Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział drugi

Nigdy nie brałam pod uwagę słów mężczyzn spotkanych w barze, ponieważ wszystko, co wtedy mówili było sprowokowane alkoholem bądź seksualną frustracją. Trzymałam się z daleka od facetów, ale tym razem... Coś z tyłu mojej głowy szeptało, że to nie były żarty. A przede wszystkim nie był to alkohol, bo mój towarzysz był zbyt chłodny i opanowany.

Z cichą nadzieją stałam w oknie swojej sypialni i co rusz wypatrywałam czegoś niespotykanego przed moim domem. Jakiegoś dużego, drogiego samochodu, mężczyzn w garniturach, limuzyny... Sama nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale miałam świadomość, że będzie to bogate. Zwłaszcza w tak spokojnej i skromnej okolicy.

Mieszkałam w małym domu jednorodzinnym, który zbudowali moi dziadkowie kilkanaście lat przed moimi narodzinami. Ojciec odziedziczył go po śmierci swoich rodziców i od tamtego momentu nazywałam to miejsce piekłem na ziemi. Mimo że z zewnątrz wyglądał przytulnie, w środku panował jedynie chaos. Codzienne awantury, wieczne pretensje, rękoczyny i pozbawianie mnie ciężko zarobionych pieniędzy na rzecz hazardu. Znałam ciemną stronę Nowego Jorku z opowieści i z autopsji. Niejednokrotnie widziałam pod domem samochody z kuloodpornymi szybami, mężczyzn z pistoletami, czy też groźby kierowane do rodziców. Hazard był paskudnym nałogiem. A ja jego beznadziejną ofiarą.

Odeszłam od okna, by po raz kolejny spojrzeć na swoje zmizerowane odbicie i westchnęłam z frustracją. Moje fiołkowe włosy były w nieładzie, bo nie miałam siły się nimi zajmować i już dążyłam przywyknąć do tego, że żyły własnym życiem i było im z tym dobrze. Na twarzy miałam lekki, zakrywający zasinienia pod oczami makijaż z mocnym akcentem na ustach — pomalowałam je pudrowo różową szminką. W kwestii ubioru postawiłam na prostotę. Nie żebym miałam jakieś inne wyjście. Wyciągnięty, bladoróżowy sweter, który na mnie wisiał oraz obcisłe, czarne spodnie z dużą dziurą na kolanie, która powiększyła się podczas jednej z moich szarpanin z ojcem. Pod swetrem miałam tylko pasujący kolorystycznie, koronkowy stanik, a na stopach sprane espadryle. Wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy, a gdy sięgnęłam po moją szmacianą torebkę, parsknęłam gorzkim śmiechem.

— Oj Rinny — mruknęłam sama do siebie. — Prędzej piekło zamarznie niż wrócą ci na twarz kolory.

Kręcąc głową, po raz kolejny odwróciłam się i podeszłam do okna by łudzić się, że dzisiejsza noc miała jakiś magiczny element w postaci wysokiego mężczyzny. Jak się okazało, miała. Zakryłam usta dłonią by nie jęknąć na widok czarnego, dużego samochodu, z którego właśnie wysiadł mężczyzna w czarnej koszuli. Rosły, ciemnowłosy i znajomy, bo to właśnie on zaprowadził mnie wczoraj do loży. Bez zastanowienia ruszyłam do drzwi i na palcach przemknęłam cały dom, by niezauważenie wyjść. Gdy w moje policzki uderzyło przyjemne, kwietniowe powietrze, odetchnęłam pełną piersią. Wysoki mężczyzna czekał na mnie cierpliwie z lekkim uśmiechem na ustach, czym szczerze mnie zaskoczył. Poprzedniego wieczoru wydawał się być na mnie zły. I potraktował mnie jak prostak, wpychając do loży, którą wynajmował jego przełożony.

— Dzień dobry, panno Berry — odezwał się lekko, chyląc czoła. — Mam na imię Ron.

Przytaknęłam niepewnie i zatrzymałam się dwa kroki od niego, kołysząc się na piętach. Nie wydawał się mną tak zdegustowany jak wczoraj. I nawet miał wesołe, ciepłe spojrzenie.

— Dzień dobry — mruknęłam w końcu. — Co z panem?

Zmarszczył brwi w niezrozumieniu.

— Wczoraj był pan dla mnie niemiły, zastanawiam się czym zasłużyłam sobie na pański dzisiejszy uśmiech.

Mężczyzna parsknął cichym śmiechem.

— Wczoraj poznałaś mojego brata, Setha. Jest ochroniarzem.

— Och.

Nie wiedziałam, co mogłabym dodać, więc bez jego pozwolenia otworzyłam sobie drzwi i zajęłam miejsce pasażera. Zapach, który mnie otoczył przypominał wczorajszy wieczór. Samochód był całkowicie przesiąknięty zapachem Zeny.

Ron dołączył do mnie moment później, odpalił silnik i płynnie włączył się do ruchu. Przez pierwsze kilka minut przyglądałam się kierunkowi naszej jazdy, ale finalnie utkwiłam wzrok w moim kierowcy. W jego silnej szczęce, krótko ściętych, ciemnych włosach i lekkiemu uśmiechowi na wargach. Wyglądał na zrelaksowanego.

— Wiesz, kim jest Zena? — zapytał znienacka.

— Nie mam pojęcia — przyznałam. — Powiedział mi wczoraj, że spełnia marzenia. Co to znaczy w jego przypadku?

Mężczyzna westchnął, zerkając na mnie kątem oka i na moment przygryzł wargę. Potem zauważyłam, jak jego dłonie mocniej zaciskają się na kierownicy.

— Zena jest biznesmenem, prowadzi kilka interesów. Często inwestuje. Ma też lekkość w wyciąganiu ludzi z bagna. Jesteś w kiepskiej sytuacji finansowej?

Odwróciłam twarz do okna. Nie chciałam pokazywać słabości. Ale byłam słaba. Słaba i zdesperowana, bo siedziałam w obcym samochodzie z obcym mężczyzną, jadąc do obcego człowieka, który w pewnym sensie zaoferował mi pomoc.

— Nie narzekam na swoje zarobki — oznajmiłam szczerze.

Nie było to kłamstwo, bo rzeczywiście zarabiałam dobrze, jak na swój wiek oraz możliwości. Problemem było jedynie to, że większość moich pieniędzy było mi dosłownie wyrywane z rak, więc odkładanie na samodzielne mieszkanie ciągnęło się w nieskończoność. A do tego jakieś skromne wydatki na jedzenie i kosmetyki, by nie wyglądać w pracy nieprofesjonalnie.

— Dlaczego więc spotykasz się z moim szefem? — Ron ciągnął dalej.

— To nie była propozycja ode mnie. Powiedział, że przyjedzie po mnie samochód, a ja nie zaprotestowałam i dzisiaj... jesteśmy tutaj razem.

— W porządku. Chciałabyś mnie o coś zapytać?

— Nie, wydaje mi się, że nie.

— Dobrze, odpręż się, bo musimy przejechać prawie całe miasto. A gdy będziesz miała ochotę na rozmowę, nie krępuj się, panno Berry.

— Po prostu Verina — poprosiłam. — Albo Rin.

— Jak sobie życzysz, Rin.

***

Mieszkałam w Nowym Jorku całe życie, a nigdy nie zdarzyło mi się znaleźć na Manhattanie. Ta zamożna część miasta była daleko poza moim zasięgiem, więc nawet nie pofatygowałam się by przyjechać tutaj metrem i pozwiedzać. Generalnie nie żałowałam, bo luksus bijący z poniektórych budynków oraz restauracji wywoływał we mnie gęsią skórkę. Zdecydowanie nie pasowałam do takiego obrazka.

Szłam z Ronem ramię w ramię, rozglądając się we wszystkie strony z ciekawością. Chłonęłam widok, bo nie wiedziałam, czy będę jeszcze miała szansę na przejście tą okolicą. Wall Street było dla mnie miejscem wręcz z kosmosu.

Mój towarzysz zatrzymał się przed ogromną, monumentalną budowlą z dużym, złotym napisem „The Trump Building" i zaoferował mi łokieć, bym mu się nie zgubiła. Przyjęłam ten gest z lekkim uśmiechem i pozwoliłam się wprowadzić do budynku. Środek był równie bogaty, co cała ulica, ale nie miałam czasu na przyjrzenie się detalom, bo Ron od razu pociągnął mnie do windy. Gdy wcisnął na panelu sześćdziesiąte czwarte piętro, oblał mnie zimny pot.

— Tak wysoko?

— Zgadza się.

— Czy... tam są szklane ściany? Mam potworny lęk wysokości i jak się boję to... robię się dziwna — przyznałam. — Nie chciałabym wyjść na wariatkę.

Ron parsknął lekkim śmiechem i pokręcił głową. Nie rozumiałam jego rozbawienia. Mój lęk wysokości był okropną przypadłością.

— Nie przejmuj się, na pewno nikt nie będzie cię oceniał przez strach związany z wysokością. W połowie jazdy przejmie cię Seth i nie przejmuj się tak samo jego wrogim nastawieniem. On po prostu tak ma. Mnie przypadła rola lepszego bliźniaka.

— Wyglądacie identycznie — przyznałam.

— Tak, wiem. Różnimy się tatuażem, spójrz. — Zerknęłam w górę, gdzie nachylał się nade mną, eksponując swoją szyję. — Mam tutaj tatuaż trójzębu, Seth ma go za uchem a Zena na biodrze.

— Będę pamiętać.

Uśmiechnęłam się do niego, co odwzajemnił i już więcej się nie odezwaliśmy. Dopiero gdy stanęliśmy na trzydziestym piętrze i naszym oczom ukazał się Seth, spojrzałam na Rona.

— Do zobaczenia, Rin — powiedział.

Pomachałam mu na pożegnanie i posłałam też wymuszony uśmiech jego bratu, który zlustrował mnie nieprzychylnym wzrokiem. Zupełnie jakbym była gorsza. Mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia, ale znów bez przesady. Nie powinien był być dla mnie takim dupkiem! Jego brat miał o wiele lepsze maniery.

— Miałem nadzieję, że cię oszczędzi — mruknął od niechcenia.

— Co m... — zaczęłam, ale mi przerwał.

— Poznałaś mojego brata. Mam nadzieję, że cię nie przestraszył.

— Wręcz przeciwnie — oznajmiłam. — Był bardzo miły.

Seth skrzywił się nieznacznie na moje słowa i zostawił moją wypowiedź bez odpowiedzi. Wbił nieustępliwy wzrok w panel, na którym szybko wzrastały liczby. Nim się obejrzałam, a atmosfera w windzie do reszty zgęstła, dotarliśmy na miejsce. Gdy drzwi się rozpostarły, otrzymałam widok na duże pomieszczenie, w którym nie było żywej duszy. Był to dość długi korytarz z przeszkoloną ścianą naprzeciwko mnie. Po lewej stronie za filarem, na czarnej ścianie było ukryte biurko, dalej była wnęka i tuż przy oknie stała biała sofa z szklanym stolikiem. Było też kilka roślin w lśniących doniczkach. Wszystko wyglądało na nowe, tak całkowicie nieużywane.

Ochroniarz wyszedł z windy, kierując się do wnęki, więc podążyłam tuż za nim. Jak się okazało, wnęka kryła wielkie przeszklone mleczną szybą drzwi, za którymi znajdowało się ogromne biuro Zeny. Seth otworzył mi drzwi i gestem głowy zaprosił mnie do środka.

— Zapraszam — mruknął. — Bądź grzeczna.

Skrzywiłam się na te słowa, ale postanowiłam je zignorować. Niepewnie weszłam do pomieszczenia i momentalnie stanęłam jak wryta, bo każda ściana poza tą za moimi plecami była wykonana ze szkła. Nogi od razu odmówiły współpracy i zaczęły niebezpiecznie drżeć. Mimo że widok był zapierający dech w piersi, ja miałam w głowie wyłącznie myśl o tym, jak spadam i moje wiotkie ciało roztrzaskuje się na betonie. Rany.

Gabinet był... praktycznie pusty. Poza biurkiem zawalonym papierami, jedną szafą z dosłownie kilkoma segregatorami na niej oraz ogromnym stołem z kilkunastoma krzesłami, nie było tam nic. Wyglądało to dość dziwnie, ale może Zena był fanem minimalizmu i jak najmniejszego zagracenia pomieszczenia?

— Dzień dobry, Aniele — odezwał się mężczyzna, niskim, schrypniętym głosem.

Przeniosłam na niego wzrok i niepewnie się uśmiechnęłam. Dzisiaj znów miał na sobie idealnie skrojony garnitur, pełną powagi, mroczną twarz i aurę przyprawiającą mnie o zawroty głowy. Jego... całokształt był intrygujący. Nigdy wcześniej nie czułam się zaintrygowana mężczyzną. Nie miałam też szansy na takie spotkanie, bo każdego traktowałam jak zagrożenie. Po bataliach z ojcem, czułam potworną awersję do płci przeciwnej.

— Dzień dobry — odezwałam się po niezręcznej chwili milczenia.

— Jak się dzisiaj czujesz?

Objęłam się ramionami i przygryzłam wargę, bo nie spodziewałam się, że moje samopoczucie w ogóle go zainteresuje. Poczułam jak przyjemnie ciepło rozlało się po moim sercu za sprawą tego prostego, a tak ważnego dla mnie pytania.

— W porządku — przyznałam. — A pan jak się dzisiaj czuje?

— Wyśmienicie. Napijesz się ze mną kawy?

— Z chęcią.

Dawka kofeiny dobrze mi zrobi. Rano miałam niski cukier, który lekko podrósł po szybkim śniadaniu, jakie w siebie wcisnęłam, więc teraz również nie mógł być duży.

Obserwowałam jak Zena powoli wstał ze swojego fotela, poprawił marynarkę na niewiarygodnie szerokich ramionach i ruszył w moją stronę z kamiennym wyrazem twarzy. Z każdym jego krokiem czułam, jak napięcie w moim ciele wzrasta. A gdy znalazł się tuż przede mną, obezwładnił mnie jego przyjemny, męski zapach. Nie lubiłam ostrych perfum, ale on... Zdawał się we wszystkim być wyjątkowy. Jego zapach otulił moje zmysły, subtelnie łaskocząc pod skórą.

Co, do cholery?

— Zapraszam — rzucił, otwierając mi drzwi.

Przeszłam przez nie bez słowa i od razu obrałam za kierunek windę, po drodze mijając Setha majstrującego przy biurku asystentki. A może to on był asystentem? Moim skromnym zdaniem kompletnie się do tego nie nadawał. Jego mina była zbyt odpychająca.

Weszłam do metalowej skrzynki z Zeną za plecami i przycisnęłam plecy do zimnej ściany. Przygryzłam wargę, gdy nieprzyjemne dreszcze zamrowiły mnie w kark i sprowadziły na ziemię. Powinnam być czujna. Mieć oczy dookoła głowy, bo nie miałam pojęcia z kim mam do czynienia. Niepewnie zadarłam głowę i dosłownie kątem oka uchwyciłam obraz mojego towarzysza. Jego mocny, wyraźny profil z ostrą linią szczęki ukrytą pod lekkim zarostem. Grubą brew przedzieloną blizną i łuk niewiarygodnych, mocno wywiniętych niczym wachlarze rzęs. Miał też bardzo ładny nos z dość wyraźną, blizną ciągnącą się przez grzbiet. Do tego szerokie, pełne wargi i ten zapach i gorąc bijące z jego ciała... Oddychaj.

— Aniele... — wyszeptał niespiesznie. Byłam tak zaaferowana jego ustami, że nie zauważyłam jak drzwi windy się rozsunęły, a błękitne oczy Zeny spoczęły na mojej twarzy. Spłonęłam soczystym rumieńcem, gdy z zażenowaniem uniosłam wzrok.

— Ma pan... ładny nos — oznajmiłam.

Uniósł brew, ale nie odniósł się do mojego komplementu. Przez chwilę po prostu na mnie patrzył, nie mrugając, ale trwało to mniej więcej tyle, co dwa uderzenia serca. Potem na moment zacisnął powieki i gdy je uchylił, zaprosił mnie do wyjścia. Przerwaliśmy tę dziwną, magnetyzującą chwilę, by wkroczyć do tętniącej życiem kawiarni w stylu vintage. Z ogromnymi oknami, mnóstwem drewna i przeuroczym kominkiem na środku pomieszczenia. Stoliki były okrągłe, wokół nich stały małe plecione fotele z poduszkami w paski. Lampy z pomarańczowymi kloszami zwisały z wysokiego sufitu i ładnie kontrastowały z białą ladą połączoną z ogromną gablotą, za którą umieszczone były przeróżne rodzaje ciast, ciasteczek i drożdżówki.

Zena skierował się do stolika najbliżej okna, więc podążyłam za nim. Odsunął dla mnie pleciony fotel ustawiony tyłem do panoramy Nowego Jorku, więc odetchnęłam z ulgą. Umościłam się wygodnie pomiędzy dwoma dużymi poduszkami i z lekkim uśmiechem spojrzałam na wnętrze. Było takie ciepłe i piękne. Proste i ujmujące.

— Na co masz ochotę? — zapytał Zena.

Przeniosłam wzrok na jego poważną twarz, a zaraz potem na szklany stolik, po którym przesunął ku mnie kartę. Minimalistyczny logotyp przedstawiający ziarenko kawy oblewane mlekiem, a pod nim mnóstwo kaw. Z drugiej strony były desery.

— Chyba cappuccino będzie w porządku — zadecydowałam. — Z mlekiem kokosowym. Dziękuję.

Zena uniósł dłoń w górę, by powiadomić kelnera, że jesteśmy gotowi. Wysoki, pucołowaty chłopak o ciemnobrązowych włosach podszedł do nas z znudzoną miną i wyciągnął notesik wraz z długopisem.

— Co dla państwa?

— Cappuccino z mlekiem kokosowym i białą kawę — powiedział chłodno Zena.

— Jakieś ciasto dla państwa?

— Ja dziękuję — odpowiedziałam od razu.

— Ja również.

Kelner ukłonił się i odmaszerował, zostawiając nas samych. Mimo że starałam się chłonąc przyjemne widoki, czułam jak zimne, błękitne tęczówki wwiercają się w moją twarz. Zena obserwował mnie z nieskrywaną intensywnością. Peszył mnie niemiłosiernie.

— Nie pijesz słodkiego alkoholu, nie jesz słodyczy... — zaczął Zena. — Z jakiegoś konkretnego powodu?

— Mam problemy z cukrem — przyznałam, zakładając włosy za uszy. — Mam bardzo ścisły jadłospis, wyznaczone pory na posiłki i takie tam.

Mogłabym wyregulować swoją chorobę by nie mierzyć się co rusz z gwałtownymi spadkami i wzrostami cukru, ale... Ani nie przestrzegałam jadłospisu oraz diety, ani nie jadałam regularnie. Dodatkowo żyłam w ciągłym stresie, bałam się własnego cienia i mało spałam. Rujnowałam się na własne życzenie, ale pieniądze były ważniejsze. Musiałam nazbierać pieniądze na wynajęcie mieszkania i nowy start. Wtedy mogłabym się sobą zająć i zacząć naprostowywać organizm. Taki był plan. Od lat.

— Od dawna?

— Odkąd skończyłam dwanaście lat. Miałam problemy z odżywianiem, bardzo mało jadłam, zaczęłam pracować... Byłam strasznie słaba i ospała, bo o siebie nie dbałam. — Splotłam palce na kolanach i wpatrzyłam się w nie z gorzką miną. — Dalej o siebie nie dbam — dodałam szeptem.

— Dlaczego tak jest? — zapytał z nutą groźby z głosie.

Zmarszczyłam brwi, starając się oderwać odstającą skórkę z serdecznego palca i zacisnęłam wargi. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że ktoś taki jak Zena interesuje się moim stanem zdrowia. W ogóle byłam nieprzyzwyczajona do prowadzenia rozmowy w cztery oczy z mężczyzną. I to takim dużym. Poza pracą omijałam ich szerokim łukiem.

— Moi rodzice niespecjalnie przejęli się swoją rolą. Jakoś nigdy nie było mi po drodze z dbaniem o siebie pod kątem zdrowotnym. Od lat zależy mi tylko na uzbieraniu pieniędzy i przeprowadzeniu się na drugi koniec miasta.

— Rozumiem — mruknął, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Jego szerokie ramiona były niemal tak rozległe jak oparcie. Imponujące. — Jesteś w stanie mi zaufać?

— To znaczy?

— Chcę żebyś gdzieś ze mną pojechała.

Spięłam się, przyjmując postawę obronną, ale... ten cieniutki głos w mojej głowie mówiący, że to może być moja szansa... Cholera.

— Daleko?

— Na SoHo.

— W porządku.

Zena kiwną głową na znak, że moja decyzja go satysfakcjonuje i zamilkł, by w ciszy studiować moją twarz. Był tak zaabsorbowany patrzeniem na mnie, że nie przeszkadzało mu moje ciągłe czerwienienie się. A czerwieniłam się piekielnie, bo jeszcze nikt w całym moim życiu nie poświecił mi tyle uwagi. Prawie nie mrugał.

Kilka minut później wrócił do nas kelner, który poza naszymi kawami, na tacy miał dwie niewielkie bułeczki cynamonowe z lukrem. Przygryzłam wargę, bo wyglądały obłędnie i z wielką chęcią bym ją zjadła. Ale nie chciałam ryzykować kolejnej cukrowej afery, bo mój organizm ostatnio w ogóle ze mną nie współpracował. Budziłam się z dobrym cukrem, przez pół dnia utrzymywał się na niskim poziomie, bo mało jadłam, a potem przez zmęczenie spadał do niepokojących liczb, ja jadłam coś słodkiego i wyrzucało go ponad dwieście. W takich dniach jak ten, gdy nie byłam w pracy, bo szefostwo mi nie pozwoliło, starałam się chociaż odrobinę o siebie zadbać. Nijak się miał jeden taki dzień do tygodnia czy miesiąca, ale cóż. Chociaż mogłam sobie wmówić, że się staram.

Podziękowałam kelnerowi za mnie i za Zenę, który nie zwrócił na niego uwagi, bo wciąż moja twarz była jedynym punktem jego zainteresowania. Przesunęłam talerzyk z moją bułeczką w jego stronę i uśmiechnęłam się, gdy zabawnie zmarszczył brwi.

— Jak często odmawiasz sobie posiłków? — zapytał prosto z mostu. — Bo rozumiem, że ograniczenie słodkości jest konieczne przy problemach z cukrem, ale ty nie wyglądasz, jakbyś odmawiała sobie tylko tego.

— Ja... cóż. — Zacisnęłam usta, odwracając speszoną twarz w kierunku kominka i objęłam się ramionami w pasie. — Staram się jak mogę.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Ale to za mało.

— Wiem.

Spojrzałam na niego kątem oka i jedyne, co dostrzegłam to powaga jego groźnego oblicza. Było w nim coś... Coś tak przedziwnie niepokojącego. Gdy mi się przyglądał, wydawał się nieprzeciętnie skupiony, gdy mówił, wydawał się nad wyraz pewny swoich słów. A gdy powiedział ciche:

— Poradzimy sobie z tym.

Zaparło mi dech w piersi. Niepokój zmieszał się we mnie w jakąś dziwną, nigdy wcześniej nieodczuwaną ekscytacją i nadzieją. Nadzieją, że może... Może w końcu się uda.

_______________

Twitter: #Amethystpl

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro