Rozdział 19
Girts Lirryns
Stałem pośrodku marmurowej posadzki. Przede mną rozpościerało się wielkie okno z widokiem na dziedziniec przed zamkiem. Zaraz miała rozpocząć się narada w sali tronowej, w której się znajdowałem. Wcale mi się na nią nie spieszyło. Wiedziałem, czego będzie dotyczyć. Tego samego co poprzednie i następne.
Zdjąłem diadem z głowy i odłożyłem go na stolik obok. Mimo tego, że od ponad szesnastu lat nosiłem go na głowie, nadal nie przyzwyczaiłem się do jego ciężaru. Dla elfów taki okres to jak pstryknięcie palcem.
Od kiedy mój brat umarł bezpotomnie, to na mnie spoczywał ciężar władzy. I bez rebeliantów miałbym dużo obowiązków, a oni w ostatnim czasie wzmogli swoją działalność. Po prawdzie to zastanawiałem się, kiedy im się to znudzi i zrozumieją, że ich opór jest bezsensowny i daremny. No, ale jeśli chcą ginąć na tej wojnie, to nie będę im bronił. Tylko najlepiej jakby wytłukli się sami, oszczędzając mi kłopotów. Zresztą wcześniej czy później przegrają, a że należę do gatunku długowiecznego, to mam dużo czasu na wybicie im walki z głowy.
Z zamyślenia wyrwał mnie widok jakiegoś zamieszania na dziedzińcu. Skupiłem się na tym. Zapowiadało się dużo ciekawiej niż narada. Powodem zamętu był jeździec na ledwie żywym koniu. Zresztą elf nie wyglądał dużo lepiej niż zwierzę. Ledwie trzymał się na nogach i gdy zeskoczył z grzbietu, inne osoby musiały go podtrzymać, bo zatoczył się ze zmęczenia. Potem jakby znalazł w sobie siły i zaczął coś tłumaczyć podtrzymującym go elfom.
Zanotowałem w pamięci, że muszę się potem dowiedzieć, o co chodziło, bo zaciekawił mnie ten incydent. Był niecodzienny, a to zawsze już coś innego i interesującego. Możliwe, że mężczyzna przeżył atak rebeliantów. Najpewniej jako jedyny z oddziału, skoro nie było przy nim jego towarzyszy.
W sumie to najchętniej już teraz poszedłbym spytać, co się stało, ale zaplanowana narada mi to uniemożliwia. Miałem ochotę prychnąć z irytacją. Janis zawsze był bardziej cierpliwy i jemu takie obrady nie sprawiały problemu. Mnie nudziły, zanim się jeszcze na dobre zaczęły. Ale w końcu ile razy można słuchać o tym samym?
Moi podwładni zaczęli się zbierać i zasiadać przy wielkim stole w drugim końcu pomieszczenia. Żaden jednak się nie odezwał. Cierpliwie czekali, aż znajdę dla nich czas. Kątem oka zauważyłem, że młodsi z moich dowódców już wiercą się na krzesłach. Trudno, ja też się wcale o to spotkanie nie prosiłem.
W sumie byłem nawet ciekawy, czy którykolwiek z nich ośmieli się mi przypomnieć, że czekają. Szczerze w to wątpiłem. Nikt z tych mężczyzn nie był na tyle głupi, żeby narażać się na mój gniew.
Ktoś inny jednak nie miał takich oporów. Jak spod ziemi wyrosła koło mnie Tea, dowódczyni mojej gwardii.
– Wasza wysokość, wszystko już jest gotowe do narady i oczekują cię, panie – odezwała się, nie zważając na moje zniechęcające spojrzenie.
– Zauważyłem, panno Mroga – odparłem, ale kobieta nawet nie drgnęła. Nie zareagowała nawet na pominięcie tytułu. Wpatrywała się tylko spokojnie we mnie tymi swoimi ciemnobrązowymi oczami.
Już w tym momencie wiedziałem, że przegrałem. Tea potrafiła być bardzo uparta i obowiązkowa. Między innymi dlatego postawiłem ją na czele mojej gwardii, ale nie przewidziałem, że mimo wszystkich swoich zalet, potrafi być też irytująca. Cóż, a może właśnie wiedziałem? I dzięki temu miałem pewność, że ktoś odważy mi się przypomnieć o moich obowiązkach? Na generałów, jak widać, nie mogłem liczyć.
W końcu bez słowa odwróciłem się i podszedłem do stołu. Kapitan Mroga podążyła za mną jak cień. Jak na komendę wszyscy podnieśli się z miejsc. Westchnąłem zniecierpliwiony i dałem im znak głową, że mogą usiąść, a potem sam uczyniłem to samo.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Świetnie, teraz sobie pomilczymy, bo wszyscy boją się odezwać... Ponaradzajmy się ze swoimi myślami, przecież właśnie po to się tu spotkaliśmy. Miałem ochotę prychnąć z irytacji.
Emocje dowódców mogłem dziś wyczuć bez problemu, nawet nie używając zbytnio swoich umiejętności. Byli zaniepokojeni i najwidoczniej coś ich trapiło. Raczej nie cieszyli się też z faktu, że powinniśmy odbywać jakąś naradę.
Po piętnastu minutach ciszy uznałem, że chyba żeby dowiedzieć się, o co chodzi, muszę ich zapytać wprost, bo sami nie skłaniali się do odpowiedzi. Westchnąłem zrezygnowany i odezwałem się władczym tonem.
– No to który z was powie mi w końcu, co się dzieje?
– Panie, rebelianci niszczą nasze zapasy żywności w magazynach w mieście – wykrztusił w końcu generał Pial, przeczesując niepewnie swoje srebrne włosy. – Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli wzmocnić ich ochronę kosztem patroli poza stolicą.
– Odnotowaliśmy też ostatnio coraz więcej nielegalnych użyć wrót między światami. Strażnik zawsze dostawał zezwolenia podpisane przez Andreth, która jakimś cudem wmawia mu, że one wystarczą do udostępnienia przejścia. – Dowódca Symun uśmiechnął się z przymusem. – Jest piekielnie dobra w manipulacji – na nasze nieszczęście.
Zakląłem cicho. Wieści były co najmniej niepomyślne. Ta wiedźma znów działała. Choć na miejscu kapitana Symuna wcale bym się nie uśmiechał, szczególnie że miał dopilnować ochrony wrót na terenie Ampelium. Czyżby jednak okazał się za młody na tak odpowiedzialną funkcję? Ciemnowłosy mężczyzna pochwycił moje spojrzenie i natychmiast zgarbił się pod jego wpływem.
– Podwójcie straże przy magazynach – rozkazałem. – Jeśli będzie trzeba, wznowimy przymusowy pobór wśród elfów niskiego rodu. Przynajmniej się do czegoś przydadzą.
– Jak rozkażesz, wasza wysokość. – Kerfe Pial wykonał tradycyjny gest szacunku, kładąc rękę na sercu i jednocześnie dotykając brodą piersi. – Jeśli pozwolisz, chciałbym się tym zająć niezwłocznie.
Pozwoliłem mu, choć wśród emocji i uczuć kłębiących się wokół doświadczonego elfa wyczułem też chęć wyrwania się z narady pod jakimś pretekstem. Po prawdzie wcale mu się nie dziwiłem, ale wolałem, aby wykonywał dobrze swoje zadania. Nie miałem zamiaru przymierać za pół roku głodem.
Silme nuqurena była największym skupiskiem elfów w Ampelium i naszym jedynym miastem, a zarazem stolicą. Ograniczony dostęp do żywności mógł wywołać ogólne niezadowolenie, a w gorszych scenariuszach nawet i zamieszki niskich. Mógłbym się założyć, że właśnie taki był cel tej wiedźmy. A skoro o niej mowa...
– Od dziś wysyłamy też regularnie patrole do wrót – zarządziłem. – Koniec bezkarnego podróżowania między światami. Mam nadzieję, że tego dopilnujesz, kapitanie. Jeśli nie, może lepiej, żeby zajął się tym ktoś inny i bardziej doświadczony?
Oresta Symuna wyraźnie wzburzyła moja sugestia, ale dość szybko się opanował. Ciekawe... Może jeszcze będzie z niego jakiś pożytek.
– Nie ma takiej potrzeby, wasza wysokość. Wszystkiego osobiście dopilnuję. Nie zawiodę cię, panie – skłonił się.
– Mam nadzieję – mruknąłem pod nosem.
Chyba tylko Tea to usłyszała, bo uśmiechnęła się nieznacznie. Szybko jednak cień uśmiechu zniknął z jej oblicza, bo nagle otworzyły się drzwi i przez szparę zajrzał do środka strażnik.
– Wasza wysokość, nie chcę przeszkadzać, ale...
– Już to zrobiłeś – wysyczałem przez zęby i zirytowany przewróciłem oczami.
Strażnik przełknął ślinę i zauważyłem, że zbiera się na odwagę, by kontynuować. Chmurne spojrzenie kapitan Mroga zdecydowanie mu w tym nie pomogło. Mogłem się założyć, że Tea utnie sobie poważną pogawędkę ze swoim podwładnym.
– Jakiś ledwie żywy żołnierz chce się z tobą widzieć, wasza wysokość – odezwał się w końcu. Najpewniej doszedł do wniosku, że skoro już i tak nam przerwał, to lepiej będzie dla niego, jak dokończy. – Mówiłem, że waszej wysokości nie można przeszkadzać, ale on nie ma zamiaru się stąd ruszyć oraz oznajmił, że jeśli trzeba, może na ciebie, panie, czekać cały dzień. Wydaję mi się, że to ważne.
Westchnąłem. Niezbyt miałem ochotę wysłuchiwać jakiś niestworzonych historii opowiadanych przez moich poddanych, ale skoro już i tak nam przerwał, to przynajmniej będzie jakaś odmiana od przewidywalnego toku narady...
– Wpuść go – odparłem.
Wyraźnie zauważyłem, że z emocji unoszących się wokół strażnika, dominuje ulga. Na jego miejscu bym się tak nie cieszył. Jeszcze czekała go pogawędka z Teą.
Zaraz do środka wszedł ledwie trzymający się na nogach elf. Rozpoznałem w nim jeźdźca z dziedzińca. A więc może strażnikowi się upiecze, bo w sumie zaintrygowało mnie, jakie wieści przynosił wyraźnie wycieńczony mężczyzna. Z ulgą usiadł, gdy dałem mu znak ręką.
– Co się stało? – ponagliłem go. Chciałem już mieć tę rozmowę za sobą. Nagle przyszło mi do głowy, że to najprawdopodobniej kolejna osoba, która cudem przeżyła atak rebeliantów i chce opisać swoje bohaterskie wyczyny. Czyli jednak nic nowego.
– Patrolowaliśmy teren między pustynią Maltaanda a lasem Aldanwalme, wasza wysokość. Podczas patrolu natknęliśmy się na jakąś dziewczynę. Wyglądała jak elfka, ale była jakaś inna. Zachowywała się inaczej i miała ludzki akcent... Otoczyliśmy ją i chcieliśmy doprowadzić przed oblicze waszej wysokości, ale... – żołnierz zawahał się, ale po chwili kontynuował – ...ona zniknęła. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Przeszukaliśmy całą okolicę i trafiliśmy na obóz rebeliantów. Była tam ta dziewczyna i jeszcze jedna. Były praktycznie identyczne. Wywiązała się walka. Jeden z rebeliantów krzyknął "chrońcie królewny"... Ja... Pomyślałem, wasza wysokość, że chciałbyś to usłyszeć...
Elf urwał swoją opowieść, a ja zacząłem intensywnie myśleć. To się nie trzymało kupy. Jakie królewny? Na pewno nie Ampelium. U nas zdarzył się tylko jeden przypadek, że jakiś król miał dwie córki, ale to było całe tysiąclecia temu.
Uwolniłem moją moc i sięgnąłem w kierunku wyczerpanego elfa. W jego emocjach nie było tych charakterystycznych plam czerwieni osób, które się boją, że ktoś odkryje ich kłamstwo. Owszem, denerwował się, ale było to spowodowane lękiem o moją reakcję. Coraz mniej mi się to wszystko podobało.
– Jesteś pewny, że to usłyszałeś? – zapytałem.
– Tak, panie. – Elf gorliwie pokiwał głową, jakby to mogło rozwiać wszystkie moje wątpliwości.
– Kontynuuj – zażądałem.
– Już prawie wygrywaliśmy, ale wtedy chyba druga z tych dziwnych dziewcząt zamroziła naszych ludzi. Nikt nie zwrócił na to uwagi; wszyscy chyba myśleli, że to sprawka elfa, który władał pogodą. – Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli. – Zostaliśmy rozbici i nie mieliśmy szans... Mnie udało się zbiec, ale tylko dlatego, że stałem poza zasięgiem jej wzroku. Od razu uciekłem... Ale tylko dlatego, żeby wasza wysokość się o tym dowiedział! – zapewnił od razu gorliwie.
W głowie miałem mętlik, ale byłem pewien, że elf mówił prawdę. Niewidzialność i lód... Moce przypisane do starego medalionu, który był naszym atrybutem władzy i zaginął tuż przed śmiercią mojego brata...
– Na ile lat wyglądały te elfki? – zapytałem, tchnięty jakimś nagłym przeczuciem.
– Mogły mieć nie więcej niż dwadzieścia lat, mój panie – odparł po chwili zastanowienia.
Potarłem skronie. One przecież nie mogły być córkami mojego brata... A może jednak...? Albo Andreth ukradła amulet i starała się stworzyć właśnie takie pozory... To by tłumaczyło wzmożoną aktywność rebeliantów. Przygotowywali się do czegoś dużego.
– Nie wiem, jak to zrobicie i nie interesuje mnie to, ale macie je do mnie przyprowadzić – powiedziałem spokojnym tonem, ale w moim otoczeniu wirowała gama różnych emocji. – Naradę uważam za zakończoną – dodałem, jakby ktoś miał jeszcze w tej kwestii jakieś wątpliwości.
Po tych słowach wyszedłem z sali tronowej, trzaskając drzwiami. Musiałem wszystko przemyśleć, a obecność podwładnych, zwracających uwagę na każdy mój gest, wcale mi tego nie ułatwiała.
Nie w pełni świadomie przemieszczałem się po ciemnych korytarzach zamku. Nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się w galerii portretów. Dopiero to mnie oprzytomniło. Mało kto tu przychodził. Dwudziestu ośmiu królów i jedna królowa wraz z małżonkami wpatrujących się w przybyszów nieprzychylnym wzrokiem, sprawiało, że wszyscy woleli trzymać się z daleka.
Portret mój oraz Janisa też tu były. Nawet podobizna tej jego całej Idalii wisiała w galerii, a kiedyś miał się tu pojawić obraz przedstawiający mojego syna. Zaszczytna pozycja trzydziestego władcy Ampelium... O ile rebelianci Andreth nie przejmą władzy. Nie zamierzałem do tego dopuścić.
Beznamiętnie omijałem wszystkie portrety, kierując się do tego jednego konkretnego przedstawiającego moją matkę. Z ojcem nigdy nie miałem dobrego kontaktu, a po śmierci Janisa odciął się od wszystkich kompletnie. Nawet mnie to nie dziwiło, w końcu to on był jego następcą i ulubionym dzieckiem, ale czy oczekiwałem zbyt wiele, prosząc o odrobinę wsparcia, kiedy niespodziewanie zostałem królem i to w trakcie rebelii? Najwyraźniej tak.
To z matką dogadywałem się lepiej, choć jej dla odmiany często nie było w zamku, od kiedy tylko podrośliśmy na tyle, żeby radzić sobie sami. Była urodzoną podróżniczką i nie dała się nikomu tu zamknąć. Co raz wyruszała na jakieś kolejne wyprawy. Jeśli akurat nie spisywała roślin Ampelium, to odkrywała nowe gatunki zwierząt albo badała Ziemie Niczyje.
Zatrzymałem się pod portretem, którego podpis głosił, że miałem do czynienia z Rossetią Lirryns. Poważne, niebieskie oczy zdawały się przenikać mnie na wskroś i znać każdą myśl. W przeciwieństwie do większości królowych na portretach nie miała na głowie diademu, korony, ani nawet wymyślnej fryzury. Jej proste, jasnobrązowe włosy opadały na ramiona. Jedyna ozdoba, którą miała na sobie, to samotnie zwisający, złoty kolczyk.
To było bardzo w stylu mojej matki. Bardziej dbała o swoje odkrycia i spisane księgi niż wygodne życie i przepych. Bardzo mi jej brakowało. Nigdy się nie pogodziłem z jej śmiercią, ale przynajmniej pocieszałem się, że zginęła, robiąc to, co lubiła najbardziej, podczas jednej z wypraw, która okazała się jej ostatnią.
Cały czas miałem wrażenie, że gdyby ciągle żyła, kiedy Janis sprowadził tu tę swoją Idalię, wybiłaby mu ją z głowy. Nie mielibyśmy teraz wojny domowej na głowie. Nie musiałbym się zastanawiać, czy dziwne elfki były moimi bratanicami, czy tylko kolejną intrygą Andreth. Zresztą... Byłem pewien, że nawet z tak zagmatwanej sytuacji wyprowadziłaby nas na prostą, gdyby tylko tu była...
– Czy to możliwe, żeby Janis miał córki? – spytałem portret. – Co ja mam z nimi zrobić? I jak ja miałem sobie z tym wszystkim poradzić?
Nie uzyskałem odpowiedzi; musiałem zmierzyć się z tym sam. Matka uparcie milczał już od prawie trzydziestu lat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro