Rozdział 16
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Czułam pod palcami szorstki materiał, którym obłożono książkę. Miałam nieodpartą chęć gładzenia tomiszcza po grzbiecie. Opuszkiem palca powiodłam po pozłacanych literach i przeczytałam stworzony z nich napis.
Kolejna książka napisana przez osobę o tym samym nazwisku co moje. Kalkulowałam, czy to przypadkiem nie mój ojciec był autorem, ale to nie wydawało się prawdopodobne. Zwłaszcza że inicjały wyraźnie głosiły, że spisał ją niejaki R. A skoro mój tata nazywał się Janis, nie mogło być o tym mowy.
Z westchnieniem odłożyłam książkę na miejsce. Już i tak byłam spóźniona na zajęcia z Ernitim, ale gdy zobaczyłam tę pokaźną biblioteczkę Ciqala, nie mogłam się oprzeć. Musiałam obejrzeć chociaż tytuły ksiąg znajdujących się u niego.
Co prawda raczej żadnej z nich nie wzięłabym sobie jako lekturę do poczytania przed snem, wszystkie bowiem były mniej więcej o tym samym, czyli uprawie jakichś bardziej lub mniej znanych mi roślin czy opiece nad zwierzętami, a mimo to kilka z nich przykuło moją uwagę.
Zarówno "Wielka księga różnorodności fauny", "Wielka księga różnorodność flory" jak i "Wschód, zachód, północ, południe – co w sobie kryją białe plamy" wyglądały zdecydowanie na nowsze i lepiej wykonane niż inne. No i nazwisko autora również było niecodzienne.
W końcu nie potrafiłam już dłużej wstrzymywać swojej ciekawości. Wzięłam wszystkie trzy i zaniosłam do pomieszczenia obok. Przebywała tam Wilhelmina, z którą tu przyszłam, oraz zwierzątka, o których w tej chwili opowiadał Ciqal.
– Czy autor tych książek jest ze mną spokrewniony? – zapytałam, wskazując na napis "R. Lirryns", dumnie zdobiący okładkę.
– Owszem, panienko – skwapliwie przytaknął elf. – Panienki babcia to napisała.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Moja babcia? Czyli to znaczy... że ja i Angela mamy jeszcze jakąś rodzinę oprócz tej zasiadającej na tronie?
– To ja mam babcię? – zapytałam, wciąż oszołomiona swoim nowym odkryciem. – Gdzie ona jest? I jaka jest? Też była królową? Mogę się z nią spotkać? – Z moich ust niekontrolowanie zaczęły wypadać kolejne pytania.
– Niestety, to jest niemożliwe. – Wilhelmina odpowiedziała na ostatnie z nich, kręcąc głową. – Twoja babcia zmarła już kilkanaście lat wcześniej, jeszcze zanim twoja matka pojawiła się w tym świecie.
– Aha, rozumiem. – Smutno zwiesiłam ramiona i skierowałam się z powrotem do ciasnej, pełnej zakurzonych książek biblioteczki Ciqala.
Odłożyłam tomiszcza na miejsce i wróciłam do poprzedniego pomieszczenia, rozmyślając o tym, jaka mogła być moja babcia. Bardzo chciałabym ją poznać. Zapewne była bardzo mądrą kobietą, skoro pisała encyklopedie, czy, jak to tutaj nazywają, wielkie księgi różnorodności. Szkoda tylko, że jej prace opowiadały o rzeczach totalnie mnie nie interesujących, czyli o florze, faunie i geografii. Moje zainteresowania wydawały się zupełnie rozbieżne z jej.
– Wilhelmino, przecież wiesz, że nie powinnaś jej tu przyprowadzać – usłyszałam, gdy chciałam przekroczyć próg pokoju. Cóż, widocznie Ciqal jeszcze nie zauważył mojego powrotu – Gdyby twoja siostra się o tym dowiedziała...
Westchnęłam. No tak, a więc o to chodziło.
– Ciqalu... – zaczęłam, zwracając tym samym jego uwagę – przecież dobrze wiesz, że sama nie poradziłaby sobie z jednoczesnym trzymaniem królika i książki, a że ja byłam pod ręką i akurat nigdzie mi się nie spieszyło... – przełknęłam, przypominając sobie nagle, że przecież wcale tak nie było – ...to z chęcią jej pomogłam.
– Ależ Yam idealnie sama by sobie poradziła z dotarciem tu. A książkę moglibyście jeszcze trochę u siebie potrzymać, nic by się nie stało – oznajmił.
– Uznaj więc, że po prostu bardzo chciałam znowu cię odwiedzić i sprawdzić, jak mają się inni twoi podopieczni – powiedziałam ugodowo, nie chcąc już dalej drążyć tematu. – A o Kidę się nie martw. Podobno jestem królewną, nie może więc tak bez powodu na mnie wrzeszczeć i mogę jej zasugerować, że i na ciebie nie powinna krzyczeć. Jeśli tylko zrobię to w obecności jej brata, więcej się na to nie odważy, zwłaszcza że Erniti chyba lubi twoje książki o kaktusach.
Ciqal tylko przytaknął niechętnie, jakby niepewny czy może mi wierzyć. Cóż, podobno wiara czyni cuda, ale jeśli ktoś nie wierzy w cuda to pewnie i wiara nie pomoże. Taki tam paradoksik – pomyślałam.
W końcu niechętnie opuściłam przystań zranionych zwierzątek i z Wilhą u boku skierowałam się do miejsca mojego treningu, mając nadzieję, że Erniti nie zauważy mojego spóźnienia.
Rozstałam się w końcu z Wilhelminą niedaleko gęstwiny, przez którą musiałam przejść, aby przedostać się na polanę, gdzie zazwyczaj odbywał się nas wspólny trening. Pomachałam jej na odchodne i zatrzymałam się tuż przed gęstymi krzakami, w których już jakiś czas temu rozpoznałam porzeczki. Nie cierpiałam tych owoców, zwłaszcza tej czarnej odmiany. Mimo wszystko wyciągnęłam dłoń i pochwyciłam w usta dwie ciemne kuleczki. Chciałam jak najbardziej przeciągnąć moment wejścia na arenę i walki na miecze, więc byłam gotowa nawet znieść nieprzyjemny smak czarnych porzeczek.
Jednak gdy poczułam na języku cierpkość tych strasznych owoców, stwierdziłam, że do kolejnych nie będę umiała się już zmusić i chyba już czas na trening.
Powoli weszłam na polanę i zarazem arenę do ćwiczeń. Ze zdumieniem zarejestrowałam, że Erniti leży sobie na jej środku i patrzy się w niebo. Ciekawa tego, co wypatruje, również uniosłam twarz ku górze, ale nie zobaczyłam niczego szczególnego. No, chyba że kilka obłoczków, ale raczej wątpiłam, iż to one tak bardzo zaintrygowały Ernitiego, że nawet nie zauważył mojego przyjścia, nie mówiąc już o skomentowaniu mojego spóźnienia.
– Co robisz? – zapytała, podchodząc do niego bliżej.
Chłopak wzdrygnął się, jakbym go wystraszyła. Usiadł i obrócił się w moją stronę, wciąż jeszcze zamyślony.
– O, w końcu przyszłaś. Myślałem już, że zapomniałaś o naszym treningu – powiedział.
Podał mi jeden miecz i kazał ustawić się na miejscu. Niechętnie wzięłam od niego przyszłe narzędzie zbrodni i machnęłam nim kilka razy, wciąż nie mogąc się przyzwyczaić do tego, że moje życie wygląda teraz tak a nie inaczej. Zamiast siedzieć teraz w ławce i przysypiać na nudnej lekcji fizyki, musiałam ćwiczyć, aby móc się obronić przed przyszłym niebezpieczeństwem. O ile kiedykolwiek takie nastąpi.
Odchyliłam rękę z mieczem za siebie, żeby nie musieć oglądać tego śmiercionośnego ustrojstwa i spojrzałam Ernitiemu prosto w oczy.
– No to powiesz mi, czego tak wypatrywałeś, zanim przyszłam? – zapytałam.
Erniti westchnął i przeczesał palcami swoje czarne włosy. W końcu posłał mi słaby uśmiech i pokręcił głową, zmarnowany.
– Nie odpuścisz mi, prawda? – zapytał.
Uśmiechnęłam się o niego czarująco i kiwnęłam głową. Może nie byłam tak bardzo uparta jak moja siostra, ale potrafiłam tyle razy zadać jedno i to samo pytanie, że niektórzy dla świętego spokoju mi w końcu odpowiadali. Erniti chyba już kiedyś widział, jak potrafię dręczyć człowieka, więc teraz od razu zrozumiał, że z góry jest na przegranej pozycji i w końcu mi odpowiedział.
– Miałem nadzieję, że przyleci do mnie turion – wyznał, a ja zmarszczyłam brwi.
Turion? A po co on chciał jakiegoś ptaka? Miał jakieś ciekawe właściwości? Dla elfów turiony były oznaką pomyślności, czy jak?
Obdarzyłam Ernitiego ciekawskim spojrzeniem i nijak nie zareagowałam, gdy ustawił się w odpowiedniej pozycji do walki. W końcu znowu westchnął i rozluźnił się, przybierając swoją naturalną pozę.
– Turiony to ptaki od listów – powiedział, wyjaśniając jednocześnie wszystko i nic.
Pokiwałam głową, nie chcąc ciągnąć tematu, który mu nie pasował i w końcu ustawiłam się odpowiednio do walki. Po chwili i Erniti zrobił to samo. Zaczęliśmy walczyć. Ja zaatakowałam pierwsza, ale elf jak zwykle przewidywał każdy mój ruch, odpychając niechciane przez niego cięcia. Potem to ja musiałam się bronić. Szło mi dużo lepiej, niż jeszcze te kilka tygodni temu, wciąż jeszcze jednak nie potrafiłam robić tego tak dobrze jak Erniti. Kiedy dla niego to było jak rozgrzewka przed poważniejszą rozgrywką, ja musiałam wkładać praktycznie wszystkie siły w to, aby odeprzeć jego atak.
Przez piętnaście minut naszego pojedynku dawałam z siebie sto procent, ale kiedy o mały włos nie zostałam draśnięta przez Ernitiego mieczem, postanowiła dać z siebie jeszcze więcej. Zaczęłam okładać go z jeszcze większą siłą i szybkością, ale nie na wiele się to zdało. Elf był naprawdę wytrawnym szermierzem, trudno mi więc było mu dorównać, zwłaszcza że dopiero niedawno rozpoczęłam treningi.
W końcu nie dałam rady i gdy pchnął mieczem w moją stronę, nie zdążyłam zrobić uniku. Zamiast tego przewróciłam się na piasek. Płuca paliły mnie żywym ogniem, mięśnie nie dały rady unieść mojego ciężaru.
Erniti opadł tuż obok mnie na kolana.
– Nic ci nie jest? – zapytał.
Pokręciłam delikatnie głową.
– Zapomniałam zrobić rozgrzewki – wyszeptałam, z trudem łapiąc powietrze i przeklinając swoją głupotę.
Mój nauczyciel nie lubił marnować czasu na przedtreningowe ćwiczenia, wolał, żebym rozciągnęła się tuż po wyjściu z chaty, a drogę tu przebiegała truchtem. To według niego wystarczało za rozgrzewkę i sprawiało, że nie marnowaliśmy czasu, a od razu przechodziliśmy do odpowiednich ćwiczeń.
Dzisiaj jednak moja droga na trening wyglądała zupełnie inaczej. Nic więc dziwnego, że nie zrobiłam odpowiedniej rozgrzewki. Zapewne jutro przyjdzie mi za to zapłacić bólem wszystkich mięśni, ale teraz już nie mogłam cofnąć czasu. Co się stało, to się nieodstanie – taką maksymę głosiła moja matka, gdy ojciec wytykał mi kolejne szkoły, z których mnie wyrzucali. Ważne, aby wyciągnąć odpowiednie wnioski i nauczyć się na swoich błędach, a potem ich nie powtarzać.
Elf posłał mi karcące spojrzenie.
– Jak niby jutro staniesz do naszego treningowego pojedynku? – zapytał. – Wszystko będzie cię boleć i nie dasz rady dać z siebie wszystkiego. Chociaż właściwie... – zastanowił się przez chwilę – może to będzie dobra nauczka i praktyka na przyszłość, żebyś nauczyła się walczyć nawet wtedy, gdy twoje mięśnie nie chcą współpracować.
Przewróciłam oczami na jego słowa i skupiłam się na odzyskaniu oddechu. Znając mojego mentora, nie pozwoli mi odpocząć dłużej niż kilka minut i zaraz każe z powrotem stanąć do walki.
I tak się stało. Już po kilku chwilach Erniti poganiał mnie do stanięcia na ringu, kiedy przybiegła do nas Wilhelmina, przerywając nasze przygotowania do kolejnego pojedynku.
– Hej, nie uwierzycie, co się stało! – zawołała rozemocjonowana.
Wymieniłam spojrzenia z Ernitim. Elf był wyraźnie rozbawiony zachowaniem swojej najmłodszej siostrzyczki, ale z każdym jej kolejnym zdaniem, jego mina robiła się coraz poważniejsza i zarazem niedowierzająca.
– Almáriel odwiedziła inną rzeczywistość! – mówiła. – Wcześniej potrafiła tylko sprawdzić, co się działo w niedalekiej przeszłości albo co w danej chwili robi ktoś inny. Ale dziś udało jej się zobaczyć waszych rodziców, a potem Ugunsa! Już Meleth przekazała pozytywne wieści Andreth i wiecie co? Już jutro jedziemy na wyprawę po medalion ognia! Czyż to nie cudowne? Po prostu nie mogę w to uwierzyć. – Dziewczyna zaczęła skakać jak opętana, a potem, ciągle mamrocząc coś pod nosem, pobiegła w stronę domostwa.
Zdezorientowana jej paplaniną przez chwilę wpatrywałam się w ślad za nią.
Angeli udało się zobaczyć naszych rodziców? Jak to możliwe? Chciałam się jak najszybciej z nią spotkać i wypytać o wszystkie szczegóły, ale właśnie miałam trening. Spojrzałam nerwowo na Ernitiego, zastanawiając się, w jaki sposób mam go ubłagać, aby pozwolił mi spotkać się z siostrą właśnie w tej chwili.
– Cóż, myślę, że po tych wieściach nie dasz rady skupić się na treningu należycie – stwierdził ku mojej radości. – A tak właściwie to myślę, że Andreth chciałaby się z wami jak najszybciej zobaczyć i ustalić wszystkie szczegóły.
Odetchnęłam z ulgą. Miał rację; nie miałam teraz głowy do kolejnej wykańczającej walki, a brak skupienia mogłam przypłacić brzydkim skaleczeniem. Erniti wyjął z mojej dłoni miecz i odłożył go na miejsce, po czym z zaciętym wyrazem twarzy pociągnął mnie za nadgarstek w stronę chaty Andreth. Bez sprzeciwu mu się poddałam. W głowie wciąż brzmiało mi echo słów Wilhelminy. Angela widziała naszych rodziców.
Ocknęłam się z otępienia, dopiero gdy byłam już u wejścia do chaty Redionów. Byli tam już wszyscy. I Meleth, która, jak się domyśliłam, przyprowadziła Angele zaraz po jej powrocie do świadomości i mój były przybrany brat oraz Andreth, czyli właścicielka chaty. Przyszły również obie siostry Koidal.
Wilhelmina już zdecydowanie się uspokoiła, jednak w jej oczach nadal widziałam ten specyficzny błysk. Jakby była gotowa i cieszyła się na kolejną przygodę.
Bez zastanowienia podeszłam do swojej siostry i chwyciłam ją za ramię.
– Naprawdę widziałaś naszych rodziców? – zapytałam. – Jacy oni są? Co robili? Jak wyglądali? Jesteśmy do nich podobne? – Z moich ust niekontrolowanie wypadały kolejne pytania. Byłam strasznie ciekawa wszystkiego, co zobaczyła Angela, nie chciałam dłużej czekać. No i nie rozumiałam, dlaczego to wywołało takie poruszenie wśród reszty mieszkańców oazy. W końcu oni ich wcześniej znali. Po co zatem się tu zebrali? Czy to było coś złego, że Angela ich zobaczyła? W końcu przecież taką miała moc!
– Amaldo, nie czas teraz na to – powiedziała Andreth i wyciągnęła do mnie dłoń, na co gwałtownie odskoczyłam. Nie lubiłam być dotykana. A już zwłaszcza przez osoby o nietypowym kolorze oczy, takie jak te fioletowe należące do Andreth.
– Jak to nie czas?! – zawołałam wściekła. Zupełnie nie rozumiałam, o co tu chodzi.
– Amaldo, posłuchaj mnie. – Tym razem podszedł do mnie Albert i pochwycił za ramiona. – Rozumiem, że dla ciebie najważniejszym jest dowiedzieć się, kim byli twoi rodzice, ale teraz mamy ważniejsze sprawy. Musimy omówić drugą wizję, którą zobaczyła twoja siostra. Tą z Ugunsem.
– Z kim? – zapytałam, nie wiedząc, o czym mówi. Kim był ten cały Uguns?
– Po tym jak zobaczyłam naszych rodziców, pokazał mi się również ognistooki człowiek. I zdawał się wiedzieć, że go widzę, co raczej się nie zdarza – powiedziała Angela niepewnie.
Obdarzyłam ją nic nierozumiejącym spojrzeniem i dopiero po chwili załapałam, że gdy Wilhelmina do nas przyszła, rzeczywiście wspominała o kimś jeszcze, oprócz naszych rodziców. I zdaje się, że ta osoba była dla tutejszych elfów ważniejsza niż moja rodzina i to właśnie z jego powodu wszyscy się tu zebrali.
Westchnęłam. A więc wychodziło na to, że w najbliższym czasie nie będę się mogła nic o nich dowiedzieć. Postanowiłam więc już nie przedłużać dłużej i w końcu zapytałam ich, o co chodzi z tym człowiekiem.
– Dokładniej to w połowie człowiek a w połowie wasago. Żeby łatwiej ci było zrozumieć, kim był, musiałabym ci opowiedzieć legendę – powiedziała Andreth, a ja się zgodziłam.
Już po chwili całą gromadą usiedliśmy na trawie i wsłuchaliśmy się w jej słowa.
– Jedna z najstarszych legend, przewijających się w naszym świecie to ta dotycząca powstania rodu królewskiego. Właściwie, to w świecie ludzi również można ją usłyszeć, ale jest nieco zmodyfikowana. Mowa tu o jednej z legend narodów ZSRR. Ta jedna dokładnie pochodzi z Łotwy.*
Otóż bardzo dawno temu, nad samym morzem mieszkał ze swoją liczną rodziną pewien rybak. Żywili się oni głównie rybami – w końcu tym zajmował się ich ojciec, Zvejnieks. Tyle że przez pewien czas nie mógł nic złowić. Ile czasu by nie siedział na morzu – i tak wracał do domu z pustymi rękoma. W końcu dziewiątego dnia takiej bezsensownej tułaczki po morzu zobaczył łódkę, a na niej dziewięcioro osób. Gdy łódka przybliżyła się do brzegu, dostrzegł, że to tak właściwie dziewięciogłowy potwór. Zapowiedział on, że w zamian za pierworodnego, ryby wrócą do morza i chłop będzie mógł wykarmić swoją rodzinę. Zvejnieks nie miał wyboru – oddał mu swojego syna, wiedząc, że jeśli dalej nic nie będzie łowił, jego liczna rodzina i tak umrze.
Gdy dziewięciogłowy przybył do swojej chaty, a właściwie góry, w której mieszkał, kazał swemu nowemu nabytkowi czekać. Ów syn rybaka – Lukstradnieks był bardzo cierpliwy – zaczekał do wieczora i dopiero wtedy zbliżył się zmęczony do chaty, wcześniej zacumowawszy łódź. Zapukał do chaty, a otworzyła mu piękna dziewczyna. Vakuolia, bo tak miała na imię, od razu zakochała się w tym cudownym i jakże cierpliwym chłopcu. Zaproponowała mu pomoc w pokonaniu potwora.
Otóż chłopak miał pracować tylko za dnia, a w nocy miał mówić, że nic nie widzi i nie ma jak usługiwać swemu panu. Dziewczyna wiedziała, że dziewięciogłowy będzie go za to bić i kazała chłopcu cierpieć w milczeniu. Potem opatrywała jego rany, a ten robił się coraz silniejszy, bo wszystka siła, którą zużył dziewięciogłowy, przechodziła na niego.
Czwartego dnia Lukstradnieks miał stoczyć walkę z dziewięciogłowym. Jego mięśnie były już twarde jak kamień. Za jednym zamachem ściął potworowi trzy głowy. Wtem potwór się rozjuszył i zaczął przypiekać go ogniem. A on, unikając buchających płomieni, zwijał się jak węgorz i gasił ogień ziołami, które dostał od dziewczyny. Gdy potwór zaczął słabnąć, syn rybaka, zebrawszy resztki sił, odrąbał mu – jedną po drugiej – wszystkie głowy.
Kiedy spadła na ziemię ostatnia, zadrżała góra, rozsypała się z hukiem w drobny mak, a na jej miejscu pojawiło się piękne miasto – stolica Ampelium, zwana Silme naqurena, a na palcu chłopaka kamienny pierścień, oznaczający jego siłę. Dzięki niemu panował on nad ziemią. Dostał również medalion ognia za rany odniesione w walce. Dzięki niemu władał on również ogniem.
Dziewczyna okazała się córką króla mórz, którego zwali Okeani. Posiadała więc po nim pierścień, dający jej władzę nad wodą. Królewna otrzymała również medalion powietrza – dar od Ziemelisa, wiatru północnego, najmłodszego z dwunastu synów Ojca Wiatrów, za pomoc w walce z dziewięciogłowym.
Lukstradnieks poślubił tę odważną niewiastę i odtąd rządzili oni swoim pięknym krajem. W Ampelium panował pokój.
Niestety do czasu.
Spłodzili oni pięcioro dzieci: trzech synów i dwie córki. Podzielili swój majątek między nich. I tak najstarszy syn, Vis, otrzymał władzę królewską.
Piękna córka o niebieskich włosach – Gulczara, zwana także Gulią, jako ulubienica matki – dostała od niej pierścień. W ten sposób stała się władczynią wody, a jej uroda przybrała iście morski charakter. Dlatego też znana jest teraz bardziej jako Udens.
Drugi syn – Jervis, ulubieniec ojca – dostał od niego medalion ognia i przybrał imię Uguns, a jego oczy i włosy stały się ogniste.
Młodsza córka, Fidana, o brązowych włosach i niebiesko-brązowych, rozumnych oczach, otrzymała od ojca pierścień ziemi, tym samym spajając się z nią charakterem i przybierając imię Augsne, ponieważ jej źrenice stały się zielonkawe a włosy kruczoczarne z zielonym połyskiem.
Za to najmłodszy syn, wysoki szatyn, również o niebiesko-brązowych oczach dostał medalion powietrza. Na imię mu było Lantan, ale odkąd zaczął władać wiatrem, a jego włosy stały się bardzo jasne, a oczy przybrały kolor nieba, zaczęto go nazywać Vejs.
Rodzina żyła szczęśliwie aż do momentu, gdy król zmarł i najstarszy z piątki rodzeństwa przejął po nim władzę. Niestety nie wystarczała ona jego żonie. Megara chciała władać całym światem, wszystkimi żywiołami, panować nie tylko w Ampelium. Rodzeństwo Visa wiedziało, że tak nie powinno być. Dlatego ukryli swoje amulety, zanim by im je ukradł dla swojej małżonki.
Wielu śmiałków próbowało je odnaleźć – jednak na próżno. Syn ognia zapowiedział, że mogą je zdobyć tylko ci, którzy mają czyste serce i amulety nie są mu potrzebne do niecnych czynów. Wtedy one same mu się ukażą.
I tak do dziś nikt ich nie znalazł, a rodzeństwo dawno umarło i nie zostawiło nikomu żadnej wskazówki.
Po tych słowach zapadła cisza. Spojrzałam po wszystkich zebranych wokół, sprawdzając, jakie to zrobiło na nich wrażenie.
W oczach Wilhelminy widziałam podekscytowanie. Widocznie cieszyła się z opowieści, która przed chwilą została opowiedziana. Reszta miała raczej znudzone miny, jakby bardzo dobrze ją znała. Cóż, w sumie bardzo możliwe, że tak było. W końcu elfy były długowieczne, więc zapewne mogli ją słyszeć już kilkanaście razy, biorąc pod uwagę ich wiek.
Tylko Angela wyglądała, jakby nie wiedziała, co o tym myśleć. W sumie to ja też. Po prostu nie widziałam związku między tym, że Angeli ukazał się niejaki... jak tam go nazwała Wilha? Uguns? A więc między Ugunsem a całą historią. Dlaczego to było takie ważne?
– To kiedy wyjeżdżamy? – Ciszę przerwał głos Ernitiego.
Zerknęłam na niego zaskoczona.
– Niby dlaczego mielibyśmy gdzieś jechać? – zapytałam.
W odpowiedzi Albert przewrócił oczami i obdarzył mnie takim spojrzeniem, że poczułam się jak idiotka.
– Skoro Almáriel ukazał się Uguns, czyli syn założycieli Ampelium, niegdyś władający ogniem, to znaczy, że chce, aby to ona odnalazła medalion – wyjaśnił.
Powoli pokiwałam głową. A więc o to chodziło. Chcieli, abyśmy zdobyły medalion.
– Ale właściwie, po co wam on? – zaciekawiłam się.
– Mając medalion choć jednego z żywiołów, łatwiej wam będzie pokonać Girtsa i jego armię – cierpliwie wyjaśniła Andreth.
Aha, więc o to chodziło – pomyślałam. Zostałyśmy tu przysłane, żeby przejąć władzę. Teraz przynajmniej wiedziałam, co ja tu robię. Teoretycznie Andreth od początku mówiła o dobru mieszkańców Ampelium, o tym, że to nam powinien należeć się tron, ale czy nie kryło się w tym właśnie drugie dno? Zawsze chodziło o wpływy, a nikt przecież nie powiedział, że ja albo moja siostra będziemy lepszymi władcami. Szczególnie że praktycznie nic o tym świecie nie wiedziałyśmy.
*Mowa tu o legendzie ze zbioru "Baśni Narodów ZSRR – Baśnie Narodów Republik Nadbałtyckich – Baśnie Łotewskie" – a konkretnie o legendzie pt: "Narzeczona z morskiego miasta". Trochę tą legendę zmieniłam (trochę bardzo) na potrzeby opowiadania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro