Rozdział 35
Erniti Koidal
Obudziło mnie słońce, którego promienie świeciły mi prosto w oczy. Nawet nie otwierając ślepi, przekręciłem się na drugi bok. Mój organizm zaczął zapadać znowu w sen, z którego jeszcze do końca się nie obudziłem, gdy nagle pojawiła się myśl. Natrętna, całkiem niespodziewana i uparcie dobijała się do zaspanego umysłu, aż w końcu przybrała postać uczucia dziwnego niepokoju. Jakby coś było nie tak. Mimo że, starałem się je stłumić, to coś wierciło mi dziurę w mózgu i podpowiadało, że trzeba wstać i to jak najszybciej.
Niechętnie otworzyłem oczy i od razu oślepiło mnie jasne światło, zmuszając do ich zmrużenia. Kiedy już się do niego przyzwyczaiłem, zauważyłem, że słońce stoi wysoko na niebie. Dochodziło południe.
Minęła dobra chwila, zanim zrozumiałem, co to oznacza.
Było późno. Przespałem swoją wartę, a skoro nikt mnie nie obudził, to znaczy, że elf niskiego rodu też spał.
Momentalnie złość we mnie wezbrała. Jesteśmy w obcym miejscu, w niebezpiecznych i nieprzewidywalnych górach, a on przysypia i to nie chwile, a pół nocy i całe przedpołudnie! – pomyślałem i zerwałem się na równe nogi.
Kiedy przeczesałem wzrokiem obozowisko, nie zauważyłem nigdzie Amaldy. Na miejscu, w którym zostawiłem ją wieczorem, zobaczyłem tylko rozkopany koc, który dałem jej do okrycia się przed snem. Miałem nadzieję, że po prostu wstała wcześniej i poszła się umyć. Albo na stronę, ale czy nie obudziłaby nas wtedy? I gdzie w takim razie był jej bagaż? Po co jej cały zapas jedzenia i ubrań, kiedy idzie się tylko odświeżyć?
Stłumiłem niepokój, który zaczął we mnie coraz bardziej narastać. Miałem nadzieję, że nie zrobi nic głupiego i nie poszła sama na dalsze poszukiwania.
Nie, to był zdecydowanie absurdalny pomysł – pomyślałem, przeczesując dłonią włosy. Może i Amalda miała czasem zbyt szalone pomysły, ale chyba nie była aż tak naiwna.
No i jej bolące stopy na pewno nie pozwoliłyby na tak samowolną ucieczkę. Wczoraj ledwo szła. Wątpiłem, czy dzisiaj mogła się czuć lepiej.
Mój wzrok padł na Keala, który spał obok. Miałem nadzieję, że choć on wyjaśni mi, co się tutaj dzieje, ale widocznie on też wczoraj tak się zmęczył, że nawet nie usłyszał, gdy nasza podopieczna zwiała.
Szturchnąłem go czubkiem buta. Momentalnie obudził się i rzucił mi pytające, chyba trochę urażone, spojrzenie.
– Co się stało? – zapytał, nadal lekko zdezorientowany.
– Dochodzi południe. Przespaliśmy warty, a elf mnie nie obudził – wyjaśniłem, a w niebieskich oczach Keala zauważyłem pierwsze błyski niepokoju.
Mój towarzysz szybko zerwał się na równe nogi i ramię w ramię bez słowa ruszyliśmy w kierunku miejsca, w którym elf pełnił wartę. Keal znacząco dotknął dłonią do rękojeści miecza. Kiwnąłem mu głową i mimowolnie powtórzyłem ten gest. Nie zmniejszyło to mojego niepokoju.
Oczywiście, istniała zawsze możliwość, że niski nie zasnął, a coś mu się stało. Mimo wszystko wolałbym, żeby jednak po prostu spał. I bez tego mieliśmy już opóźnienie i dalsze kłopoty były zdecydowanie nie na rękę.
Kamienie zgrzytały nam pod butami, gdy zbliżaliśmy się do sterty głazów ułożonych w dziwny kształt, jakby rzucone tam jakąś tajemniczą siłą przed wiekami i tak trwały do tej chwili. Przy nich rosły małe krzaczki z powykręcanymi gałązkami. Każdy, kto mieszkał w okolicy, wiedział, że tamazy nadawały się idealnie na opał. Szybko się rozpalały i długo paliły, trzymając ciepło.
Ostrożnie obeszliśmy rumowisko z dwóch stron i spodziewaliśmy się ujrzeć tam śpiącego elfa. Może i spał, ale jak na mój gust, to na wieczność. Leżał na kamienistej ziemi. W kałuży krwi. Z raną od noża. W tej sekundzie obaj z Kealem pomyśleliśmy o tym samym, ale tylko on wypowiedział to na głos.
– Amalda – rozejrzał się wokoło z wyraźnym niepokojem. Ciekawiło mnie, czy serio myślał, że ma wzrok jak sokół i dzięki temu zauważy ślady prowadzące do miejsca, w którym przebywa teraz dziewczyna, czy to był bezwiedny gest, oceniający wszystkie możliwości.
Przykucnąłem obok ciała, odrzucając tę absurdalną myśl. Takie rozglądanie się raczej nic nam nie mogło pomóc. Stwierdziłem więc, że lepiej się zająć niskim. Wbrew rozsądkowi miałem nadzieję, że jednak jeszcze nie jest martwy i uda mi się go uzdrowić, ale musiałem pogodzić się z porażką. Jego ciało było lodowato zimne i od dawna nie żył.
Wiedziony najgorszymi przeczuciami, rzuciłem się w kierunku stawu, do którego Keal już przed chwilą zaczął pędzić. Niestety, gdy tam dotarliśmy, znowu musieliśmy przeżyć rozczarowanie. Nie było tu Amaldy, jej rzeczy również. Przerażenie zaczynało coraz mocniej zaciskać wokół mnie swoje ziemne kleszcze.
Przez dobrą minutę zastanawiałem się, czy to Amalda mogła zabić wartownika i uciec. Ta myśl była absurdalna już w założeniu, ale tak naprawdę nigdy nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Szybko jednak odrzuciłem i tę możliwość – nie była zdolna do tak precyzyjnego ciosu. Wiedziałem to doskonale, bo w końcu ze mną ćwiczyła władanie bronią białą. I znowu to Keal wypowiedziała myśl kształtującą się w mojej głowie.
– Jeśli coś jej się stało i nie znajdziemy sprawcy tego porwania, bo wnoszę, że to porwanie, to Abelard nas zabije.
Skinąłem nieznacznie głową. Syn Andreth miał do mnie ciągłe pretensje za nieupilnowanie Almáriel, a wtedy koniec końców nic złego się nie stało. O nią jednak mało dbał. Było widać, że ciągnie go coś do jej siostry bliźniaczki. Siostry, którą właśnie pozwoliłem porwać. Kiedy się dowie, w złości będzie mógł zrobić totalnie wszystko.
Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że też polubiłem Amaldę w ciągu tych kilku dni wspólnej wyprawy i wcześniejszych treningów. Choć mało się odzywała od rozstania z siostrą i była czasem lekkomyślna, jak wtedy, gdy nie zabrała odpowiednich butów i jeszcze nam tego nie powiedziała, to było widać, że ma bardziej wesołe usposobienie niż Almáriel. Chociaż raczej nie miałem u niej szans, bo kim ja byłem, żeby rywalizować o jej względy z synem Andreth. Nie mogłem stać bezczynnie, gdy jej zagrażało wielkie niebezpieczeństwo.
Czym prędzej wróciliśmy do miejsca, w którym spędziliśmy noc. Razem z Kealem zaczęliśmy pośpiesznie pakować rzeczy i zwijać obozowisko. Ciało elfa zostawiliśmy, jak leżało. Jeśli faktycznie poległ w obronie królewny, to dostanie swoje diamentowe drzewo, a jeśli nie... I tak nie mogliśmy już nic więcej dla niego zrobić, a liczył się czas. Zresztą, kopanie mu grobu w skale raczej nie było czymś, co dałoby się uczynić ot tak, bez odpowiednich narzędzi.
Porywacz lub porywacze mieli nad nami przewagę tylko kilku godzin i najpewniej dobrą znajomość terenu. Ja jednak również urodziłem się w górach i znałem je aż za dobrze. Jeśli się pospieszymy, to była jeszcze szansa, że uda nam się ich dogonić przed zmrokiem.
Już po chwili wspinaliśmy się w stronę, w którą najpewniej uciekli. Ta droga wydawała mi się najbardziej sensowna, bo prowadziła do najbliższej wioski. A nawet jeśli by ją ominęli, to miałem nadzieję, że pozostaną w górach, licząc, że zgubią nas w jakimś skalnym labiryncie.
Tak właściwie, to nie miałem pojęcia, co robię, choć starałem się sobie wmówić, że jest wręcz przeciwnie. Moje wnioski mogły być błędne, a porywacze równie dobrze mieli możliwość zaszycia się na pustyni Uneanda. Nie byłem tropicielem, a uzdrowicielem. Właściwie, to nigdy nie powinienem dowodzić w takiej sytuacji. Keal jednak nie protestował. Sam miał przecież jeszcze mniejsze kwalifikacje w tej dziedzinie.
Po kilku minutach dyszeliśmy ciężko, bo droga prowadziła prawie pionowo w górę, ale z uporem szliśmy naprzód. Jeśli Amalda gdzieś tam była, to na pewno ją znajdziemy. Choćbym miał rozebrać te przeklęte góry głaz po głazie – postanowiłem z zaciętą miną.
Do wioski dotarliśmy dobre kilka godzin po południu. Już z daleka wydawało mi się, że coś jest bardzo nie w porządku, a po spojrzeniu Keala wnosiłem, że i on odnosił takie wrażenie. Wydawała się jakby... bez życia. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że miałem niestety rację. Wioska była opustoszała i wyludniona.
Bez słowa weszliśmy do pierwszej chaty z brzegu. Od razu poznałem, że była to wioska niskich. W środku znajdowało się niewiele jakiegokolwiek sprzętu, a i tak odniosłem wrażenie, że ktoś zabrał wszystko, co tylko dał radę unieść. W kącie izby walało się jakieś krzesło bez jednej nogi, a na podłodze leżały zasuszone lubofele, ponadgryzane zapewne przez jakieś enu. Zaraz dostrzegłem też ich źródło, przegryziony worek po prawej stronie izby.
– Chyba gospodarzy nie ma w domu – powiedział Keal, a ja mimo powagi sytuacji, uśmiechnąłem się lekko.
– Wynieśli się już dawno – odparłem, wychodząc na zewnątrz. O mało się nie potknąłem o dziurawe wiadro. Przekląłem cicho.
– Nie wydaje mi się, żeby opuszczali wioskę w pośpiechu. – Keal zamyślił się, rozglądając dookoła. – Większość najważniejszych rzeczy zniknęła. – Schylił się i zabrał pechowe wiadro z mojego pola rażenia.
Odprowadziłem je nienawistnym wzrokiem.
– Chyba wiem, gdzie się wynieśli – odpowiedziałem.
Niedawno nasze szeregi zasiliły kolejne grupy górskich elfów. Możliwe, że należeli do nich mieszkańcy tej wioski. Sami przecież z całą rodziną zrobiliśmy to samo. Co prawda mój ojciec, jak się okazało po jego śmierci, miał całkiem inne motywacje niż walka z tyranią. Jeszcze niedawno nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego po jednym turionie od Andreth rzucił całe dotychczasowe życie, spakował naszą rodzinę i do niej pojechał, ale teraz już wszystko się wyjaśniło. Szkoda, że za późno, abym mógł spytać, co on sobie właściwie do cholery myślał. I na co niby z jej strony liczył? Czy matka wiedziała? Na to ostatnie przynajmniej była okazja poznać odpowiedź, kiedy tylko moja rodzicielka w końcu wróci do oazy...
Keal wyrwał mnie z zamyślenia.
– To bez znaczenia. – Potarł palcami skronie. – Skoro ich nie ma, to na pewno nie widzieli Amaldy.
Nie mogłem nie przyznać mu racji, co wcale nie poprawiło mi humoru. Gdzie jesteś Amaldo? – Miałem ochotę zawołać w przestrzeń.
– Co dalej? – Keal popatrzył na mnie wyczekująco, chyba licząc, że wpadnę na jakiś błyskotliwy pomysł.
– Nie wiem – wyznałem. – Nie jestem przecież tropicielem. Niech to wszystko deltena trafi!
Nie mogłem bezczynnie czekać, ale nie miałem też pojęcia, co właściwie powinienem zrobić. Nawet nie wiedziałem, na co liczyłem, kierując się do wioski.
– Skoro i tak nie wiemy, gdzie jej szukać, to głosowałbym, żebyśmy skierowali się na górę Hwesta Sindarinwa.
Zmarszczyłem czoło, posyłając mu pytające spojrzenie.
– Amalda jest zaradna – kontynuował, spokojnym tonem. – Istnieje spora szansa, że uda jej się uciec porywaczom, a wtedy nie zastanie nas w obozowisku.
Fakt, właściwie o tym nie pomyślałem. Przecież ona mogła wrócić i nas nie zastać, tym samym wpadając w panikę. Wtedy będziemy się szukać po tych górach w nieskończoność!
– Jednak kojarzy jeszcze jedno miejsce. Te, gdzie ukryto medalion. Logiczne, że tam powinna się udać. Jeśli nie... – urwał na chwilę, jakby się zawahał – wtedy powiadomimy Abelarda i zorganizujemy poszukiwania. Z elfami, które faktycznie się na tym znają.
Pokiwałem głową, przyjmując jego argumentację. W końcu taki plan był lepszy niż jego całkowity brak.
– Masz rację, zróbmy tak – powiedziałem na głos, a w myślach dodałem: I módlmy się, żebyśmy zastali tam Amaldę, bo inaczej mój brat nas zabije.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro