Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 24

Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN

A więc rzeczywiście trawa rośnie wszędzie, nawet w najdalszej części Ampelium – pomyślałam, przyglądając się moim bosym stopom zanurzonym po kostki w zielonych źdźbłach.

W sumie nie powinnam się dziwić na jej widok, w końcu na Ziemi też prawie wszędzie rośnie. Jednak biorąc pod uwagę, jaki widok się przede mną rozciągał, to nie musiało być tak oczywiste.

Góra znajdująca się przede mną zdawała się nie tylko majestatycznie wysoka, ale też praktycznie ogołocona z wszelkiej roślinności. Mogłam więc przypuszczać, że miejsce, w którym stałam, również było zbudowane z tychże samych skał, niepozwalającym rosnąć trawie na szczycie. Tutaj jednak jakimś cudem zdołała przetrwać.

Pochyliłam się i zanurzyłam dłonie w roślinności, rozkoszując się ich dotykiem. Suche podłużne listki trawy wyraźnie wskazywały na to, że dawno tu nie padało. Inaczej byłyby bardziej soczyste i tak mocno by mnie nie łaskotały. Mimo wszystko jednak ten dotyk był bardzo przyjemny. A podobał mi się, tym bardziej że już dawno nie miałam sposobności przebywać sam na sam ze swoimi myślami i to na łonie natury.

Ta myśl nagle przypomniała mi o czymś ważnym. Przecież ja nie powinnam być tu tylko z własną wyobraźnią! Gdzieś niedaleko powinna znajdować się moja siostra i przybrany brat, i Wilha, i cała reszta. Zaniepokojona rozejrzałam się wokoło, nagle uświadamiając sobie, że nie wiem, gdzie jestem, ani jak tu się właściwie znalazłam.

Mój wzrok padł na osobę, która szybkim krokiem zmierzałam w moim kierunku. Pełna nadziei szybko podniosłam się z klęczek i zaczęłam się w nią wpatrywać, łudząc się, że jest to mój przyrodni brat.

Moje nadzieje były jednak płonne. Już po chwili kilka kroków ode mnie stanął wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Jego oczy miały hipnotyzująco niebieski kolor, niczym lazurowe wybrzeże, nad którym niegdyś odpoczywałam wraz z rodzicami i Alber... Abelardem.

Wyciągnął ku mnie dłoń, którą niechętnie chwyciłam, a potem pociągnął za sobą do podnóża góry i spojrzał mi oczy.

– Tak naprawdę, żeby móc całkowicie zapanować na swoją mocą, przede wszystkim musisz uwierzyć, że ona istnieje – powiedział.

Zmarszczyłam brwi. Skąd on niby mógł wiedzieć, że przez cały czas próbowałam dociec, który iluzjonista stoi za tymi niezwykłymi zdolnościami, które te całe elfy przypisują mocom. Przecież tak naprawdę magia nie istnieje, a tylko ktoś bawi się z moją wyobraźnią, mówiąc, że jest inaczej.

Zmrużyłam podejrzliwie oczy.

– Czytasz w myślach? – zapytałam.

Mężczyzna tylko zaśmiał się, odchylając lekko do tyłu.

– Nie, złociutka. Ja panuje nad wiatrem.

Wyciągnął przed siebie dłonie, następnie poruszył lekko palcami, a trawa u naszych stóp przywarła do ziemi, jakby bojąc się, że zostanie rozstrzelana.

Zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, o co mu chodzi, bo przecież fakt, że źdźbła mu się kłaniają, nie oznacza, że panuje na wiatrem. Wtedy jednak poczułam, jak stojące, dotąd ciepłe, powietrze nagle zaczęło się poruszać, muskając mój policzek i robiąc jeszcze większe siano z moich tak dawno nieczesanych włosów. Spojrzałam z niedowierzaniem na mojego towarzysza i z zaskoczeniem zarejestrowałam, że jego oczy były teraz barwy mleka.

Nie wiedziałam, że tęczówki mogą zmieniać kolor, jeśli używa się mocy. Ale w sumie widziałam coś takiego w jakimś filmie. Chyba Storm z X-menów też tak miała.

Spojrzałam jeszcze raz na mojego towarzysza i zachichotałam. Nie, on z pewnością nie przypominał Storm.

Jego oczy znowu zmieniły kolor na ten niezwykle intensywny niebieski i zawierucha jak w jednej chwili się zaczęła, tak się zakończyła.

Mężczyzna wyciągnął ku mnie dłoń, na której leżał jakiś przedmiot. Kiwnął do mnie zachęcająco głową, więc po chwili wyciągnęłam rękę w jego stronę i zabrałam mu to coś. Okazał się to być medalion w kształcie księżyca. Po chwili namysłu stwierdziłam, że jeśli połączyłoby się go z moim, tworzyłyby razem idealne koło.

– Tu cię zostawiam, Amaldo – powiedział. – Uważaj na siebie.

– Skąd wiesz jak mam na imię? – zapytałam, ale on w odpowiedzi tylko się kpiąco się uśmiechnął. – I jak ja mam cię nazywać?

– Większość mówi na mnie Vejs, ale dla ciebie mogę być Lantanem. W końcu mamy dzielić tę moc, kuzynko.

Zmarszczyłam brwi i już chciałam zapytać, o co mu chodzi, kiedy poczułam, jak ktoś mnie szarpie za ramię. Niechętnie odwróciłam się i spojrzałam w moje własne oczy, tylko o nieco bardziej szarawej tęczówce.

Zdezorientowana na powrót obróciłam się w stronę Lantana, ignorując obecność siostry, lecz jego już nie było. Za to okazało się, że wcale nie stoję z nim u podnóża góry, tylko leżę na zielonej trawie, porastającej ciemną glebę, na której spałam.

– No już, oprzytomniej wreszcie. – Angela za wszelką cenę próbowała wywołać u mnie jakąkolwiek reakcję. – Nie możesz ciągle tylko spać.

Obdarzyłam ją na wpół przytomnym spojrzeniem i usiadłam, chcąc, aby się wreszcie odczepiła i przetarłam oczy, próbując zrozumieć, co tu się właściwie wydarzyło.

– Gdzie Lantan? – zapytałam. Mój mózg nie ogarniał, dlaczego w jednej chwili stałam koło mężczyzny o zmieniających kolor oczach, a teraz jego miejsce zajęła moja siostra.

– Jaki znowu Lantan? Przecież z nami w drogę oprócz Wilhy, Abelarda, Ernitiego i Keala wybrali się tylko Szealtiel, Tautomir, Olgierd i Krzesimir. Żadnego Lantana – oznajmiła i pociągnęła mnie za rękę, abym wstała.

Cóż, może miała rację, a ja miałam tylko niezwykle rzeczywisty sen? Choć to, w jaki sposób odbierałam dotyk źdźbeł trawy i wiatru, wskazywało raczej na to, że to mógł nim być. No ale Lantana zniknął, więc chyba mimo wszystko musiałam to uznać za wytwór mojej wyobraźni. Zwłaszcza że w mojej dłoni nie znajdował się żaden medalion.

Postanowiłam dłużej się nad tym nie zastanawiać i ochoczo wzięłam się za śniadanie, które przygotował jeden z elfów. Co prawda nie było ono zachęcające, ale przez tę wędrówkę do podnóża góry nieźle zgłodniałam. Niestety, nie uspokoiło ono mojego domagającego się pożywienia brzucha, ruszyłam więc na dalsze poszukiwanie żywności.

Zapychałam się jak nigdy owocami rosnącymi niedaleko, aż nawet Abelard zainteresował się, co mi jest.

– No co, głodna jestem. – Wzruszyłam ramionami i wzięłam kolejny kęs owocu.

– Lepiej się tak nie przejadaj tymi entalami, bo mimo że są smaczne i sycące, jeśli się zje ich za dużo, to dają efekt jak po wypiciu alkoholu – powiedział, a ja zamarłam, nie wiedząc, czy dalej przeżuwać niebieskawy owoc, czy jednak go wypluć. – Poza tym, musimy jak najszybciej się zbierać, nie mamy czasu na twoje obżeranie się.

Przełknęłam z trudem, to co miałam w buzi, a resztę owocu wyrzuciłam. Skoro już teraz miałam tak realistyczne sny, że nie odróżniałam ich od rzeczywistości, to co by było, gdybym się upiła tymi owocami? Lepiej nie ryzykować.

Otrzepałam spodnie i ruszyłam ku naszej drużynie, która już stała wokół zdobytych wczoraj koni i się pakowała do dalszej drogi.

Niepewnie podeszłam do wierzchowca, który został mi powierzony i przyjrzałam się mu. A może jej? Postanowiłam zapytać o to mojego brata.

– To klacz, dlatego jest taka ułożona. Przecież nie mógłbym ci dać jakiegoś ognisto krwistego rumaka, bo jeszcze byś mi spadła i się zabiła. – Posłał mi słodki uśmieszek.

Zdębiałam. Co się stało z moim bratem? Od kiedy on potrafi uśmiechać się w taki sposób?

Złożyłam to na karb przejedzenia się jakimiś innymi roślinami o nietypowych działaniach i postanowiłam nigdy więcej nie jeść żadnych owoców, dopóki się nie dowiem, że to w pełni bezpieczne.

– A jak ma na imię? – zapytałam.

Abelard tylko uniósł brwi.

– Po co koniowi imię? – zdziwił się. – Lepiej już na nią wsiadaj, musimy ruszać.

Pogłaskałam moją piękną klacz po pysku i zajrzałam w jej piękne, ciemne oczka.

– To ja cię nazwę... – zamyśliłam się na moment, próbując dobrać jakieś odpowiednie damskie imię dla konia o pięknym kasztanowym umaszczeniu. – ... Kasztanka. Może być?

Koń tylko prychnął, uznałam więc, że się jej nie podoba.

– Okay, okay, okay. – Uniosłam dłonie w geście kapitulacji. – Nie chcesz to nie. Równie dobrze mogę cię nazwać Bezimmienna albo Płotka, co ty na to?

I tym razem moja wierna klacz prychnęła.

Westchnęłam i spróbowałam ostatni raz.

– Dobra, Managuo, zbieraj się, zaraz jedziemy. – O dziwo, tym razem nie prychnęła, tylko ustawiła się tak, abym mogła ją dosiąść. Czy raczej mogłabym, gdybym wiedziała jak. Wciąż jednak nie opanowałam tej trudnej sztuki, powiodłam więc spojrzeniem po moich towarzyszach, szukając u nich pomocy.

Natrafiłam wzrokiem na Ernitiego, który już siedział na swoim koniu i mi się przyglądał. Posłałam mu mój najpiękniejszy uśmiech.

– Pomożesz mi? – zapytałam.

Erniti tylko się roześmiał i zsiadł ze swojego konia.

– Z największą przyjemnością – powiedział, podsadzając mnie, abym mogła wygodnie usiąść.

– Dzięki ci wielkie. Nie wiem, jakbym sobie bez ciebie poradziła. – Uśmiechnęłam się do niego jeszcze szerzej.

Erniti tylko się skłonił, chichocząc, a ja musiałam stwierdzić, że nie był taki zły. Owszem, żartowniś z niego i ciągle się kłóci z Abelardem, ale czasem potrafi też rozbawić.

Natknęłam się wzrokiem na Angelę, która chyba już od jakiegoś czasu siedziała na swoim wierzchowcu i się nam przyglądała.

– No, Managuo, ruszaj, chcę podejść do swojej siostry – szepnęłam jej na uszko, a ta tylko nimi poruszyła i powoli podeszła do konia Angeli. – Dobry z ciebie koń, Managuo – poklepałam ją z wdzięczności po grzbiecie.

– No co tam? – Zapytałam siostrę. – Jak samopoczucie?

Angela wzruszyła ramionami.

– Spoko.

Zmarszczyłam brwi. Jej odpowiedź była na tyle zdawkowa, że lekko się nawet zaniepokoiłam.

– Coś się stało? Co ty taka smutna? – zainteresowałam się.

– Nic, po prostu ciekawi mnie, dlaczego tobie Erniti bez problemu pomógł, a ja musiałam poradzić sobie sama – powiedziała, lekko zmieszana.

Uniosłam brwi, nie wiedząc, co powinnam jej na to odpowiedzieć.

– Nie wiem, może uznał, że tak dobrze ci wczoraj szło, że dziś już dasz sobie radę? – oznajmiłam po chwili milczenia.

– Może. – Angela odwróciła ode mnie wzrok. – Lepiej ruszajmy, to może reszta podąży za nami, bo tak to przez następne stulecia będziemy tu czekali, aż ktoś podejmie decyzję o wymarszu – powiedziała, a ja przyjęłam jej propozycję i już po chwili ramię w ramię przedzierałyśmy się przez las.

Kolejny dzień, od kiedy poruszaliśmy się konno, minął nam stosunkowo spokojnie. Bolały mnie mięśnie, o których istnieniu wcześniej nie miałam pojęcia, ale rzeczywiście poruszaliśmy się znacznie szybciej. Zdążyłam już się zaprzyjaźnić z Managuo. Moja jazda konna nadal pozostawiała wiele do życzenia, ale z każdą przejechaną godziną coraz lepiej i pewniej się czułam.

Krajobraz wciąż się zmieniał, a im dalej byliśmy od oazy, tym góry zdawały się znajdować bliżej nas.

W czasie wędrówki razem z Wilhelminą i moją prawie dokładną kopią ponownie grałyśmy w „To, co widzę, jest...", ale tym razem było jeszcze jedno kryterium zabawy – nie mogłyśmy opisywać drzew. Tak więc opisywałyśmy konie, naszych 'ochroniarzy' i kwiaty napotkane po drodze. Dzięki temu poznałam kolejne nazwy roślin. Nie mogłam się już doczekać, aż wrócę do oazy i będę mogła przejrzeć książkę naszej babki i odkryć niezwykłe zastosowania tej flory, którą tu spotkałam.

Kiedy już się nam znudziło, próbowałyśmy wymyślić odpowiednie imiona dla reszty koni. Nie powiem, nieźle się uśmiałam. A kiedy Erniti przyłączył się do naszej zabawy i sypał dziwnymi imionami, brzuch praktycznie rozbolał mnie od śmiechu. On to też ma pomysły.

Tylko nienawistne spojrzenia rzucane co jakiś czas przez Abelarda w naszą stronę mnie trochę niepokoiły. Zwłaszcza że jeszcze dziś rano uśmiechnął się do mnie słodko. A może mi się tylko wydawało? Może to był element mojej niezwykle rzeczywistej mary sennej?

W końcu jednak byłam tak zmęczona całodzienną jazdą, że przestałam myśleć o czymkolwiek. Przymknęłam oczy i nawet nie starałam się dostosowywać do ruchów Managuy. Przytuliłam się całym ciałem do jej szyi i próbowałam nie spaść i nie zasnąć.

Kiedy tylko Abelard zarządził postój, nawet nie czekałam, aż rozłożymy całkiem obozowisko. Wzięłam swój bagaż, wyjęłam jakiś koc i ułożyłam się do snu pod losowym drzewem, którego liście ładnie się układały, tworząc coś w rodzaju namiotu.

Spałam snem kamiennym, a kiedy w końcu się obudziłam, pierwsze, co zauważyłam, to te niezwykle piękne niebieskie tęczówki.

– Nie śpij – powiedział Lantan, chwycił mnie za dłoń i podniósł. – Chodź, musisz coś zobaczyć.

Niechętnie ruszyłam za nim, pamiętając, jak jeszcze wczoraj wieczorem bolały mnie wszystkie mięśnie po długiej całodziennej wędrówce. Jednak tym razem z ulgą zauważyłam, że moje mięśnie nie palą żywym ogniem przy każdym ruchu; chętnie więc podążyłam za nim.

– Skąd właściwie wiesz, kim jestem? – Zadałam mu to samo pytanie, co wczoraj przy naszym spotkaniu, a na które nie raczył mi odpowiedzieć.

Mój rozmówca w odpowiedzi tylko posłał mi tajemniczy uśmieszek.

– Och, moja droga, w tym świecie każdy wie, kim jesteś. Wystarczy tylko spojrzeć na twoje oczy i uroczy dołeczek w lewym policzku, żeby uświadomić sobie, że jesteś wnuczką najodważniejszej z elfów.

Zmarszczyłam brwi na jego wypowiedź. A potem momentalnie wygładziłam czoło, bo przyszło mi na myśl, że jeśli będę to robić tak często, jak do tej pory, to na starość będę mieć zmarszczki wielkości rowu mariańskiego.

– Gdy tylko się urodziłaś, od razu wiedziałem, że ty i twoja siostra będziecie tymi, które zjednoczą nasz świat. Sam cię wybrałem na moją następczynię.

Szłam za nim, próbując połapać się w tym, co mówi. Jednak wciąż nie rozumiałam wszystkiego. Skoro był Vejsem, to niby czemu ja go widziałam? Przecież zmarł setki lat temu.

Lantan raptownie się zatrzymał, tak że o mało na niego nie wpadłam i wskazał mi skałę, która znajdowała się dosłownie przed jego nosem.

– Amaldo, piękna córko Ampelium, imię twoje nadano od najpiękniejszego kwiatu porastającego najwyższy szczyt Hwesta sindarinwa. Twoim przeznaczeniem jest odnalezienie medalionu, który niegdyś dostałem od Okeani, a pierwotnie należący do Ziemielisa. On pomoże ci i twojej siostrze dostać to, co prawnie wam się należy. Ta skała, w noc, gdy narodzi się nowy księżyc, wskaże ci pięć kroków. Bądź odważna i... – zawahał się na moment niepewny, jakich kolejnych słów powinien użyć – baw się dobrze – zakończył i zachichotał.

Popatrzyłam na niego zszokowana. Ten to potrafi z podniosłego tonu przejść do normalnego. Normalnie prawdziwy aktor.

– Ale kroków do czego? – spytałam się go, gdy jeszcze raz przeanalizowałam jego słowa. Niestety zajęło mi to tyle czasu, że zanim zadałam to pytanie, on zniknął.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro