Rozdział 18
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną. Więc stwierdzenie, że miałam już dość wszelkich uników Alberta, to niedopowiedzenie. W tym momencie wściekłość na niego buzowała mi pod skórą niczym lawa wulkaniczna łaskotana pawim piórkiem. Jeszcze jeden gest tym niby niewinnym narzędziem zbrodni, a zaraz wybuchnę jak Wezuwiusz i mój gniew pochłonie całe Ampelium.
Wzięłam głęboki oddech, próbując, nie zauważać działania piórka. Nie pomogło.
Zniecierpliwiona swoim własnym zachowaniem zerknęłam w niebo.
– Dlaczego mój brat musi być takim idiotą? – wypaliłam, po czym potrząsnęłam głową. Przecież ja nie miałam brata. I nie powinnam nikogo wyzywać od idiotów tylko dlatego, że nie potrafię z niego nic wyciągnąć.
W końcu nie wytrzymałam i z zaciśniętymi pięściami podeszłam do Alberta, będąc pewna, że tym razem nie mogę mu odpuścić, bo nigdy już nie poznam odpowiedzi na męczące mnie pytania.
Przedmiot mojej złości nie zdają sobie sprawy, jakie uczucia we mnie wywołuje, stał i ze spokojem pakował manatki do dalszej podróży. Wzięłam kolejny uspokajający oddech i usiadłam koło niego na powalonym pniu.
– Porozmawiamy w końcu? – zapytałam przez zęby, próbując nie pokazać po sobie, jak bardzo jestem zdenerwowana. Chciałam wykorzystać do tego moje sławetne talenty aktorskie, jednak to nie było takie proste ograniczyć okazywania swoich emocji na twarzy.
– Naprawdę uważasz, że akurat teraz jest najlepszy na to moment? – zapytał.
Ten typ odpowiedzi jeszcze bardziej pchnął moją samokontrolę na krawędź życia. Mój brat doskonale wiedział, że co jak co, ale odpowiadanie pytaniem na pytanie wkurza mnie tak bardzo, jak głodnego lwa drażni widok najchudszej nawet antylopy.
– Jak nie teraz to niby kiedy? – odpowiedziałam mu w ten sam sposób, ledwie powstrzymując się do wywarczenia tego pytania. – Już od dawna chciałam z tobą pogadać, ale ty ciągle jesteś zajęty i nie masz dla mnie czasu. – Wzburzona machałam rękami wokół, pokazując tym samym, jak bardzo byłam rozemocjonowana.
– Siostrzyczko, ależ ja zawsze mam dla ciebie czas – powiedział, uspokajająco kładąc mi dłonie na ramionach. – Po prostu uważam, że to jeszcze nie czas na tę rozmowę.
– To kiedy niby będzie odpowiedni moment? – zapytałam zniecierpliwiona, zaplatając ręce na piersi i podnosząc pytająco brew do góry.
Tak jak myślałam, to wywołało w moim bracie tylko zirytowanie. No tak, nigdy nie był zanadto cierpliwy. Zupełnie jak ja.
Uśmiechnął się do mnie czarująco.
– Naprawdę uważasz, że w tym momencie najważniejsze jest to, dlaczego nie powiedziałem ci, że jestem elfem, kiedy tylko zostaliśmy rodziną, a nie fakt, że powinniśmy jak najszybciej ruszać, zanim napadną na nas elfy popierające twojego stryja?
Załamałam ręce. Nie no, on znowu to zrobił. Sprawił, że czułam, jakbym tylko przeszkadzała w misji, a przecież gdyby mnie tu nie było, to nawet nie dałoby się jej wypełnić. Chociaż... może wystarczyłaby im do tego moja siostra?
Gdy tylko to sobie uświadomiłam, uleciała ze mnie cała para. Już nawet nie dałam rady być na niego wściekła. Nie obchodziło mnie już, kim jest, był czy będzie. Czułam się, jakby przez te wszystkie lata tylko udawał, że mnie lubi, aby zaskarbić sobie moją przyjaźń. Tak naprawdę nic go nie obchodziłam i nic dla niego nie znaczyłam. To bolało.
– Tak, naprawdę uważam, że to idealny moment na tę rozmowę i w dupie mam, co ty o tym sądzisz – warknęłam, próbując zamaskować ból, który czułam na jego ostatnią odpowiedź. – Poza tym mój stryj nawet nie wie, że tu jesteśmy. Podobno nie spodziewa się nawet, że ktoś taki jak my istnieje, więc nie musimy się chyba martwić tym, czy jego poplecznicy nas schwytają. Bo niby dlaczego mieliby to robić, skoro nie wiedzą, kim jesteśmy? – zapytałam.
– Może i Girts nie wie o waszym istnieniu, co nie zmienia faktu, że nie jesteśmy tu bezpieczni i powinniśmy jak najszybciej wyruszyć w drogę. Jeśli natkniemy się na jego patrol i tak będzie po nas. Po pierwsze, sam fakt, że uzbrojona zgraja elfów eskortuje półludzi, będzie dla nich na tyle nietypowy, aby zatrzymać się i zacząć zadawać pytania. A wiesz mi, każdy z pierwszego spojrzenia da radę zobaczyć różnice między wami a prawdziwym elfem – mówił, zakładając ręce na piersi i wwiercając się we mnie wzrokiem. – A jeśli jeszcze zauważą, że jesteśmy z oazy, to na pewno będą chcieli nas złapać. Król nie jest na tyle głupi, aby nie wiedzieć, że ma w kraju przeciwników i kim oni mniej więcej są. Zapewne wie nawet, ile dokładnie nas jest i ma wśród nas szpiega – wysyczał Albert.
Zszokowana tymi nowościami przez chwile wpatrywałam się w niego jak urzeczona, nawet nie wiedząc, że mój brat potrafi wypowiedzieć tyle rzeczy naraz i to z taką zjadliwością. Był to dla mnie niecodzienny widok, ponieważ dotychczas widywałam go raczej opanowanego, a na pewno nie aż tak rozchwianego emocjonalnie.
Widząc moją, zapewne niezbyt mądrą, niedowierzającą minę, przeczesał swoje piękne blond włosy, próbując się uspokoić i kontynuował już bardziej opanowanym głosem.
– Posłuchaj, Amaldo. – Chwycił mnie z ramiona i przytrzymał, wpatrując mi się w oczy z powagą. – Obie jesteście zbyt ważne, aby narażać wasze życie aż tak, żeby przebywać na niebezpiecznym terenie dłużej niż to konieczne. Musimy jak najprędzej ruszać i nie tracić czasu na zbędne kłótnie, tylko pozbawiające nas sił, bo one przydadzą nam się na resztę tego dnia. Czeka na nas dziś jeszcze sporo niebezpieczeństw. Las sam w sobie to żywa pułapka, a dodając jeszcze do tego jego mieszkańców, wychodzi nam coś na kształt koktajlu mołotowa. Lepiej więc jak najszybciej go przejść. I to za dnia – powiedział.
Wyrwałam się z jego uścisku. Nie podobał mi się nowy Albert. Zdecydowanie bardziej wolałam tego, którego zostawiłam w Polsce, ale na razie chyba nie było mowy, abym go odzyskała.
– Dlaczego mówisz na mnie Amalda? – zapytałam smutnym głosikiem. To jedno słowo, które wypowiedział, sprawiało, że nie widziałam już możliwości, aby go kiedyś odzyskać jako mojego przybranego brata. Teraz wydawał mi się kimś innym, a nazwanie mnie tym imieniem, jeszcze bardziej utwierdziło mnie w tym przeświadczeniu.
– Przecież właśnie tak masz na imię – stwierdził zdziwiony moimi słowami.
– No tak, ale dotąd zawsze nazywałeś mnie Aną.
– Tak, to prawda. Ale wtedy nie wiedziałaś, że to nie jest twoje prawdziwe imię. Teraz już to wiesz, więc gdybym dalej nazywał cię imieniem ludzkim, świadczyłoby to tylko o tym, że nie szanuję cię jako córki elfickiego władcy – powiedział, jakby to było oczywiste.
Ale nie było. Mimo że wiedziałam, iż już nie jestem tylko Ziemianką i nigdy nią tak w pełni nie będę, dalej czułam się bardziej Aną, zwykłą dziewczyną z Warszawy, niż Amaldą, dostojną królewną Ampelium.
W sumie to strasznie brzmi. Ja chcę natychmiast odzyskać swoje prawdziwe imię! – krzyczałam w myślach.
– Cóż, Albercie... – zaczęłam pojednawczym tonem – rozumiem, że dla wszystkich tu obecnych elfów nie będę nikim innym niż Amaldą, jednak miałam nadzieję, że przez wzgląd na nasze powinowactwo, choć ty jeden będziesz mnie traktował tak jak wcześniej.
W odpowiedzi mój brat tylko westchnął.
– Po pierwsze, Amaldo... – Elf oczywiście musiał specjalnie położyć szczególny nacisk na moje elfickie imię – nie życzę sobie, abyś nazywała mnie tym pospolitym ziemiańskim imieniem – powiedział to takim tonem, jakby to imię było co najmniej jakaś super zaraźliwą chorobą mniej więcej jak trąd albo dżuma. – A po drugie, przecież dobrze wiesz, że nie łączą nas żadne więzy krwi.
Aż cofnęłam się, słysząc jego słowa. A więc wszystkie moje wątpliwości się potwierdziły. Nie mogłam już dłużej zaliczać go do bliskich mi osób. Nic dla niego nie znaczyłam, a jeszcze mniej znaczyła dla niego więź, która nas łączyła przez te prawie dziesięć lat.
Załamana takim obrotem sprawy, odeszłam od niego, nie mając ochoty dłużej z nim rozmawiać. Jedyne co chciałam teraz zrobić, to iść nad ten piękny wodospad i zanurzyć się w wodzie, aby wyczyścić się z tych wszystkich emocji, które teraz mną targały.
Jednak w tej chwili nie było to możliwe do osiągnięcia. Aby pocieszyć się po tej stracie, miałam zatem tylko jedną możliwość. Musiałam porozmawiać z Angelą. Teraz jedynie ona mogłaby mnie potencjalnie pocieszyć, choć i to było mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, jak krótko się znałyśmy i że niekoniecznie wiedziałyśmy o sobie takie rzeczy jak to, jak sobie wzajemnie poprawić humor.
Mimo to rozejrzałam się po pozostałościach naszego obozowiska, aby ją odnaleźć i móc z nią pogadać jak siostra z siostrą. Byłam pewna, że w tej chwili właściwie była jedyną osobą zdolną zrozumieć to, co czuję. W końcu i ona musiała opuścić swoją rodzinę, w tym dwójkę młodszych braci. Pamiętałam, jak mi nie tak dawno o nich opowiadała. Zapewne bardzo za nimi tęskniła. Ale ona przynajmniej będzie mogła kiedyś ich odwiedzić, a oni nadal będą ją traktować jak siostrę. Ja swojego brata straciłam nieodwracalnie.
Tyle tylko, że w tej właśnie chwili, nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Pomyślałam, że w sumie bardzo prawdopodobne, że poszła "na stronę", więc usiadłam niedaleko jej pozostawionych bagaży i postanowiłam chwilę na nią poczekać.
Jednak niedane mi było wyglądać jej w spokoju, ponieważ Albe... Abelard zarządził jak najszybszy wyjazd. Już po chwili wszyscy staliśmy obładowani i gotowi do dalszej drogi. Oczywiście, brakowało tylko mojej drogiej siostry, czym od razu zainteresował się mój bra... yyy... blondwłosy elf przewodzący naszej wyprawie.
– Królewna Almáriel poszła się przejść – zameldował elf niskiego rodu w odpowiedzi na pytanie Alberta, czy nie wiemy, gdzie ona jest. – Powiedziała, że musi coś przemyśleć i żeby nikt jej nie przeszkadzał, po czym wyruszyła w las – powiedział, wskazując ręką stronę, w którą się udała.
– I ty ją tak po prostu puściłeś? – zapytał się z niedowierzaniem w głosie Al... Abelard. – A jeśli coś jej się stanie? Co na to moja matka? Zabije nas... – Zaczął coś mruczeć pod nosem, ale skupiłam się raczej na tych ostatnich słowach.
Jego... matka? A co ona ma do tego? Kim ona niby jest?
Zmarszczyłam brwi, próbując połączyć fakty, żeby znaleźć osobę, której zależałoby na przeżyciu mojej siostry i jednocześnie gotową zabić swojego syna, jeśli coś by się jej stało. Nie spodobała mi się ta perspektywa.
– Królewnie Almáriel na pewno nic nie będzie; powiedziała, że niedługo wróci – znowu wtrącił się ten sam elf. – Myślę również, że lady Andreth nie jest zdolna do zabicia własnego syna – stwierdził.
– Widocznie bardzo słabo ją znasz, Olgierdzie i nie wiesz, do czego jest zdolna. – A...belard był sceptyczny, co do słów elfa. – Ale to i tak nie zmienia faktu, że musimy ją jak najszybciej znaleźć.
– No dobra, tylko niby jak? Ten las jest duży, a my nie wiemy nawet, gdzie dokładnie powinniśmy jej szukać. – Do rozmowy wtrącił się Erniti, który nie wiadomo kiedy podszedł bliżej do naszej trójki.
– Nic nie rozumiesz. Ona jest królewną. Jak coś jej się stanie, to... – Nie dokończył, ale przeniósł swój wzrok na Ernitiego i wysyczał przez zęby. – Miałeś jej pilnować! Jesteś za nią odpowiedzialny, co robiłeś w czasie, kiedy powinieneś był mieć na nią oko?
– Spokojnie, Abelardzie. Pewnie zaraz wróci. Poza tym nie tylko ja tu zawiniłem. To głównie ty miałeś uważać na nie obie, ale w tym czasie zabawiałeś się z Amaldą.
Eri też próbował zbagatelizować sprawę, ale po oczach poznałam, że też się martwi, a jednocześnie... boi? A jego ostatni komentarz wyraźnie świadczył o tym, że miał Albertowi za złe jego zachowanie. W sumie ciekawe dlaczego.
– A jeśli jednak nie? Pomyślałeś, choć przez chwilę, co nam zrobi Andreth, jeśli nie wróci cała i zdrowa? – Abelard zaatakował Ernitiego słownie, aż ten się cofnął. – Poza tym to, co robiliśmy przez ten czas, nie jest twoją sprawą. Przypominam ci, że jesteśmy rodzeństwem i możemy czasem chcieć porozmawiać na osobności!
Osłupiałam. O co im do cholery chodziło? Z kłótni o to, gdzie podziała się Angela, przeszli do tego, kto kim powinien się opiekować i kim dla siebie jesteśmy.
Poza tym, czy on właśnie powiedział, że jesteśmy rodzeństwem? Przecież dosłownie przed chwilą wyraźnie mi oznajmił, że nigdy nim nie byliśmy i nic dla niego nie znaczę. Co się niby nagle zmieniło? Co mnie ominęło? I czy naprawdę jego matką jest Andreth?
Cóż, to by w sumie dużo tłumaczyło. Na przykład, dlaczego czasem zachowuje się tak arogancko i czemu to właśnie jemu powierzyła tak ważną misję jak znalezienie dawno zaginionego medalionu ognia i to właśnie on pilnował mnie w świecie ludzi. Ufała mu całkowicie i powierzała wszystkie najważniejsze misje.
Z powrotem zwróciłam swoją uwagę na tych dwoje, kłócących się, o Bóg wie co. Wyglądało na to, że takie sprzeczki nie były dla nich niczym nowym i że każdy najmniejszy szczegół mógł ich do tego doprowadzić.
Wilha podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.
– Lepiej zostawmy ich. To może jeszcze trochę potrwać – powiedziała. – Powinniśmy na własną rękę poszukać Almariel; tak będzie o wiele szybciej.
Niechętnie zgodziłam się z Wilhelminą. Machnęłam ręką na resztę naszej grupy, aby nam pomogła i nie zważała na to, co się dzieje z naszym przewodnikiem i jego "przyjacielem". Już mieliśmy rozdzielić się na dwuosobowe grupki i zacząć szukać, kiedy na polanę wpadła nasza zguba.
Angela nie wyglądała najlepiej. Wydawało się, że właśnie przed kimś uciekała albo że nawet ktoś ją napadł. Miała potargane włosy i krew na kolanie i ledwo łapała oddech. Aż gwałtownie wciągnęłam powietrze na jej widok, a chłopaki od razu ucichli.
– Wojsko stryja – ledwo dyszała, ale uparcie mówiła dalej, nie dając sobie przerwy na odpoczynek. – Dwudziestu zbrojnych, uciekajmy, szybko!
Abelard spojrzał na nią niedowierzająco.
– O czym ty pleciesz? Jestem absolutnie pewien, że coś ci się przewidziało – powiedział uspokajająco. – Poza tym, skąd możesz mieć pewność, że to akurat było wojsko króla?
Angela westchnęła zirytowana. Aż dziw brał, że potrafiła to zrobić, biorąc pod uwagę, że wciąż miała zadyszkę po biegu.
– Wiem, co widziałam. – Upierała się przy swoim. – Jeśli chcecie, możecie mi nie wierzyć, ale żeby potem nie było na mnie – powiedziała.
– Dobra i tak mieliśmy już iść. Bierzcie swoje rzeczy i ruszamy – zarządził Abelard, przecierając ze znużenia oczy. – A ty ją pilnuj – rozkazał Ernitiemu, grożąc mu palcem.
Ten w odpowiedzi tylko pokiwał głową, wziął za rękę naszą uciekinierkę, chwycił pakunki, które mieli nieść i od razu ruszył w drogę. Abelard to samo zrobił ze mną i zaczęliśmy szybko podążać trasą, którą wyznaczył, a reszta ekipy ruszyła za nami.
Jednak tu po chwili marszu usłyszeliśmy za sobą tupot zbrojnych.
– Chrońcie królewny! – zawołał ktoś i wtedy zaczęło się na dobre.
Zbrojni po tych słowach chyba od razu się domyśli, o kogo dokładnie chodzi i od razu ruszyli ku mnie i ku Angeli roztrącając przy tym innych członków naszej ekipy.
Poczułam tylko jak Albert, czy jak mu tam było, popchnął mnie za siebie. Jego reakcja była tak gwałtowna, że od razu upadłam na ziemię, nie mogąc złapać równowagi. Leżałam tylko na ziemi, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu i obserwowałam, co się dzieje.
Albert wyciągnął miecz i zaczął walczyć ze zbrojnymi, którzy za wszelką cenę chcieli mnie dopaść. Elfy niskiego rodu również stanęły do walki, a Keal i Wilhelmina stali za naszą bandą i obserwowali wszystko w skupieniu.
Zmarszczyłam brwi na taką ich obojętną postawę, ale potem zrozumiałam, że tak naprawdę próbują użyć swoich mocy na wojsku.
Promienie słoneczne zaczęły się dziwnie załamywać i oślepiać przeciwników i ich konie. Ze dwóch nawet spadło ze swoich szkap, ale od razu się podnieśli i dalej ruszyli do walki.
Nagle zerwała się niezła zamieć, ale o dziwo dosięgała tylko tych, którzy byli przeciwko nam. Zdawało mi się, że to właśnie ten tajemniczy, opanowany i małomówny Keal był za nią odpowiedzialny.
Mimo wszystko nasi przeciwnicy wciąż się nie poddawali. Szybko wymieniłam spojrzenia z Angelą, która stała tuż za Ernitimi walczącym z jeźdźcem na koniu jak na komendę obydwie wyciągnęłyśmy swoją broń. Angela wyciągnęła łuk i zaczęła strzelać w taki sposób, aby ich nie zabić, ale zranić, aby nie mogli dalej walczyć. Nawet nieźle jej to szło.
Ja za to wyciągnęłam miecz i zaatakowałam żołnierza, który spadwszy z konia, zdołał się przedostać do mnie, omijając Alberta zajętego odparowywaniem ataków innego strażnika.
Na początku szło mi całkiem nieźle. Udało mi się uniknąć kilku jego pchnięć, stosując triki, których nauczyłam się na treningu z Ernitim. Potem jednak poślizgnęłam się na wodzie, która powstała z topniejącego śniegu i miecz wypadł mi z dłoni. A mój przeciwnik od razu to wykorzystał, raniąc mnie w ramie.
Sceptycznie zerknęłam na czerwoną ciecz plamiącą mi ubranie.
– No, to teraz jestem czysta niczym czysta w czasach prohibicji – mruknęłam, niezadowolona z takiego obrotu sprawy, ale zaraz na powrót skupiłam się na wrogu.
Gdy wojownik znowu zamachnął się na mnie ze swoim mieczem, w obronie wyciągnęłam tylko przed siebie dłoń, a on zamienił się w lodową figurkę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro