Rozdział 22
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Podróż zawsze wydawała mi się nudna i monotonna. Zastanawiało mnie, czy w innych krajach podróżowanie wygląda tak samo. W końcu polegało to na tym, że wsiadasz do samochodu, ewentualnie innego środka komunikacji, i przemieszczasz się z punktu A do punktu B. Oczywiście w różnych środkach komunikacji komfort jest inny. I na pewno zależy to też od kraju, po którym się poruszamy, klimatu i rozwinięcia gospodarczego. A jednak to, co nazwałabym przebywaniem drogi w każdym europejskim kraju – i zapewne w innych też, nawet jeśli byłoby tak niebezpieczne jak w tych przeludnionych miastach Azji – tutaj ta nazwa nie wchodziła w grę.
Jedynie określenie, jakie pasowało do obecnej sytuacji, to tułaczka. Z siostrą i Wilhą u boku wlokłam się za Ernitim i Abelardem, nie zastanawiając się nawet, dokąd nas prowadzą. Byłyśmy tak znudzone, że aż z tego wszystkiego zmęczone. Nie pomagał nam też fakt, że ta dwójka nam przewodząca wciąż o czymś dyskutowała. I to dosyć ostro. Od ich podniesionych głosów miałam już ból głowy.
Tułaczka była jeszcze bardziej męcząca, kiedy miałam na plecach torbę z moim dobytkiem. Sama nie rozumiałam, dlaczego nie mogliśmy podróżować w jakiś inny sposób. Choćby pociągiem albo samolotem.
Ciekawe, dlaczego elfy, skoro mają takie moce, nie wymyśliły jakichś maszyn, które przenosiłyby z miejsca na miejsce – pomyślałam. Albo samochodu – też nie byłby najgorszy. Skoro to taki długi kraj, to może serio przydałaby im się kolej?
Przez jeden semestr byłam w technikum logistycznym, więc w sumie, gdy moja siostra zasiądzie na tronie, bo ja się do tego oczywiście nie nadaję, mogłabym im ją zorganizować. Może Angela mogłaby mnie mianować ministrem transportu albo kimś takim?
Wprowadziłabym możliwe jak najwięcej udogodnień transportowych i wszystko było superaśnie. No, chyba że mają jakiegoś elfa o mocy teleportera, to wystarczyłoby przenieść jego umiejętności na innych, żeby nie musieć się tak długo przemieszczać niczym ślimak.
– O czym tak dumasz? – Usłyszałam nagle głos i poczułam, jak ktoś wsuwa mi rękę pod ramię. Z zaskoczeniem zarejestrowałam, że była to moja siostra. Nawet nie zauważyłam, że tak bardzo zatopiłam się we własnych myślach.
– Ach, nad tym jak rozwój gospodarczy wpływa na jakość życia. – odpowiedziałam jej z krzywym uśmiechem. Już dawno nauczyłam się nie odpowiadać zgodnie z prawdą, tylko ogólnie. Wtedy nikt nie mógł mi zarzucić, że kłamię, ale też nie poznawał dokładnie moich myśli.
– A wpływa? – zapytała, przyglądając mi się uważnie.
Wzruszyłam ramionami. Gdybym powiedziała, że tak, musiałbym rozwinąć swoją wypowiedź. Łatwiej więc było zostawić to bez komentarza.
– A co wy na to dziewczyny... – wzdrygnęłam się na nagłe wtrącenie się Wilhelminy do naszej rozmowy – żeby w coś pograć?
– Okay, ale jakby nie było, jesteśmy w trasie i nie możemy się teraz rozłożyć z planszą monopoly na trawie, nie? – zapytałam. Ta nuda sprawiła, że stałam się bardziej złośliwa niż zazwyczaj, ale nie dawałam już rady nad sobą panować.
– Z czym? – Spojrzała na mnie zdziwiona brunetka.
Zmarszczyłam brwi, próbując sobie przypomnieć, do czego jej wypowiedź nawiązuje.
– Co to jest ten monopoly? – Dziewczyna chyba musiała zauważyć, że nie widziałam, do czego zmierza, bo uściśliła pytanie.
Wywróciłam oczami. Serio? Jak można tego nie wiedzieć? No tak – skarciłam się w myślach. Przecież to zupełnie inny świat. Wszystko mają inne niż my, kulturę, transport, czy tam nawet jego brak, więc gry zapewne też.
– Monopoly to taka gra planszowa, gdzie kupujesz pola, a na nich możesz sobie zbudować dom i każdy, kto stanie na twojej posiadłości, musi ci zapłacić. – Spróbowałam jej to wyjaśnić w jak najprostszy sposób.
– A co to znaczy kupujesz? Co to jest kupujesz? – zapytała zaciekawiona, a ja miałam ochotę palnąć sobie w łeb. Niby jak ja mam jej to wytłumaczyć, skoro ona nie rozumie podstawowych pojęć?
Posłałam znaczące spojrzenie siostrze. Miałam nadzieję, że ona ma jakiś pomysł na konstruktywną odpowiedź.
– Egh... – Widziałam, jak Angela wysila umysł, żeby odpowiednio wyłożyć to naszej towarzyszce. – To coś... – Podrapała się jak w zamyśleniu po głowie. –...jak wasza wymiana?
– Wymiana? – zapytała niepewnie Wilhelmina. – Jak to?
– No, dajesz komuś jedno dobro, a on oddaje ci za to inne – powiedziałam, przypominając sobie nagle lekcje o mikroekonomii. – A to, ile coś dajesz, to cena. Na przykład za marchewkę dajesz, powiedzmy, pół pietruszki. To jest cena. Tylko ludzie wyceniają różne rzeczy za pieniądze, to taka jakby waluta, jak u was ta pietruszka.
Wilhelmina spojrzała na mnie sceptycznie.
– Ale ja za marchewkę nie daje pietruszki. Po co miałabym to robić? Jeśli chce ją zjeść, po prostu idę do ogródka i ją wyrywam.
Westchnęłam. W myślach już pogodziłam się z tym, że nie potrafię jej tego wytłumaczyć.
– Ale istnieją rzeczy, które nie rosną w waszym ogródku, prawda? Co robicie, jak ich potrzebujecie? – zapytała Angela.
Wilha wzruszyła ramionami.
– Po prostu je sobie bierzemy stamtąd, skąd pochodzą.
Okay. Ten naród jest dziwny. Nie mają sklepów, nie mają luksusowych potrzeb, pewnie nawet piramida Maslowa ich nie dotyczy. Nic, czego nauczyłam się do tej pory, żadne prawa rządzące ludźmi, nie mają odzwierciedlenia w tym świecie.
– To może zagramy w coś innego – powiedział mój sobowtór, chcąc zmienić temat, aby nie musieć już dalej ciągnąć tej dziwnej konwersacji. – Grałaś kiedyś w „To, co widzę, jest..."?
– Nie, a jak w to się gra? – zapytała zaciekawiona Wilhelmina.
– Opisujesz, to co widzisz przed sobą, a my musimy zgadnąć, co to jest – wytłumaczyła jej spokojnie Angela, a ja odetchnęłam z ulgą. Ta zabawa nie powinna nastręczyć nam problemów.
– To jak, gramy? – zapytałam, ucieszona z takiego obrotu sprawy. W końcu zabawa dla sześciolatków była zawsze lepszą zabawą niż tłumaczenie elfce, co to znaczy kupować.
– Pewnie – zgodziła się.
– To może ja zacznę, żeby pokazać, o co w tym chodzi – powiedziałam. – To, co widzę, jest... – rozejrzałam się wokół, aby znaleźć coś, co mogłabym opisać – ...brązowe.
– Drzewo? – zapytała Wilhelmina.
Pokiwałam głową.
– To teraz ty, Wilha.
Dziewczyna posłała mi szeroki uśmiech.
– To teraz ja! – wykrzyknęła z entuzjazmem. – To, co widzę, jest... wysokie.
– Drzewo? – rzuciłam na odczepnego.
– Aha. – Wilhelmina pokiwała entuzjastycznie głową. – To teraz kolej na Almáriel!
– To, co widzę... ma pień – powiedziała moja siostra, a ja uniosłam jeden kącik ust do góry.
– Drzewo? – zapytała Wilhelmina, a gdy moja siostra skinęła jej głową, zaklaskała rozradowana. – Teraz ja! To, co widzę... jest zielone.
– Drzewo? – zapytałam, przewracając oczami.
– Tak! Teraz ty.
– To, co widzę... ma...– zaczęłam, uśmiechając się pod nosem.
– Drzewo? – przerwała mi Angela.
– Hej, jeszcze nie skończyłam – obruszyłam się, próbują powstrzymać chichot.
– Wiecie, ta gra jest lekko bez sensu – stwierdziła moja siostra. – Przecież tu nie ma nic oprócz drzew!
– Hej, a może ja chciałam opisać...brzozę? – zapytałam.
– A co to jest brzozę? – zaciekawiła się Wilhelmina, a ja mimowolnie westchnęłam. Nie uśmiechało mi się po raz kolejny tłumaczyć jej coś, o istnieniu czego dotąd nie wiedziała.
– Takie drzewo – wyręczyła mnie od odpowiedzi Angela. – tylko że ma białą korę.
– A... u nas też takie są. Ale inaczej się nazywają, nie brzozę. Chyba fanale czy jakoś tak. Rosną strasznie wysokie i mają uzdrawiające liście – powiedziała, wyraźnie ucieszona, że zrozumiała, o co nam chodzi. – A wasze brzozy co robią?
Spojrzałam na nią skonsternowana.
– Rosną i produkują tlen.
– Fascynujące – stwierdziła młoda elfka.
W myślach błagałam, żeby nie zapytała, co to tlen, ale wtedy na szczęście podszedł do nas Erniti i powiedział, że teraz czas na trochę odpoczynku.
Z ulgą zdjęłam plecak i usiadłam na soczyście zielonej trawie. Po chwili namysłu stwierdziłam, że najlepiej będzie, jeśli dam mojemu kręgosłupowi trochę odpocząć i położyłam się wygodnie na ziemi i skierowałam twarz ku słońcu przebijającemu się przez gęste korony drzew. Pod powiekami wiedziałam różne rozlewające się barwy, przechodzące z różu w pomarańcz. Rozkoszowałam się tym widokiem przez chwilę i zastanawiałam się, za pomocą jakich farb udałoby mi się uchwycić ten fascynujący widok, tak, aby nikt nie miał wątpliwości, co przedstawia obraz.
I wtedy nagle poczułam, że ktoś przesłonił mi dostęp do światła.
Otworzyłam gwałtownie oczy i spojrzałam wprost w przerażająco czarne oczy Ernitiego.
– Powinnaś coś zjeść przed podróżą – powiedział, nachylając się nade mną.
Gwałtownie usiadłam i przetarłam oczy, po czym odwróciłam się do niego i zabrałam z jego rąk jakiś owoc i suchary, które dla mnie przyniósł.
– Dziękuję – powiedziałam, unosząc lekko kąciki ust do góry.
Jego oczy rozbłysły, a usta wyszczerzył w zadowolonym uśmiechu.
– Proszę.
Zerknęłam na moją siostrę, która siedziała niedaleko i patrzyła na nas z dziwną miną. Może ona wiedziała, o co mu chodzi?
Na szczęście nie długo musiałam z nim siedzieć sam na sam. Już po chwili dołączyła do nas Willhelmina i usiadła tuż koło swojego brata, zajadając się ze smakiem swoim przydziałem żywności.
– A co to właściwie jest? – zapytałam, przyglądając się fioletowej bulwie trzymanej w ręce oraz dwóm mniejszym okrągłym owocom przypominającym trochę zbyt czerwone morele.
– Redlaki i lubofel – powiedziała Wilhelmina. – Podstawowe jedzenie podczas podróży. Można je znaleźć praktycznie wszędzie, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Redlaki rosną na tych wysokich krzewach o granatowych, podłużnych liściach, a lubofely na małych, rozłożystych krzaczorach. Zazwyczaj można je znaleźć koło siebie, ponieważ tylko w takiej symbiozie są w stanie przetrwać każdą pogodę. A pojedynczo, to jedne rosną w pustynnych oazach, a drugie w lodowatych szparach między skałami gór jakichś tam. – Machnęła ręką, jakby to było nieważne i zawołała do nas Angelę. – To co, gramy w ten wasz monopoly? – zapytała.
Mentalnie walnęłam się dłonią w czoło. Miałam nadzieję, że już dawno o tym zapomniała. Nie miałam ochoty tłumaczyć jej zawiłości mojego świata. Musiałam więc naprędce wymyślić jakąkolwiek inną grę.
– Do tego jest potrzebna specjalna plansza, pionki i inne akcesoria. Nie mamy tu tych wszystkich rzeczy, zagrajmy więc w coś innego.
– Tylko w co? – Wilha wyraźnie posmutniała.
Wydłubałam w trawie kilka okrągłych kamyków i rozdałam je moim współgraczom, a na środku między nami położyłam jeden większy.
– Trzeba tak rzucić kamykiem, aby trafił w sam środek tej skały, ale w taki sposób, żeby się nie odbiła. Wygrywa ten, któremu pierwszemu się to uda. To co, zaczynamy? – zapytałam.
Angela obdarzyła mnie sceptycznym spojrzeniem, pytając w ten sposób, skąd w ogóle wytrzasnęłam taką dziwną grę.
Wzruszyłam ramionami i pokręciłam głową, przekazując tym samym, że dziś moja kreatywność nie działa jak powinna i że jeśli chce, to może wymyślić coś innego.
Jej odpowiedź była jednoznaczna. Uniesienie jedne brwi i kącika ust oznaczało, że już lepiej nic nie kombinować i udawać, że to prawdziwa gra, w jaką codziennie gra kilka tysięcy polskich dzieci na dziedzińcach szkolnych.
– To co, zaczynamy? – zapytał Erniti wciąż jeszcze z lekkim uśmiechem na ustach.
– Tak! – Wilhelmina była jak zawsze nastawiona do wszystkiego entuzjastycznie.
Uniosłam brwi, nie spodziewając się, że sam pomysł rzucania kamieniami mógłby się komuś podobać.
Zarejestrowałam tylko lekkie przechylenie głowy w wykonaniu Angeli, oznaczające, że ona też nie rozumie, jak ktoś może się zachwycać tak mało pomysłową grą, po czym zaczęłam. Wzięłam najmniejszy kamyk i z udawania skupieniem wpatrzyłam się w miejsce, w które chciałam trafić. Uniosłam dłoń i wykonałam rzut. Jako że cel leżał najwyżej dwadzieścia centymetrów ode mnie, wiadome było, że trafienie jest zbyt proste. Utrudniłam więc rozgrywkę, machając ręką nie do przodu, a do tyłu, mając nadzieję, że kamyk wykona kolisty ruch i trafi gdziekolwiek przede mnie.
I nie myliłam się. Rzeczywiście przeleciał mi nad ramieniem, tyle że w ogóle nawet się nie zbliżył do celu.
Westchnęłam i zrobiłam smutną minkę.
– Nigdy nie byłam w tym najlepsza – powiedziałam, wzruszając ramionami.
Angela uniosła brwi. No co, przecież normalny rzut byłby za prosty – chciałabym jej powiedzieć, ale zamiast tego tylko obdarzyłam ją ponurym spojrzeniem. Chyba zrozumiała, co chciałam jej przekazać, bo wzniosła oczy do góry, ale nic nie odpowiedziała.
– Nie przejmuj się. – Moją uwagę zwrócił przemawiając do mnie ciemnowłosy elf. – Nie każdy musi być w tym dobry – powiedział, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Ledwo się powstrzymałam od wyrwania się spod jego dotyku. Stwierdziłam, że zapewne bym go uraziła, gwałtownie się odsuwając, więc tylko wzruszyłam ramionami, smutno się uśmiechając i mając nadzieję, że dzięki temu ruchowi jego dłoń spadnie.
I dzięki Bogu tak się właśnie stało, a ja mogłam się z powrotem rozluźnić.
– To teraz ja – powiedziała Wilhelmina i dokładnie powtórzyła wszystkie moje ruchy.
Ze zdziwieniem zarejestrowałam, że jej wynik był znacznie lepszy niż mój.
– No, no, niezła jesteś siostra – stwierdził Erniti i również wykonał swój rzut.
Jego kamyk trafił jeszcze bliżej wyznaczonego celu, a ja byłam w szoku. To znaczyło, że naprawdę jestem ofermą i każdy inny jest lepszy w wymyślonej przeze mnie naprędce grze.
Kiedy nadeszła kolej Angeli, a ta oczywiście trafiła w kamień, pogodziłam się z myślą, że nigdy nie zostanę mistrzem gry w kamieniokulki. Jedyne, co mnie pocieszało, to to, że kamyk Angeli nie zatrzyma się w miejscu, a odbił i poleciał dalej. Choć chyba nie powinnam być z tego rada, w końcu to moja siostra, ale olałam to, bo dzięki temu nie czułam się przynajmniej, jak nic niewart człowiek, nieumiejący nawet rzucać.
Świetnie się razem bawiliśmy. Chyba humor wszystkich grających gwałtownie wzrósł. Śmialiśmy się i dokazywaliśmy. Pierwszy raz od dawna czułam się tak dobrze z innymi ludźmi. Nie musiałam udawać kogoś, kim nie jestem i hamować mojego nie dla wszystkich zrozumiałego poczucia humoru. Byłam sobą.
Ostatni raz taka świetna atmosfera panowała wokół mnie ładnych kilkanaście lat temu. Moja pierwsza rodzina był niezwykła. Mimo tego, że była nas niezła gromadka, żadne z nas nie czuło się z tym nieswojo. Razem tworzyliśmy niezwykłą grupę. Zawsze się dogadywaliśmy, nawet jak były w naszej rodzinie różne niesnaski. Bardzo za nią tęskniłam i zawsze żałowałam, że ten straszny pożar się wydarzył. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego tylko ja w nim przeżyłam, aż dotąd. Wiedziałam, że moc, zawarta w medalionie, zawsze była ze mną i najwidoczniej ona osłabiła wpływ ognia na mnie. Większość mojego rodzeństwa zginęła od obrażeń spowodowanych oparzeniami, inni udusili się od dymu. Ja przetrwałam. Bo Andreth mnie uratowała.
Śmierć ich wszystkich była dla mnie niewyobrażalnym bólem. Kiedy obudziłam się w szpitalu i dowiedziałam, że już nie mam rodziny, byłam przede wszystkim zdziwiona i zdezorientowana. Miałam może kilka lat, a powiedziano mi, że nigdy więcej nie spotkam moich pięknych ciemnowłosych starszych braci, bliźniaków Adriana i Marka, bo udusili się od dymu, Michalina spadła z murku, uderzyła się w głowę, a obrażenia były tak rozległe, że nie mogła przeżyć. A Piotrek i Łukasz, najstarsi z naszej szóstki zmarli od nadmiernych poparzeń całego ciała.
Już nie miałam rodziny. Sama cudem przeżyłam. Andreth podobno mnie uratowała.
Od tamtej pory trzymałam się z dala od ognia i wszystkiego, co wydzielało ciepło. Zostałam oddana do domu dziecka, a kilka miesięcy później zostałam zaadoptowana przez państwo Dejunowicz. Gdy posłano mnie do szkoły, starałam się nie przywiązywać do nikogo, żeby potem nie musieć ich tracić. Zresztą, to było dosyć proste, skoro ciągle robiłam coś, dzięki czemu mnie wyrzucano.
A potem do naszej rodziny dołączył też Albert. Zyskałam brata, który nie tylko się o mnie troszczył, ale też zapewniał mi poczucie bezpieczeństwa. Przestały mi się śnić te wszystkie koszmary. Oczywiście dalej wylatywałam ze szkół, ale nie czułam się już taka osamotniona.
A teraz zyskałam kolejne osoby, których na mnie zależało i które lubiły mnie mimo tego, kim jestem. I chciałam, aby mnie zaakceptowały w pełni. Nie mogłam dłużej rozpamiętywać tego, co by było, gdyby nie ten pożar. Wiedziałam, że nigdy już nie wrócę do Polski; że muszę tu zostać, chociażby ze względu na moją nową siostrę. Chciałam przestać się obwiniać i zacząć żyć. A fakt, że tak dobrze mogłam spędzać czas, zdecydowanie mi to wszystko ułatwiał.
Niestety, nie trwało to długo, bo ten chłoptaś Abelard, który od wczoraj się do mnie nie odzywa, stwierdził, że to poważna wyprawa i nie mamy czasu na jakieś głupie zabawy, po czym przygnębiona brunetka, ja i moja siostra zostałyśmy zmuszone do dalszego marszu. Nie powiem, teraz gdy humor Wilhelminy się popsuł i już w nic nie grałyśmy, marsz stał się jeszcze bardziej nudny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro