Rozdział 29
Almáriel Angela Lirryns
Wschodzące słońce barwiło wodę na różne odcienie pomarańczu i czerwieni. Zafascynowana patrzyłam w kolorowe fale rozbijające się o brzeg. Anieli na pewno by się spodobały. Już jakiś czas temu zauważyłam, że moja siostra potrafiła w dziwnych momentach zabrać się za kontemplowanie przyrody. Potem rzuciłaby pewnie jakiś zabawny komentarz na temat fal, a ja z Wilhą prychnęłybyśmy śmiechem.
Spuściłam wzrok. Anieli tu nie było, a Wilhelmina właśnie kończyła jeść śniadanie razem z resztą załogi. Szybko odgoniłam od siebie ponure myśli. Miałam zadanie do wykonania.
Spojrzałam na wyspę. Gdzieś w jej łańcuchu górskim krył się medalion ognia. Znajdę go, a potem wrócę do siostry – pomyślałam i momentalnie uświadomiłam sobie, że to nie będzie takie proste. Właściwie to nawet nie miałam pojęcia, gdzie rozpocząć poszukiwania. Owszem, medalion znajdował się w wulkanie, ale wyspa wcale nie była taka mała. Nikt też nie postawił drogowskazów z napisem "Tędy do wulkanu!".
Starałam się przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów z mojej wizji, ale wtedy absorbowały mnie inne rzeczy niż otoczenie, więc właściwie nie kojarzyło mi się nic istotnego oprócz tego, że wulkan znajdował się niedaleko wybrzeża. Najprościej byłoby opłynąć wyspę i obejrzeć ją z każdej strony, wybierając najbardziej prawdopodobne miejsce, ale kapitan nie chciał ryzykować. Nie znał zbyt dobrze tej okolicy, a pod wodą mogły się kryć zdradliwe skały lub mielizny, a utknięcia nawet ja zdecydowanie wolałabym uniknąć.
Kiedy reszta naszej drużyny skończyła jeść śniadanie, Abelard zarządził, że schodzimy na ląd. Wilhelmina cieszyła się jak dziecko, kiedy okazało się, że będziemy płynąć kawałek łódką, bo kapitan nie chciał ryzykować zbytniego zbliżania się do brzegu. Na szczęście morze było dziś stosunkowo spokojne, bo jakoś nie wyobrażałam sobie siebie w małej szalupie wśród wielkich fal.
Nie popłyną z nami nikt z załogi, więc wiosłowanie spadło oczywiście na Tautomira i Szealtiela. Abelard nie zniżyłby się do tego poziomu, a mi i Wilhelminie zabronił, argumentując tym, że chce jeszcze trochę pożyć. Choć elfka bardzo chciała spróbować tego jakże absorbującego zadania, musiała zaakceptować decyzję naszego dowódcy. Całą podróż łódką siedziała nadąsana i patrzyła się w fale, uparcie unikając spojrzeniem Abelarda. Ten jednak nic sobie z tego nie robił.
– Gdzie powinniśmy iść? – zapytał mnie zaraz po dopłynięciu do piaszczystej plaży.
Rozejrzałam się i wzruszyłam ramionami. Każdy kierunek marszu wydawał się dobry, bo nie zauważyłam niczego znajomego.
– Może pójdziemy wzdłuż gór? Widziałam we śnie kamienistą plażę, a skoro to nie ta, to musi być ta z drugiej strony – zasugerowałam, patrząc jak Tautomir i Szealtiel wyciągają łódkę na brzeg i maskują w pobliskiej roślinności. Podobno wyspa była niezamieszkana, ale i tak nikt nie chciał ryzykować, bo co jeśli wiązałoby się to z zostaniem tu na wieki?
– Genialnie – podsumował moją wypowiedź Abelard.
Zgromiłam go spojrzeniem.
– Jeśli masz jakiś lepszy pomysł, to teraz jest idealny moment, żeby go zaproponować – powiedziałam. – Wyobraź sobie, że też bym wolała dostać dokładną mapę, a nie błąkać się po obcej wyspie w nieznanym mi świecie.
Elf tym razem nic nie odpowiedział. Wyminął mnie i jak gdyby nigdy nic ruszył w kierunku szczytów i porastającej wyspę roślinności.
– Idziemy! – krzyknął jeszcze na resztę, a potem zanurzył się w gęstym lesie.
Westchnęłam i pomyślałam, że zdecydowanie mogłam to rozegrać inaczej, ale od rana chodziłam poddenerwowana i zdecydowanie nie byłam dziś wzorem idealnej królewny.
Pół dnia przedzieraliśmy się przez las w pobliżu gór, żeby znaleźć się po drugiej stronie wyspy. Żałowałam, że nie zabraliśmy ze sobą koni, ale rozumiałam słuszność tej decyzji. Przez większość czasu na nic by się nie przydały i tylko trzeba by je za sobą prowadzić.
Zresztą roślinność też nie była taka zwykła. Bardziej przypominała gęstą dżunglę niż wszystkie lasy, z jakimi miałam styczność w Polsce. Zwisające z drzew pnącze tworzyły lekko mroczny klimat, a splątane gałęzie znacząco odcinały dostęp do światła, pogrążając wszystko w półmroku. Nie pomagała też kolorystyka roślinności. Nie miałam pojęcia czemu, ale wszystko kwitło na czerwono, jakby chciało nas tym do końca zastraszyć, przywołując skojarzenia z krwią i zmusić do odwrotu. Ba, nawet zdarzały się drzewa ze szkarłatnymi liśćmi lub gałęziami.
Nawet Wilha nie miała pojęcia, dlaczego rosła tu taka specyficzna roślinność. Owszem, podobno w Ampelium zdarzały się czerwone kwiaty, a nawet drzewa z takimi liśćmi i pniami, ale nigdy w takich skupiskach. Po tym pytaniu czułam się jeszcze gorzej. Bo skoro rodowitą mieszkankę kraju elfów wprawiało to w lekki niepokój, to co dopiero ja miałam powiedzieć?
Nic więc dziwnego, że wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, gdy w końcu wyszliśmy z lasu i znaleźliśmy się na drugim brzegu wyspy.
Rozejrzałam się niepewnie, starając się zidentyfikować miejsce z mojego snu. Brzeg był kamienisty, a między falami dostrzegłam ostre skały, więc decyzja, żeby nie przypłynąć tu statkiem, wydawała się jak najbardziej słuszna, szczególnie że pod wodą musiało się znajdować zdecydowanie więcej niebezpiecznych okruchów skalnych. Nieco dalej wzdłuż morza ciągnęły się skalne klify.
– Okolica wydaje mi się podobna, ale nie jestem pewna – odpowiedziałam na nieme pytanie Abelarda.
– To co dalej? – zainteresowała się Wilhelmina.
Wzruszyłam ramionami.
– Uguns poprowadził mnie jakąś ścieżką pod górę, ale na pewno nie dotarliśmy aż na szczyt. To było coś w stylu półki skalnej zawieszonej nad wybrzeżem – wytłumaczyłam, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów. – Najpewniej któryś z tamtych klifów.
Wszyscy zaczęliśmy się rozglądać w poszukiwaniu jakiejś trasy, która pozwoliłaby nam się na nie wspiąć. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało, żeby w pobliżu znajdowała się ścieżka, a nie uśmiechało mi się wspinanie po pionowej kamiennej ścianie, mając pod sobą ostre skały wystające z wody. Aż tak sprawna fizycznie nie byłam, więc takie manewry najpewniej skończyłyby się upadkiem w dół i zarazem moją śmiercią. A nieskończonego zasobu królewn raczej niestety nie mieli...
– Tędy da się wejść, ale będzie stromo! – dobiegł mnie nagle okrzyk Tautomira.
Wszyscy jak na komendę ruszyliśmy w jego kierunku i faktycznie elf odkrył ścieżkę. Nie dostrzegliśmy jej od razu, bo wejście na nią było zarośnięte kolczastymi, gęstymi krzakami o czerwonych gałązkach. Nie ma co, zachęcająco... Gdybym mogła, odwróciłabym się i nigdy tu nie wracała.
Niestety Szealtiel już zabrał się za wycinanie nam drogi i po chwili mogliśmy się zacząć wspinać na skalny klif. Okazało się, że miał rację. Ścieżka była nawet bardziej stroma, niż zapamiętałam z mojego snu. O ile to ta sama ścieżka...
Na szczęście wejście na szczyt nie zajęło nam dużo czasu, ale i tak zdążyłam się zmachać. Pomimo treningów z Ernitim i pieszej podróży, nadal nie miałam zbyt dobrej kondycji. Pierwszy raz cieszyłam się, że rozdzieliłam się z Aną, bo przynajmniej ominie mnie wędrówka po górach Ampelium.
Niestety okazało się, że to nie był koniec trudności.
– Tu kiedyś znajdowało się wejście do środka, ale Uguns stopił skałę i nie mam pojęcia, jak tam się dostać – oświadczyłam, przyglądając się bezradnie litej ścianie. Po tym wszystkim... Po prostu nie spodziewałam się, że zastanę coś takiego. A przecież to powinno być oczywiste! Zniszczył przejście przy mnie!
Abelard przeklnął pod nosem, a niscy przyglądali się nam, czekając na jakąś decyzję. Tylko Wilha zachowała resztki optymizmu.
– Spokojnie. Musi być przecież jakieś inne wejście – wtrąciła szybko, rozglądając się wokoło, a potem wykrzywiła usta w pokrzepiającym uśmiechu, starając się dodać nam otuchy.
Abelard westchnął i spojrzał na mnie, jakby mając nadzieję, że nagle dostanę jakiegoś olśnienia. I co ja niby miałam mu powiedzieć? Nie wiedziałam, co powinniśmy zrobić.
– Dobrze, po prostu go poszukajmy. I tak pewnie będziemy zmuszeni spędzić noc na wyspie, bo nie zdążymy wrócić do zmroku na statek.
Dopadł mnie dziwny, irracjonalny lęk. Wcale nie miałam ochoty tu nocować. Okolica była wystarczająco niepokojąca przy świetle dnia. Nie wyobrażałam sobie, jakie upiorne wrażenie musiała sprawiać po zmroku.
Ustaliliśmy, że lepiej będzie się rozdzielić. Dzięki temu uda nam się przeszukać większy obszar. Ruszyłam więc z Wilhą i Tautomirem w lewą stronę krawędzią klifu przy skalnej ścianie, a Szeatiel z Abelardem zeszli na dół w nadziei, że natrafią na jakąś inną ścieżkę albo zamaskowane wejście do jaskiń.
Po przejściu około kilometra i nienatrafieniu na nic obiecującego nawet Wilhelmina straciła swój optymizm, szczególnie że ściana skalna zaczynała powoli opadać i łagodnie przechodzić w klif.
– Źle do tego podchodzimy – zatrzymałam się i zerknęłam na moich towarzyszy. Miałam nadzieję, że Abelardowi poszukiwania idą lepiej. – Gdyby to było takie oczywiste, to każdy mógłby przypadkowo trafić na wejście, nawet mimo tego, że wyspa jest stosunkowo bezludna.
Tautomir pokiwał głową, a Wilha wyraźnie się zamyśliła.
– A gdyby tak spojrzeć do góry? – rzuciła w przestrzeń, a ja poszłam za jej radą. Idealnie nad nami znajdowała się pozioma szczelina.
– Jesteś genialna!
Elfka zaczerwieniła się pod wpływem niespodziewanego komplementu, a ja uśmiechnęłam się szeroko. Jeszcze była nadzieja na dostanie się do środka. Potem tylko znaleźć amulet i mogłam ruszać na spotkanie siostry.
– Podsadzę was – zaoferował się Tautomir. – I tak bym się przez nią nie przecisnął.
W myślach przyznałam mu rację. Szczelina wyglądała na wąską. Inna sprawa, że Abelard raczej nie będzie zadowolony, że puścił nas same na spotkanie potencjalnego niebezpieczeństwa.
– Niech będzie – postanowiłam w końcu. Staniem tutaj nic byśmy nie osiągnęli.
Dałam się podsadzić elfowi, a potem złapałam palcami za krawędź szczeliny i z trudem podciągnęłam się, wślizgując do środka. Jeśli byłabym trochę większa, faktycznie miałabym problem, żeby się zmieścić. W nozdrza uderzył mnie zapach siarki.
Nie wiedziałam, co mam robić dalej. Przede mną widziałam tylko ciemność, a nie mogłam się obrócić, bo dziura była za wąska. Pozostawało mi tylko czołgać się do przodu, mając nadzieję, że ta brawurowa akcja nie zakończy się niespodziewanym upadkiem i skręceniem karku.
Małe kamyczki uwierały mnie w brzuch, więc gdy tylko strop zaczął się podnosić, z ulgą podniosłam się na kolana, a za chwilę na nogi.
– Chyba wszystko w porządku, możesz wchodzić! – krzyknęłam do Wilhelminy i postanowiłam na nią poczekać, ponieważ co jak co, ale jej moc światła w takim momencie była bezcenna. Odsunęłam się tylko kawałek, żeby na mnie nie wpadła i wtedy moje ręce natrafiły na coś szorstkiego oraz chropowatego, ale jednocześnie ciepłego w dotyku.
Jak oparzona odsunęłam się do tyłu, tłumiąc fale przerażenia. Co to takiego? – myślałam gorączkowo, analizując nawet opcję potencjalnej ucieczki, ale niestety wejście blokowała Wilhelmina.
Gdy tylko elfka przecisnęła się przez otwór i użyła swojej mocy, wydała z siebie okrzyk zdumienia albo i nawet przerażenia. Odwróciłam się, by zobaczyć to, na co ona patrzyła i cofnęłam się od razu jak najdalej pod ścianę groty. Instynktownie dobyłam miecza, choć nie wiedziałam, czy właściwie na cokolwiek mi się w tej sytuacji przyda. Ugnusie, w co ty mnie wpakowałeś? – pomyślałam, starając się opanować fale strachu.
Przed nami na kamiennym podłożu groty leżał chabrowy smok zwinięty w kłębek. Obserwował nas jednym, żółtym okiem. Całym swoim cielskiem wypełniał małą pieczarę, a moja broń wyglądała przy nim jak wykałaczka.
ODŁÓŻ TEN MIECZ, DZIECKO.
Kiedy w mojej głowie niespodziewanie rozległ się głos, zakryłam uszy rękami, a broń samoistnie wypadła mi z brzękiem na skałę. Dopiero po sekundzie uświadomiłam sobie, że teraz stałam się całkowicie bezbronna i zdana na łaskę olbrzymiego gada.
Od razu lepiej. Przybyłyście po medalion?
Niepewnie przytaknęłam, a smok podniósł się i rozprostował skrzydła. Wilhelmina z wyrazem przerażenia na twarzy schowała mi się za plecami. No cóż, ja nie miałam się za kim ukryć, więc stałam w miejscu, starając się opanować drżenie nóg. Przecież Uguns nie poprowadziłby mnie na śmierć... A przynajmniej na takiego nie wyglądał...
Nadal nie wiem, co on w tobie widział... Taka drobna i delikatna... Zbliż się. Królewna Ampelium, czyż nie?
– Tak – wyjąkałam. Mój głos wydawał się dziwnie cichy i głuchy. Byłam pewna, że więcej niż to jedno słowo nie przecisnęłoby się przez moje zaciśnięte gardło. Zmusiłam się do wykonania kilku kroków do przodu, choć wszystkie moje zmysły nakazywały mi ucieczkę. Wilhelmina cofnęła się w kierunku szczeliny. Tak bardzo chciałam pójść w jej ślady, ale czułam, że niewykonywanie poleceń smoka, nie skończyłoby się dobrze.
Zawsze twierdziłem, że elfy nie są zbyt inteligentne, ale człowiek na tronie?
Smok przekrzywił łeb, a ja zamarłam, czując na sobie jego oddech.
To się skończy rozlewem krwi, ale to już nie moja sprawa.
Zamknęłam oczy, kiedy smok podniósł się na nogi, będąc pewna, że to koniec. Że zginę tu w tej jaskini. Ana, wybacz, będziesz musiała sobie poradzić sama – pomyślałam, ale żaden cios nie nadszedł.
Gdy niepewnie otworzyłam oczy, dostrzegłam, że byłam sama w jaskini ze śmiertelnie bladą Wilhelminą, co przy jej cerze zakrawało na nie lada osiągnięcie. Sama pewnie wyglądałam nie lepiej.
Mój wzrok padł na leżący na ziemi medalion ognia. Niepewnie wzięłam go w dłoń i zachęcona tym, że nic się nie wydarzyło, przyłączyłam go do swojego amuletu i powiesiłam na szyi.
– Chodźmy stąd, zanim nasz wielki, chabrowy kolega postanowi wrócić – powiedziałam, starając się zabrzmieć pewnie, ale mój głos dziwnie załamał się pod koniec.
Wilha skinęła głową i bez słowa zaczęła się przeciskać w drugą stronę. Po raz ostatni zerknęłam na jaskinię, odetchnęłam głęboko i poszłam w jej ślady.
Misja zakończyła się sukcesem. Miałam medalion ognia, ale jakoś nadal to do mnie nie docierało. Myślałam za to o tym, co powiedział smok. Rozlew krwi. Przed oczami stanął mi obraz małej elfki z wioski i jej brata, czekających na powrót ojca. Amulet nagle wydał mi się strasznie ciężki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro