Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31

Almáriel Angela Lirryns

Zostaliśmy zmuszeni spędzić noc na wyspie. Nikt nie miał ochoty przedzierać się po ciemku przez las, gdy w pobliżu mogło się czaić więcej smoków. Abelard, gdy tylko skończył się wydzierać, że poszłyśmy bez niego i pozwolił nam skończyć relacje ze zdobycia medalionu, tonem znawcy stwierdził, że w pobliżu może być jeszcze wiele tych olbrzymich gadów, bo lubią one ciepło, a czynny wulkan raczej je zapewnia. Potem dodał jeszcze, że pewnie dlatego wyspa jest niezamieszkana.

– Super! A nie mogłeś nam tego powiedzieć wcześniej? – przerwałam mu niezbyt grzecznym tonem.

Co dziwne, tym razem nie dał się sprowokować do kłótni i tylko stwierdził, że czas poszukać miejsca na obóz. W świetle wypływającym z rąk Wilhelminy poszliśmy do małej groty, którą znalazł Abelard z Szealtielem. Nie łączyła się nigdzie z innymi korytarzami, więc wystarczyło pilnować wejścia, by mieć pewność, że żaden smok nie znajdzie się w środku.

Pierwszy raz pożałowałam, że nie ma z nami więcej elfów z eskorty, bo przez to też musiałam pełnić wartę, a byłam tak zmęczona, że najchętniej przespałabym jeszcze z tydzień. Nawet już trochę rozumiałam, czemu wysokie elfy wykorzystywały niskie. Po prostu nie miały najmniejszej ochoty na niektóre rzeczy...

Postanowiłam, że muszę być inna, więc zgodziłam się pełnić wartę. Nawet Abelard uznał, że sprawdzę się lepiej niż Wilha. Trudno było nie przyznać mu racji. Elfka ciągle chodziła z głową w chmurach i choć pełna entuzjazmu się zgłosiła, to najpewniej coś odwróciłoby jej uwagę i zapomniałaby o swoim pierwotnym zadaniu.

Przypadły mi pierwsze dwie godziny. Nasz dowódca pokazał mi, w którym miejscu na niebie ma znajdować się księżyc, gdy będę miała obudzić Tautomira, po czym wszyscy poszli spać.

Dziwnie się czułam sama w obcym miejscu, które było najprawdopodobniej pełne smoków. Każdy szmer wiatru w liściach wydawał mi się odgłosem skrzydeł, a nawoływania nocnych zwierząt oznaką nadchodzenia gadów. Nawet w pewnym momencie przestraszyłam się chrapania jednego z niskich, tak, że aż podskoczyłam i w pierwszej chwili byłam gotowa podnosić alarm. Na szczęście w porę oprzytomniałam, bo raczej nie chciałam wyjść na panikarę, ani zaznać gniewu rozbudzonego bez powodu Abelarda.

Choć wiedziałam, że zdradzi to naszą obecność, wywołałam mały płomyczek ognia i starałam się nad nim zapanować. Gdyby nasz dowódca teraz wstał, to zaczęłaby się na pewno kolejna kłótnia, bo zamiast wypatrywać zagrożenia, patrzyłam w ognik, ale pomogło mi się to zrelaksować i zapomnieć o czyhającym niebezpieczeństwie.

Kiedy udało mi się już trochę opanować zszargane nerwy, umiałam mniej więcej panować nad swoją mocą, więc zgasiłam ognik i z powrotem skupiłam się na pilnowaniu obozu. Z początku nie mogłam nic dostrzec w ciemności przez wpatrywanie się w ogień, ale na szczęście po chwili wzrok dostosował się do nowej sytuacji.

Do końca warty nie wydarzyło się na szczęście nic niepokojącego. Nawet jeśli smoki były w okolicy i zauważyły mój lekkomyślnie przyzwany ognik, niczym tego nie okazały.

Obudziłam więc Tautomira. Elf raptownie się zerwał, czym mnie przestraszył na tyle, że odsunęłam się raptownie na kilka kroków. Kiedy jednak zobaczył moje przerażenie, szybko się opanował i skinął mi tylko głową, wstając i przejmując wartę.

Nawet nie wiedziałam, że byłam aż tak zmęczona, ale gdy tylko się położyłam, natychmiast zapadłam w sen.

* * *

Trzy dni płynęliśmy już okrętem. Nie działo się w tym czasie nic ciekawego, tak samo jak podczas powrotu na statek. Cała noc upłynęła spokojnie, a podczas przeprawy przez "czerwoną puszczę", mimo moich początkowych obaw, też nic się nie wydarzyło. Nawet jeśli jeszcze jakieś smoki znajdowały się na wyspie, to zdawały się nas unikać tak jak podczas podróży do wulkanu. A może strażnik amuletu był jedyny? Raczej miałam się już tego nigdy nie dowiedzieć; nie żeby spieszyło mi się wracać na wyspę i sprawdzać.

Kapitan zgodził się nas wysadzić w pobliżu końca pasma gór Ungwenumen, tak jak się wcześniej umówił z Abelardem. Stamtąd mieliśmy tylko dwa dni podróży konnej do umówionego miejsca spotkania z Aną i resztą naszej drużyny. Dzięki temu przynajmniej zaoszczędzaliśmy spory szmat drogi na grzbietach naszych wierzchowców i mogliśmy w spokoju odpoczywać na pokładzie statku, o ile tylko nie wchodziliśmy załodze w drogę.

Wilhelmina wykorzystywała ten czas na zachwycanie się morzem i rozmawianie z każdym, kto miał ochotę jej słuchać. Abelard najczęściej przebywał w towarzystwie kapitana, a ja no cóż... trochę się nudziłam.

Nie mogłam ćwiczyć posługiwania się moją nową mocą, w obawie, że podpalę drewniany statek, a korzystać z mocy czasu do sprawdzania, co się dzieje z Aną, nie chciałam. Za bardzo się bałam, że zobaczę ją w jakiś tarapatach, a z takiej odległości nijak nie będę mogła jej pomóc, więc skończę, strasznie się martwiąc. Zresztą moc mogła mi pokazać wydarzenia sprzed tygodnia, a niekoniecznie z tej chwili, więc nie chciałabym później zgadywać, czy już wszystko u mojej siostry w porządku, czy jeszcze nie. Zresztą korzystanie z mocy czasu było bardzo męczące, a my raczej powinniśmy skupić się na odpoczynku i regeneracji, a nie marnowaniu energii, która nam jeszcze została. Najczęściej więc stałam przy burcie i wpatrywałam się w horyzont. Tam właśnie dopadła mnie Wilhelmina.

– Co tam? – wykrzyknęła mi prawie wprost do ucha, też opierając się o burtę.

– Horyzont sobie oglądam – odparłam, nawet na nią nie zerkając. Jeśli miałam jakieś szczątki nadziei, że elfka sobie odpuści, to szybko prysnęły jak bańka mydlana.

– Ano jest co oglądać. Fajne rybitwy tam latają – odparła ze śmiertelną powagą w głosie.

Zerknęłam na nią dyskretnie, starając się ustalić, czy ona tak serio, ale nie dostrzegłam na jej twarzy ani śladu wesołości. Zostało mi więc tylko ciągnąć temat albo ją zignorować. Wybrałam to pierwsze.

– To u was te ptaki też się nazywają rybitwy? – palnęłam pierwsze, co mi przyszło do głowy. – Mają jakieś magiczne moce?

Elfka wzruszyła ramionami.

– Nazwa jak każda inna. No i mają specjalną moc.

– Jaką? – zaciekawiłam się. Wyglądało na to, że jednak różnią się w jakiś sposób od naszych ziemskich ptaków.

– Znikają ryby, jeśli zostawisz je bez opieki.

Prychnęłam. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Te rybitwy chyba serio były całkiem zwyczajne. Nie miałam jeszcze pojęcia, na jakiej zasadzie nasze światy i gatunki się przenikały, ale na pewno to robiły. Część roślin i zwierząt była elfom doskonale znana jak na przykład konie, a część zupełnie obca. W Ampelium jednak występowały najczęściej ich odpowiedniki, tyle że z jakimiś specjalnymi właściwościami jak nasza brzoza a ich fanal lub enu i królik.

– U nas są identyczne – odparłam w końcu, kiedy cisza niebezpiecznie zaczęła się przedłużać.

Wilhelmina wzruszyła ramionami i zmieniła temat.

– Wiesz, że już dziś wieczorem powinniśmy dobić do brzegu?

– To super – ucieszyłam się. – Chciałabym już się zobaczyć z Aną.

– A ja z Erim – odparła. – Muszę mu opowiedzieć, jakie morze jest cudowne. Zresztą pewnie mi nie uwierzy, że tu jest tyle wody! Też bym mu nie uwierzyła, jakby mi powiedział – zaczęła się niebezpiecznie przechylać za burtę, jakby próbowała ręką dotknąć fal.

Zastanawiałam się, czy nie powinnam jej zwrócić uwagi albo chociaż odciągnąć trochę od burty, ale dałam sobie spokój. Skoro jeszcze do tej pory nie wypadła, to może wiedziała, co robi.

– Wiesz, że ta wyspa, na której byliśmy, nie jest jedyną? Są jeszcze dwie. I tylko na jednej – Lenil – jest port. Oni wszyscy przez większość czasu tam mieszkają i wypływają, kiedy ktoś im wyśle turiona z prośbą – wskazała głową na załogę, na szczęście jednocześnie przestając się wychylać.

– Abelard coś kiedyś wspominał, że wysp jest więcej – przypomniałam sobie. – Ciekawe, co jest na ostatniej...

– Jeszcze nie wiem, ale się dowiem! – Elfka nagle się ożywiła. – Zaraz wrócę!

Odprowadziłam ją uśmiechem. Ruszyła do pierwszego lepszego członka załogi, wyraźnie z zamiarem zadania tego pytania. Ona naprawdę miała niespożyte pokłady energii, ciekawości i optymizmu.

Mój dobry humor niestety szybko prysł, bo podszedł do mnie Abelard z wyraźnie niezadowoloną miną.

– Co się stało? – zapytałam, przyglądając mu się uważnie.

– Gdzie jest twój miecz? Przygotowywaliśmy rzeczy do dalszej podróży i znaleźliśmy tylko pochwę – odpowiedział, świdrując mnie wzrokiem.

I tu się pojawił problem. Miecz został w jaskini smoka, ale nie chciałam mu się za nic do tego przyznać, gdy byliśmy na wyspie, bo jeszcze kazałby mi po niego wracać, a na kolejną rozmowę z chabrowym gadem nie miałam ochoty.

– Musiałam go gdzieś zgubić – odparłam, siląc się na beztroski ton.

– Tak sobie po prostu zgubiłaś miecz? Czy ty umiesz być choć przez pięć minut odpowiedzialna? A co jeśli znowu trafimy na jakiś oddział Girtsa? Uczyłaś się walczyć nie po to, by gubić broń!

– Mam łuk! – odparłam, posyłając mu równie zabójcze spojrzenie jak jego własne.

– Tak, jego jeszcze do tej pory nie zgubiłaś – powiedział z przekąsem.

Posłałam mu kolejne wymowne spojrzenie i ruszyłam przed siebie, żeby się gdzieś od niego schować. Naprawdę nie miałam ochoty mu się tłumaczyć. Ot, stało się. Zresztą jakbym nawet powiedziała prawdę... Czy nie uznałby mnie za tak samo nieodpowiedzialną? A na wyspę i tak byśmy już po niego nie wrócili...

Po chwili znalazłam ładownie i usiadłam z kolanami pod brodą, a potem pomyślałam, że chcę być niewidzialna, by nikt nie zakłócał mi spokoju. Nawet Wilhelmina.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zasnęłam. Obudziły mnie dopiero krzyki Abelarda. Kiedy otworzyłam oczy, zauważyłam jednego z członków załogi, który przeszukiwał okręt. Przeszedł obok, nie zdając sobie kompletnie sprawy z mojej obecności.

W tym momencie zrozumiałam, co się stało. Najprawdopodobniej Abelard zaczął mnie szukać, ale gdy nigdzie mnie nie zauważył, wszczął alarm. Kiedy tylko elf się oddalił, zapragnęłam znów być widoczna i wślizgnęłam się po cichu na pokład.

Kiedy nasz dowódca mnie zobaczył, to zaczął krzyczeć i dopytywać się, gdzie u licha byłam. Nie miałam pojęcia, jak mam mu to wytłumaczyć, więc tylko stałam i cierpliwie wysłuchiwałam tyrady na temat odpowiedzialności.

– Przepraszam, nie chciałam, żeby tak wyszło – powiedziałam, kiedy w końcu na chwilę zamilkł. – A miecz zostawiłam w jaskini smoka i kiedy się zorientowałam, to bałam się po niego wracać – wyznałam. – Możemy do tego nie wracać? – popatrzyłam na niego błagalnie.

Abelardowi chyba odebrało mowę. Czego jak czego, ale przeprosin się raczej po mnie nie spodziewał.

– Przybiliśmy do brzegu. Rano schodzimy na ląd i ruszamy w dalszą drogę – powiedział w końcu, a potem odwrócił się i zniknął w kajucie kapitana, zapewne tłumacząc mu, że już wszystko jest pod kontrolą.

Odprowadziłam go spojrzeniem i odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej nie pytał, dlaczego nie potrafili mnie znaleźć i całe szczęście, bo wtedy znowu musiałabym go okłamać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro