Miałam nadzieję, że jego rady mi rzeczywiście pomogą.
– A jeśli chcesz uspokoić wiatr, uspokój wpierw siebie. On jest na tyle delikatny, że reaguje na każdy twoją zmianę humoru. A to może być niebezpieczne, zwłaszcza dopóki nad nim nie panujesz. Lepiej więc staraj się trzymać z daleka od Amald. A teraz wybacz, ale mam spotkanie.
– Mam się trzymać z daleka od Amald? – zapytałam z oburzeniem. – Zwariowałeś? Przecież to ja jestem Amalda.
Lantan roześmiał się w głos, czym jeszcze bardziej mnie zdezorientował i zezłościł, a wiatr zaczął jeszcze mocniej wiać. Byłam pewna, że już niedługo, z moich włosów powstanie jedno wielkie gniazdo, w którym z chęcią zamieszkałyby wszelkiego gatunku ptaki.
– Faktycznie, twoje imię pochodzi właśnie od ich nazwy – powiedział. – Wybacz, czasem zapominam, że nasz świat wciąż jest dla was nowością, Amaldo. – Lantan nachylił się i wyrwał z ziemi jakiś kwiat. Po chwili rozpoznałam niebieskie płatki, które niedawno zmiażdżyłam w wyniku nagłej agresji. – Amaldy to kwiaty, których zapach powoduje wybuchy furii. Dlatego lepiej trzymać się od nich z daleka – stwierdził, miażdżąc w palcach niebieski kieliszek. Widocznie na sam widok tych kwiatów czuł wściekłość. – A teraz, jeśli już wszystko, to pozwól, że już pójdę. Czekają na mnie.
Pokiwałam mu głową
– Czyżby Nomia? Chyba fajna z niej dziewczyna, co?– Podniosłam lekko brew we wszechwiedzącym geście.
Lantan uśmiechnął się uroczo w odpowiedzi. Może nawet trochę się zarumienił?
– To aż tak to widać? – zapytał.
Mrugnęłam do niego jednym okiem.
– Cóż, miłości nie da się tak łatwo ukryć. Zwłaszcza przed kimś tak spostrzegawczym jak ja – wypięłam dumnie pierś.
Lantan zachichotał cichutko.
– No cóż, miłość nie wybiera. Pamiętam, jak ją poznałem. Była zupełnie inna niż wszystkie inne istoty, które do tej pory spotkałem. I mimo że minęło kilkaset lat, wciąż pałam do niej uczuciem. Obiecałem jej, że powrócę do niej, kiedy tylko ktoś uwolni mnie od medalionu. Także wybacz, ale muszę cię już opuścić. Nie chcę, aby ktoś mi ją sprzątnął sprzed nosa – stwierdził. – Ale gdybyś tylko mnie potrzebowała, zawsze możesz poszukać mnie w Vermi, stolicy Syprum. Jak na razie mam dość szlajania się po pustych górach. – Skrzywił się lekko.
– Och, rozumiem. – Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, o czym mówił, bo i ja miałam ich już dość. – Pozdrów ją ode mnie – powiedziałam, a on skinął mi głową i zniknął. Tak po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Spróbowałam uspokoić swoje wnętrze, tak, jak radził mi Vejs. Od razu wiatr przestał tak strasznie wiać.
Zresztą, on ma rację – pomyślałam. – Powinnam nauczyć się panować nad tą nową umiejętnością. Co jeśli wiatr włączyłabym ot tak, nieświadomie? Na przykład w trakcie używania mocy lodu? Stworzenie burzy śnieżnej w takiej chwili byłoby kwestią czasu.
Obudziłam się wyjątkowo wyspana jakiś czas później. Biorąc pod uwagę fakt, że słońce stało już na niebie, nic dziwnego, że byłam w pełni sił. W końcu przespałam jakieś dwanaście godzin. No ale cóż, widocznie gałęzie drzew są dużo wygodniejsze, niż najzwyklejsze w świecie łóżka i materace, a ja byłam nadzwyczaj zmęczona.
Wyjęłam jednego suchara i zjadłam go. Byłam tak głodna, że w sumie nie przeszkadzał mi jego smak. W końcu zeszłam z drzewa na ziemię. Zastanawiałam się, co ja powinnam właściwie robić, w którą stronę iść. Erniti wraz z Kealem najprawdopodobniej już zaczęli się niepokoić. W końcu nie widzieli mnie... dosyć długo. Ciekawe, w jaki sposób dojdą do tego, gdzie przebywam, i kiedy może to nastąpić – pomyślałam. Miałam nadzieję, że do tego czasu nie umrę z głodu.
W każdym razie nie miałam jak im pomóc, bo nawet nie wiedziałam, w którą stronę powinnam iść!
Nagle wpadłam na genialny pomysł. Przecież miałam nową moc i mogłam zrobić z niej użytek.
Wszystkie liście, które wczoraj zużyłam, ułożyłam w okrąg, po czym zamroziłam. Następnie weszłam do tego okręgu i zaczęłam szeptać.
– Wietrze północny, północno–wschodni i północno–zachodni oraz ty wietrze południowy, południowo–wschodni i południowo zachodni, oraz wy wiatry wschodni i zachodni, wiejcie wszystkie, abyście mogły roznieść te liście we wszystkie strony świata, aby wskazać im drogę.
I, tak jak im nakazałam, wiatry uniosły liście i poniosły je tam, gdzie chciałam, a ja zrywałam kolejne i kolejne, i wysłałam je w ślad za nimi. Miałam nadzieję, że gdy Keal zobaczy taką oszronioną roślinkę, to będzie wiedział, że to ja je posłałam. A wiatr przecież powie mu, w jakim kierunku powinien iść.
Niestety po kilku godzinach, gdy słońce zaczynało coraz bardziej palić, skończyły mi się liście.
Stwierdziłam, że do tej pory na pewno już zrozumieli, w którą stronę powinni się kierować. Oparłam się więc o drzewo i skupiłam się na dalszym posyłaniu wiatru.
I jak za dotknięciem magicznej różdżki usłyszałam głos Ernitiego. Ten dźwięk zbliżał się coraz bardziej w moim kierunku. Już po chwili mogłam go nawet zobaczyć.
– Amalda, to ty? – zapytał, przyglądając mi się. Kiedy w końcu stwierdził, że to naprawdę ja od razu do mnie podbiegł i chwycił za ramiona, a za nim, w pewnej odległości podążał Keal. Na jego twarzy odmalowała się ulga, gdy mnie zobaczył.
– Nic ci nie jest? – ciągnął dalej Erniti. – Kto cię porwał? Jak udało ci się uciec? I coś ty do delteny zrobiła z tym drzewem!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro