Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN

Monotonny marsz koni był usypiający. Kiwałam się raz w jedną raz w drugą stronę, starając się nie wypaść z siodła. Może i nigdy wcześniej nie uprawiałam jeździectwa, ale to nie znaczy, że wcale mi się to nie podobało. Owszem, było to męczące, ale w sumie wolałam już mieć obolałe pośladki od siedzenia i ciągłego podskakiwania w siodle, niż maszerować pieszo.

Jeszcze bardziej pragnęłam, aby tuż obok mnie znajdowała się siostra. Ale życie nigdy nikogo nie rozpieszczało, musiałam więc przyjąć to, co mi dało i wykorzystać to jak najlepiej.

Moimi towarzyszami niedoli byli Erniti i Keal. Przynajmniej nie musiałam znosić Abelarda i ich ciągłych utarczek. Choć sama nie byłam lepsza. Też często się z nim ostatnio kłóciłam, ale i tak to nie mogło przewyższyć wszystkich tych zawziętych dyskusji Ernitiego z moim bratem. W sumie to ciekawe, dlaczego się tak bardzo nie lubili.

Spojrzałam zaciekawiona na moich kompanów. Obaj byli zamyśleni i raczej nie zwracali uwagi na to, co się dzieje dookoła. Powiodłam wzrokiem dalej, do elfów niskiego rodu, którzy nam towarzyszyli. Zastanawiałam się, kim tak naprawdę są i jakie mają zadanie oprócz wykonywania wszystkich poleceń Ernitiego i mojego przybranego brata. Z tego co pamiętam, moja siostra zdołała zamienić z nimi kilka słów. Chyba podali jej nawet swoje imiona. Może i ja zdołam znaleźć z nimi wspólny język?

Pociągnęłam lejce, aby mój koń zwolnił trochę kroku i pozwoliłam, aby Erniti i Keal mnie wyprzedzili. Przyglądałam się im przez chwilę, ale oni nie zauważyli, że zostałam w tyle. Erniti nadal studiował mapę, jakby miał z niej wyczytać wskazówki mówiące o tym, gdzie dokładnie się znajduje medalion wiatru. Szczerze w to wątpiłam, ale dzięki temu nie musiałam przynajmniej znosić jego towarzystwa. Fakt, był dużo lepszym kompanem niż Abelard i zawsze można było z nim pożartować, ale od kiedy przejął dowodzenie nad naszą grupą, ciągle chodził spięty. Chyba chciał udowodnić mojemu bratu, że naprawdę da radę wykonać powierzone mu zadanie i mnie nie zgubić. Wolałam mu więc nie przeszkadzać.

Za to Keal był dosyć tajemniczy i rzadko się odzywał. Prawdę powiedziawszy, chwilami się go nawet bałam. Jego przeszywające spojrzenie, w którym widać było smutek i zamyślenie, nie zwiastowało niczego dobrego. Wciąż się przekonywałam, że on nie może mi zrobić nic złego, ale nijak nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nie miałby mnie wydać. Wolałam więc trzymać się od niego z daleka. W końcu, jak ktoś tu kiedyś ładnie powiedział, nikomu nie można ufać.

Za to elfy niskiego rodu strasznie mnie ciekawiły. Pod czujnym okiem Abelarda na pewno nie odważyłabym się do nich zagadać, ale jego tu nie było. A to, że obaj moi obrońcy byli pogrążeni we własnych myślach, dawało nadzieję, że nawet nie zauważą, że utrzymuję jakiekolwiek stosunki z osobami, na które nie powinnam nawet zwracać uwagi.

W końcu mój koń zrównał się z wierzchowcami elfów z eskorty, jak szumnie nazwała ich Andreth. Teraz tylko musiał wynaleźć sposób na skomunikowanie się z nimi.

Przyjrzałam się im dokładnie. Obaj jechali po mojej lewej stronie. Ten bliżej mnie miał czarne, niezbyt długie włosy i jasnobrązową skórę. Przyglądałam mu się dłuższą chwilę, aż w końcu zauważyłam, że zerknął na mnie, zmrużył oczy i na powrót skupił swój wzrok na ścieżce przed nami. Uśmiechnęłam się pod nosem. A więc on też był mnie ciekaw.

– Wiesz, w moim świecie, jeśli się z kimś rozmawia, to mile widziane jest patrzenie w oczy – palnęłam pierwsze, co przyszło mi do głowy.

Ciemnowłosy elf jeszcze raz szybko na mnie zerknął i znowu szybko odwrócił wzrok.

– W moim świecie, rozmową nazywa się wymianę słów, a nie spojrzeń.

Przyglądałam mu się przez chwilę i musiałam przyznać rację. Przecież wcale nie rozmawialiśmy, kiedy po raz pierwszy na mnie zerknął.

Poczułam, jak moje policzki zaczynają piec. Zapewne się zarumieniłam, jak zawsze, gdy okazywało się, że mój za długi język plecie głupoty. Przeklęłam się w myślach i obdarzyłam mojego nowego rozmówcę zaciekawionym spojrzeniem.

– Niezwykle bystre stwierdzenie.

– Dziękuję, królewno – powiedział. – Czymże zasłużyliśmy sobie na twoje towarzystwo?

Zauważyłam, że drugi elf również się nam przygląda. Właściwie, to wyglądali bardzo podobnie. Tyle że ten drugi miał nieco jaśniejsze włosy.

Zmrużyłam oczy, próbując przypomnieć sobie ich imiona. Pamiętałam, że to właśnie ten znajdujący się bliżej, zaopiekował się mną, zanim zawołano Ernitiego i resztę. Miał na imię... Olgierd? Tak, chyba tak.

– Olgierdzie, czemu uważasz, że potrzebuję jakiegoś szczególnego powodu, aby z wami rozmawiać? – zapytałam, próbują sobie przypomnieć, jak miał na imię jego towarzysz.

Pamiętałam, że Angela któregoś razu wypowiedziała imiona całej czwórki, ale jak one leciały...? I które miałabym przypasować akurat do tego jednego?

– Elfy wysokiego rodu zwykle gardzą nami i nie chcą mieć z nami nic wspólnego – usłyszałam odpowiedź.

Zerknęłam na, biorąc pod uwagę, że nie poprawił imienia, które wymówiłam na inne, Olgierda i zmrużyłam oczy.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, mój drogi, ale raczej nie przypominam zwykłego przedstawiciela elfów wysokiego rodu.

Olgierd zesztywniał.

– E... ja przepraszam królewno, ja nie chciałem królewny urazić – powiedział, opuszczając szybko wzrok.

Skrzywiłam się na jego słowa. Zupełnie nie o to miałam na myśli.

– Nie... w sensie... nie o to mi chodziło. – Westchnęłam, próbują ubrać w odpowiednie słowa to, co chciałam mu przekazać.

Mój towarzysz zaryzykował szybkie zerknięcie w moją stronę, więc posłałam mu nikły uśmiech.

– Pewnie wiesz, że nie jestem nawet prawdziwą elfką, tylko w połowie jestem człowiekiem. Więc daleko mi do elfów wysokiego rodu, mimo że mam jakiś tam "moce" – zaśmiałam się, robiąc palcami cudzysłów przy wymawianiu ostatniego słowa.

Obaj panowie zerknęli na mnie ze zgrozą.

– Ależ królewno... – Zaczął ten drugi, ale przerwałam mu machnięciem ręki.

– Mówcie mi po imieniu. Jestem Ana. – Wyciągnęłam ku nim swoją dłoń.

Moi towarzysze zerknęli po sobie niepewnie.

– Ależ tak nie wypada... – żachnął się ten, którego imienia jeszcze sobie nie przypomniałam.

Ujęłam w swoją dłoń rękę Olgierda i lekko nią potrząsnęłam, po czym nad jego koniem wyciągnęłam ją ku temu drugiemu. Widziałam, jak wymienił znaczące spojrzenie ze swoim towarzyszem, ale nie potrafiłam odgadnąć, co chciał mu nim przekazać. Ja potrafiłam się tak komunikować tylko z moją siostrą, czasem Abelardem, ale to tylko dlatego, że znaliśmy się już długo i bez trudu potrafiliśmy odczytywać nasze odczucia.

Elf niechętnie ujął moją dłoń i potrząsnął nią, więc posłałam mu szeroki uśmiech.

– No, skoro oficjalne zapoznanie mamy już za sobą, to może opowiedzieć mi co nieco o sobie? – zaproponowałam.

Elfy znowu wymienili między sobą spojrzenia, a ja westchnęłam. Oni chyba mnie nie lubili.

– No co? – zapytałam, przybierając obrażoną minę i zaplatając ręce na piersi.

– Nic. Nie przywykliśmy do rozmawiania z takimi osobami jak ty i nie mamy pojęcia, co powinniśmy powiedzieć.

Przyjrzałam się mojemu rozmówcy i jeszcze raz spróbowałam przypomnieć sobie jego imię. Angela je przecież nie raz wymieniała. Musiały być gdzieś w ostatnim połączeniu nerwowym w moim mózgu, skoro nie potrafiłam ich przywołać na zawołanie. Pamiętałam tylko Olgierda, ale reszta... Może Tomir? Albo Tuomir? I Szatiel? Szalotiel? A ten czwarty to... może Krzyś? Ewentualnie Kristof. Jak ten z krainy lodu. Albo jakoś tak. Tylko jak dopasować któreś z tych trzech imion do towarzysza Olgierda?

Westchnęłam i postanowiłam więcej nie zajmować się tematem, choć musiałam przyznać, że najbardziej pasowało mi to ostatnie imię. Ale obawiałam się, że prawdopodobnie brzmi ono inaczej, niż zapamiętałam, więc lepiej to zostawić i nie zastanawiać się dłużej.

Za to zaczęłam rozmyślać nad tym, na jaki temat mogłabym z nimi w takim razie pogadać, ale jak na złość nic nie przychodziło mi do głowy. Przymknęłam więc oczy, wysilając wszystkie moje szare komórki, a kiedy je znowu otworzyłam, miałam przed sobą piękny widok. Wysokie, majestatyczne góry rozciągały się na horyzoncie.

– Czy to są... – zaczęłam niepewna nawet, o co chcę zapytać.

– Ungwenumen – usłyszałam w odpowiedzi. Obejrzałam się na... Kristofa...? i obdarzyłam niedowierzającym spojrzeniem. Nigdy wcześniej nie słyszałam tej nazwy.

– Największe pasmo górskie w Ampelium. Właściwie to jedyne. A najwyższym jego szczytem jest Tincoango. A my poszukujemy Hwesta sindarinwa – powiedział, zanim zdążyłam nawet sformułować pytanie.

– Są piękne. – Z rozmarzeniem wpatrywałam się w wierzchołki gór. – Jak daleko od nich jesteśmy?

– Ze dwa dni drogi.

Ponownie westchnęłam. Chciałabym już tam dotrzeć, wspiąć się na nie i móc podziwiać widoki z wierzchołka góry. To musi być piękne uczucie napawać się takimi cudownymi lasami jak te, przez które niedawno przejeżdżaliśmy. Miałam tylko nadzieję, że wspinaczka nie będzie aż taka trudna, jak to zawsze wszyscy opowiadają.

Zerknęłam w stronę moich towarzyszy, ale nadal milczeli. Nie podobało mi się to, że nie potrafiłam zmusić ich do wypowiedzenia w moim kierunku choć jednego słowa. Niby byłam tą całą księżniczką, czy tam królewną, a i tak nie mogłam sprawić, żeby ktoś zwrócił na mnie swoją uwagę i pogadał, nawet na głupie tematy. Było mi z tego powodu smutno.

Zamrugałam gwałtownie i odgoniłam od siebie złe samopoczucie. Nie chciałam przy innych okazywać swojej słabości. Wyminęłam więc moich towarzyszy i nie zwracając uwagi na ich zdziwione spojrzenia, wróciłam na swoje poprzednie miejsce.

Chwilę później Erniti zarządził postój, ponieważ zbliżał się wieczór. Bez sprzeciwu zgodziłam się z jego planami. Było już mi wszystko jedno. Chciałam zniknąć z tego świata i nie musieć się niczym przejmować. Tak byłoby najprościej. Z tą myślą zamknęłam oczy i zwinęłam się koło ogniska, próbując zasnąć.

Następne dni wcale nie były lepsze. Nie potrafiłam zmusić się do jakiejkolwiek interakcji. Na szczęście żadne z moich towarzyszy podróży nie zauważyli mojego złego samopoczucia. Nie żeby mnie to dziwiło. W końcu nikomu nie pozwoliłam się do mnie zbliżyć.

Z każdym dniem przybliżyliśmy się do majestatycznych skał wykwitających, o dziwo, między żółtym niczym słońce piaskiem. Byłam nieco zdziwiona tym, jak bardzo zmieniał się krajobraz w miarę zbliżania się do gór. Ale musiałam przyznać, że rozpościerająca się przed nami pustynia miała w sobie to coś. Nigdy nie przypuszczałam, że może to być taki piękny widok i teraz z zachwytem wpatrywałam się w niego, chcąc na jak najdłużej go zapamiętać, bo zapewne za szybko się taka okazja nie nadarzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro