Rozdział 32
Amalda Aniela Lirryns by KaLTEANLAGEN
Kobieta stojąca przede mną miała idealnie proste i strasznie gęste, czarne włosy, które splecione w warkocz sięgały jej do połowy ud. Jej oczy były jak rubiny, skórę w kolorze kwiatu fuksji, a na dłoni, którą właśnie sięgała do moich więzów, wyraźnie widziałam czarne paznokcie i ciemne smugi ciągnące się aż do łokci. Twarz miała strasznie kanciastą, jakby wykutą w kamieniu. Nie widziałam na niej żadnych zaokrągleń, jakby jej rysy zostały wyrzeźbione niewprawną jeszcze ręką początkującego artysty. Choć musiałam przyznać, że jej twarz absorbowała. Nosiła niezbyt ładną sukienkę w szaro-czarno-beżowe plamki, a kiedy się poruszała, widać było na niej drobinki, odbijające światło. Ze zdziwieniem przypomniałam sobie, że kolor tego materiału idealnie odzwierciedlał to, w jaki sposób w podręczniku od geografii był przedstawiony granit. To mi uświadomiło, że w sumie wyglądem stapiała się z otaczającymi nas skałami. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy aby nie była kimś w rodzaju ich opiekunki. W końcu w tym świecie wszystko mogło się zdarzyć, nawet spotkanie istoty powstałej w pełni z granitu.
Kobieta rozwiązała mi ręce, a widząc, co trzymam w dłoni, uśmiechnęła się kpiąco i siłą wyciągnęła z mojej zaciśniętej pięści zaostrzony kamień, po czym odrzuciła go za siebie.
– Naprawdę myślałaś, że się tym przede mną obronisz? – zapytała, mrużąc w złości oczy. – Dziewczynko, musiałabyś być, nie wiem jak silna, żeby się ze mną mierzyć, a takim kamyczkiem i tak nie mogłabyś mnie nijak zranić. Więc nawet nie próbuj tego robić, bo to się źle dla ciebie skończy.
Niepewnie pokiwałam głową, zbyt przestraszona, żeby zmusić się do wypowiedzenia jakichkolwiek słów. Zresztą, nawet jakbym chciała, to i tak to nic by mi nie dało. W końcu wciąż miałam nałożony knebel.
Naburmuszonym tonem kazała mi pokazać swoje stopy i dłonie, po czym dokładnie je obejrzała z każdej strony.
– Nie wyglądasz mi na człowieka, ale elfem też nie jesteś w pełni. Czyżby mieszaniec? – zapytała mnie po chwili i wzrokiem nakazała odpowiedzieć, więc niepewnie kiwnęłam głową na tak.
– To dlatego twoja krew płynie dużo szybciej niż u elfów, tych głupców. Ale powiedz mi, dlaczego masz takie rany na stopach? Czyżby ci idioci nawet nie potrafili wytworzyć zwykłych butów odpowiednich do wspinaczki? – zapytała, jakby nie pojmując, jak ktoś mógł mnie tak potraktować.
Obdarowałam ją zdziwionym spojrzeniem. Sama nie obchodziła się ze mną delikatnie, miałam przez nią już obite biodro, a teraz się pyta, dlaczego inni o mnie nie zadbali? No i przecież sama stwierdziła, że to idioci. To czemu się jeszcze dziwi?
Jako że wciąż miałam knebel w ustach i tak nie mogłam jej odpowiedzieć. Posłałam jej więc spojrzenie pełne wyrzutu.
– Oj, dziewucho, nawet nie myśl, że cię rozwiąże. – Pokręciła głową, uśmiechając się kpiąco.
No dobra, raz każesz mi odpowiadać, a potem mówisz, że jednak nie. Jesteś jak prawdziwa kobieta, a jednak nią nie jesteś – pomyślałam, przyglądając się jej uważnie, a ona ciągnęła dalej swój wywód, nawet nie zdając sobie sprawy, dokąd pobiegły moje myśli.
– To część procedury, a poza tym, na pewno zaraz narobiłabyś rabanu. Co to, to nie, wpierw poczekamy na moje towarzyszki, a za ten czas, spróbuję coś zrobić z twoimi nogami – powiedziała, po czym wyjęła skądś jakieś bandaże i coś, co śmierdziało alkoholem i zajęła się opatrywaniem moich stóp.
W ciszy przyglądałam się, jak jej palce śmigały po moich kończynach. Widać było, że ma niemałą wprawę w tego rodzaju sprawach. Zaciekawiłam się, czy istoty takie jak ona też się kaleczą, ale nie mogłam jej zadać tego pytania. Wciąż miałam na sobie knebel.
Kiedy w końcu skończyła, zauważyłam, że ku nam zbliżają się kolejne kobiety. Pierwsza z nich miała delikatne rysy twarzy i była dosyć szczupła. Włosy koloru pszenicznego splotła w misternego koka, a jej oczy kolorem przypominające kamień, który moja mama nazywała topazem, wyraźnie odcinały się od skóry koloru dojrzewającego banana. Długa do ziemi materiałowa suknia, którą nosiła, wyglądała, jakby namalowano na niej różnokolorowe kamyki, co przypominało trochę zlepieńca.
Druga z przybyłych była niska i dość pulchna, o łagodnych rysach twarzy i idealnie gładkiej skórze. Włosy miała prawie białe, tak samo zresztą oczy tyle, że gdy przyjrzałam się jej lepiej, wyglądały bardziej jak marmur. Była strasznie blada, ale widać było, że to miła osóbka. Ona, w przeciwieństwie do swych towarzyszek nosiła najzwyklejsze, jak najbardziej ludzkie jeansy i zielony t–shirt z napisem "Greenhouse".
Kobiety powiedziały jakieś słowa w dziwnym języku, które już po chwili mogłam przetłumaczyć na coś w stylu: "I jak ci poszło? Mam nadzieję, że nie zrobiłaś jej wielkiej krzywdy. Wie, co planują?" Potem, gdy dostały już odpowiedź od czerwonookiej, wszystkie trzy kobiety usiadły koło mnie, w ten sposób, że tworzyłyśmy okręg i zdjęły mi knebel, wcześniej uprzedzając, że jeśli tylko będę zbyt głośno, to od razu mnie ukatrupią, nie patrząc nawet na to, kim jestem.
A potem wzięły mnie w ogień pytań.
– Po pierwsze, kim tak naprawdę jesteś? Nie potrafię cię przydzielić do jednej konkretnej rasy – zapytała blondynka, na co wojowniczka, która mnie tu przywlokła, spojrzała na nią jak na głupią. No tak, ta się już tego dowiedziała.
– To dlatego, że jestem pół elfem, pół człowiekiem, więc właściwie należę do dwóch ras. A wy, kim jesteście? – zapytałam ciekawie.
– To my tu zadajemy pytania. – Wojowniczka warknęła nieprzyjemnie. – Powiedz lepiej, jak się nazywasz i z jakiego jesteś rodu.
– Spokojnie Winkelried, bo ją przestraszysz – upomniała swoją towarzyszkę białowłosa kobieta, na co ta tylko prychnęła. – Nieważne, kim jesteśmy i co tu robimy, teraz najważniejsza jesteś ty.
Westchnęłam. Dlaczego zawsze wszyscy uważają, że jestem zbyt niemądra, żeby powierzyć mi choć najmniej skomplikowaną informację? Nie cierpię tego.
– Jestem Aniela Dejunowicz, ale wszyscy mówią mi Ana.
Wojowniczka prychnęła w odpowiedzi i przybliżyła się do mnie, po czym ścisnęła mocno moje policzki, tak iż rozbolała mnie połowa twarzy.
– Nie kłam mi tutaj. Dobrze wiesz, że chodzi nam o twoje prawdziwe nazwisko, a nie o to, którego używasz w ludzkim świecie – wysyczała przez zęby.
Jej towarzyski od razu zareagowały i odciągnęły ją ode mnie, a ja ze strachem w oczach przysłuchiwałam się ich rozmowie, którą znowu przeprowadziły w tym dziwnym języku.
– Co ty robisz, nie powinnaś jej ranić! To tylko słaby człowiek – zaprotestowała pulchna kobieta.
– Nawdychałaś się Amald czy co? – zapytała druga, a ja gwałtownie wciągnęłam powietrze przez zęby. Jak się niby dowiedziały jak mam na imię? I o co chodziło z tym wdychaniem? To jakaś niezrozumiała dla mnie metafora? Przecież nie mogło chodzić o to, że śmierdzę, przecież niedawno się myłam!
Dla pewności spróbowałam się obwąchać, ale nie wyczułam żadnego nieprzyjemnego zapachu. Wzięłam więc głęboki oddech i spróbowałam im to wyjaśnić.
– No tak, wszystkie elfy nazywają mnie Amalda, ale ja nigdy wcześniej nie używałam tego imienia, dopiero od niedawna wiem, że tak się nazywam. Może z miesiąc temu przybyłam do waszego świata i powiedziano mi, że to moje prawdziwe imię – powiedziałam na jednym wydechu.
– Widzicie! Zadziałało! – Uśmiechnęła się diabolicznie moja dręczycielka.
– A nazwisko? – zapytała blondynka.
– Lirryns – odparłam bez zastanowienia. – Moimi rodzicami byli Janis i Idalia Lirryns. Tak przynajmniej twierdzi Andreth.
Kobiety wymieniły między sobą spojrzenia, a ja z ich wzroku wyczytałam, że chyba nie koniecznie mi uwierzyły.
– W twojej historii jest trochę luk, wiesz? – zapytała blondynka. – Ale nie jest ona taka niemożliwa. – Dodała po namyśle, zerknąwszy znowu na swoje towarzyszki. – Masz jakiś dowód?
Zastanowiłam się. Nikomu nie można ufać, nie mogłam więc jej zdradzić, że posiadałam medalion. Chyba. Ale nie wiedziałam, co ze mną zrobią, jeśli im tego dowodu nie dostarczę.
– Umiem mówić – palnęłam więc.
Kobiety się roześmiały. No tak, bo kto nie umie mówić? Mentalnie walnęłam się w czoło. Trzeba to było powiedzieć bardziej zrozumiale – pomyślałam.
– Znaczy, rozumiem was, nawet gdy mówicie w tym swoim dziwnym języku – poprawiłam się.
Popatrzyły po mnie najpierw zdziwione, a potem zaniepokojone.
– Skąd niby znasz prastary język oread i driad? Tylko najstarsi przedstawiciele rasy elfickiej ją znają, a ty, nie dość, że wyglądasz na nie więcej niż sto lat, to jeszcze jesteś mieszańcem! – wykrzyknęła Winkelried. Najwidoczniej moja odpowiedź nie tylko nie dostarczyła im dowodu mówiącego o mojej przynależności do rodu Lirrynsów, ale jeszcze je zdenerwowała.
Na raz przyszła mi do głowy jedna myśl. Czy ona powiedziała "oread i driad"? Czy to znaczy, że one...?
– Tym właśnie jesteście? Driadami? – zapytałam zaciekawiona. Jednak nie pasowało mi to do ogólnej koncepcji. W końcu w mitologii greckiej driady były opiekunkami drzew, a te nie wyglądały jak kobiety stworzone z drewna.
A może to jakiś podgatunek – pomyślałam, ale zaraz się opanowałam, widząc wściekłą Winkelried.
– Ty mały, głu... – Jej wypowiedź tylko potwierdziła moją myśl. Nie mogły być driadami, więc zostawały oready. Ale kim one były, nie pamiętałam. Widocznie w połowie lekcji o mitologii greckiej musiałam zasnąć.
– Ty, granit, uspokój się. – Pszenicznowłosa oreada próbowała ją załagodzić. – A może ona mówi prawdę? Jej matka też szybko uczyła się nowych języków. Może mała odziedziczyła to po niej? – zasugerowała.
– Okay, ale to jeszcze nie znaczy, że jej ojciec to Janis. On miał trzy umiejętności, pamiętasz? Dlaczego niby miałaby otrzymać jedną i to tylko po matce?– Białowłosa kobieta była nastawiona sceptycznie, tak samo jak Winkelried.
Wtedy uderzyła we mnie pewna myśl. Ona chyba nie przypuszcza, że moja matka zdradziła ojca, co?! – oburzyłam się i szybko próbowałam wymyślić coś, co by pomogło rozwikłać tę łamigłówkę.
– Mam siostrę bliźniaczkę, która potrafi wniknąć do czasu przeszłego – palnęłam znowu bez namysłu.
Teraz dziewczyny spojrzały teraz na mnie jakoś inaczej.
– To gdzie ona teraz jest?– zapytały, wymieniając się spojrzeniami między sobą.
Wzruszyłam ramionami. A skąd ja mam to wiedzieć? Przecież ona nie miała wbudowanego GPS-a, żebym ciągle mogła ją śledzić.
– Skoro to bliźniaczki, to w sumie możliwe, że podzieliły się umiejętnościami na pół, pewnie jeszcze w łonie matki. – Oready znowu przeszły na swój język, zapewne zapominając o mojej umiejętności. Jednak wypluwały z siebie słowa tak szybko, że rzeczywiście trudno mi było nawet rozróżnić, która co mówi. Ale przynajmniej wszystko rozumiałam.
– Taa, jasne i pewnie jeszcze każda z nich dostała równe pół medalionu, co?
Wszystkie trzy spojrzały w tym momencie na mnie.
– Myślisz?
– A niby gdzie mógł się podziać jeden z najstarszych symboli władzy? Zawsze przechodził na następcę tronu, gdy ten tylko się narodził.
– Czyli, że co, jednak jej wierzycie?
– A czemu nie? Jeśli przedstawi nam swą moc...
– Znikać na pewno nie potrafi, bo już dawno by to zrobiła. A z tym językiem to niby jak mamy sprawdzić?
Umilkły na chwilę, aby móc się nad tym zastanowić. Po kilku chwilach na nowo podjęły dyskusję.
– Wspominała coś o Andreth. Myślicie, że ona ją tego nauczyła?
– No coś ty. Ona nawet poprawnie nie mówi w jidysz, a to przecież nowszy język.
– Ale potrafi manipulować. Mogła to jakoś wykorzystać.
– Na najstarszych elfach? Oni nie są tacy głupi, na jakich wyglądają. Są za starzy, aby ich przechytrzył ktoś taki jak ona.
– Ale może ma medalion? Powinna w takim razie być niewidzialna i tworzyć lód.
– Ej ty, masz którąś z tych umiejętności? – krzyknęła w moją stronę Winkelried, już w moim języku.
– Dajcie mi szklankę wody – powiedziałam tylko.
– My nie o...
– Daj spokój, granit. Chcesz, żeby ciebie zamroziła? Nie da się wytworzyć lodu bez wody, a twój organizm akurat ma tyle, ile potrzeba. Lepiej jej więc daj tę szklankę, o którą prosiła, co by tą szklanką nie było – powiedziała ugodowo białowłosa oreada.
Podano mi pojemnik z wodą, a ja wylałam jej trochę na jedną dłoń i zaczęłam z niej coś formować. Jednak dobrze, że będąc nad strumieniem, podszlifowałam trochę swoją nowo nabytą umiejętność, bo teraz mogłam się pochwalić ładnym kształtem, który udało mi się wyrzeźbić. Na moich dłoniach leżał teraz ufoludek, podobny trochę do Plastusia z książki "Plastusiowy pamiętnik". Westchnęłam, przypominając sobie czas, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z tą książką. Moje życie było wtedy takie proste. Miałam dużo rodzeństwa i nie musiałam martwić się tym, aby przekonać jakieś oready o swoim pochodzeniu. Nie musiałam brać odpowiedzialności za cały naród Ampelium.
I przede wszystkim, byłam normalna, i nie rzeźbiłam z lodu Plastusiów – podsunął mi złośliwie mój umysł.
Oready były zdziwione tym, co stworzyłam, ale zupełnie inaczej na to zareagowały. Na pewno nie melancholią, która dopadła mnie.
– Ty, Sinoe, ona nie tylko mrozi, ale też potrafi rzeźbić! Spójrz na to. – Winkelried wyrwała mi z rąk figurkę i podała białowłosej oreadzie. Ta trzecia też się odwróciła i podniosła na mnie zdziwiony wzrok.
– Wapień, ona chyba rzeczywiście jest córką Janisa i Idalii – wyszeptała, przypatrując mi się z uwagą, jakby nie mogąc zrozumieć, jak to się stało, że oni rzeczywiście mieli dziecko i na dodatek to ja nim jestem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro