Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Roxanne🔥Z pełnym brzuchem i pustymi jajami🔥


*😈Zbieżność imion, osób i zdarzeń jest (najprawdopodobniej) zupełnie przypadkowa 😈 *


Z każdą chwilą czuję Ciebie bardziej

Bądź tą najpiękniejszą baśnią

Melodią, którą pozna cały świat

Proszę bądź przy mnie

I nie odchodź już na krok

W Tobie odnalazłem dom

Wynalazek Filipa Golarza, Kleks, Sobel, sanah


🔥🔥🔥

„Twój facet powinien wychodzić z domu z pełnym brzuchem i pustymi jajami."

Zamykam gwałtownie magazyn, czując okropne zażenowanie po przeczytaniu nagłówka artykułu. Przyglądam się tytułowi miesięcznika, który do dnia dzisiejszego uważałam za wartościowy. Classy woman – no chyba jednak nie. Wprost nie mogę uwierzyć, że tak cenione czasopismo zrobiło wywiad z kimś takim jak Kate Whistler.

„Znana celebrytka i aktorka..." czytam i prycham z niedowierzaniem. „Znana". Jasne, chyba z tego, że jest znana. Albo z afer, które wokół siebie nakręca. Albo z obscenicznych frazesów, które głosi. Domyślam się, że Classy Woman pokusiło się na wywiad z kimś jej pokroju, żeby podnieść sobie sprzedaż. Stracili w moich oczach. Mogę nie oglądać tych durnych programów śniadaniowych z jej udziałem, ale nawet do mnie docierają plotki na jej temat o aferkach, które nakręca. Jak choćby ostatni skandal z jakimś hollywoodzkim aktorem grającym w tasiemcach. Nawet nie pamiętam nazwiska, ale moja przyjaciółka strasznie się nim nakręca. Bo jest taki przystojny. Uroda to nie wszystko. Jednak każdy ma inny system wartości i co innego jest dla niego ważne.

Otwieram magazyn ponownie na wywiadzie z Whistler i czytam lead:

„Znana celebrytka i aktorka zdradza sekret udanego związku"

No nie wierzę! Jaką rozsądną radę na temat trwałości związku może wygłosić kobieta, która ma za sobą dwa nieudane małżeństwa... tfu... związki. Małżeństwo może być zawarte tylko raz. Przed Bogiem. Reszta to... ech, szkoda gadać. Zostałam wychowana w duchu zupełnie innych wartości, wyższości uczuć nad potrzebami ciała. Prycham z rozbawieniem już któryś raz z rzędu, czytając wstęp artykułu, w którym Whistler opowiada o tym, jak pielęgnować związek. Siedząca obok mnie w autobusie kobieta w wieku mojej matki przechyla głowę, zsuwa nisko na nos okulary w motylowych oprawkach i zerka to na mnie, to na artykuł, który czytam.

– Ten świat zmierza w coraz gorszym kierunku – komentuje siedząca obok mnie kobieta. – Kobiety zmierzają w coraz gorszym kierunku. Jedyne co się liczy to kult ciała i pieniądze. Zresztą wystarczy popatrzeć, jak się ubiera. – Cmoka z dezaprobatą. – Zero szacunku do samej siebie.

– Ma pani rację – odpowiadam.

– A ten jej ostatni facet? Von Schiller, ten aktor. Kojarzy pani?

– Niespecjalnie... – uśmiecham się do niej uprzejmie.

– Śliczny taki. No Złote Dziecko Hollywood. Naprawdę utalentowany, zresztą z takiej aktorskiej rodziny, to nie ma się co dziwić.

Von Schiller... von Schiller... coś mi to nazwisko mówi. A potem przypominam sobie małżeństwo aktorów. Poznali się na deskach teatru Broadway. Dokładnie pamietam artykuł z New York Timesa sprzed kilku lat. Ona pochodzi z Wielkiej Brytanii i nim trafiła na Broadway, grała kilka drugoplanowych ról w londyńskim West End. Ich miłość zrodziła się na deskach teatru, podczas odgrywania głównych ról w nowoczesnej adaptacji Romea i Julii. Są fenomenem w aktorskim świecie. Trzydzieści lat po ślubie. Żadnych skandali. I jeden syn. Jeden wielki, chodzący skandal. Chłopak, który w wieku nastu lat został okrzyknięty Złotym Chłopcem Hollywood. I który najwyraźniej postanowił nadrobić aferowe straty za rodziców. Mój najmłodszy brat, Jayson ciągle o nim gada. Mimo iż w moim domu rodzinnym nie ma telewizora, a komórki i internet są uważane za dzieło szatana, Jayson jakoś do tego wszystkiego dociera. Zresztą jesteśmy do siebie podobni. Dwie czarne owieczki pośród stada potulnych baranków. Tylko my próbowaliśmy iść pod prąd.

– ...ale oprócz talentu, to jeszcze trzeba mieć coś w głowie. – Skupiam się ponownie na monologu mojej współpasażerki zauważając, że za chwilę będzie mój przystanek.

– Tu wysiadam – posyłam uprzejmy uśmiech, wsuwam gazetę do torebki i wstaję.

Trzymając się asekuracyjnie uchwytów, docieram do drzwi. Autobusem lekko szarpie, po czym się zatrzymuje. Drzwi otwierają się z cichym sykiem, wpuszczając do środka chłodne powietrze. Aura jest dziś wyjątkowo nieprzyjemna, nawet jak na listopad w Filadelfii. Otulam się długim szalem i pozwalam, by zadziwiająco ciepły jak na tę porę roku wiatr bawił się moją nieokrzesaną grzywką; zbyt długą, by nie nachodziła na oczy, zbyt krótką na to, by grzecznie dała się upchnąć do koka. Mój dom rodzinny znajduje się na przedmieściach Filadelfii, a dokładniej na rogu Sześćdziesiątej i Cobbs Creek. Duży dom z czerwonej cegły, z białymi okiennymi wykuszami na piętrze i jedyny w okolicy, który ma podjazd. Idealny dla rodziny z ośmiorgiem dzieci. No i najważniejsze - i najwygodniejsze - naprzeciwko szkoły.

Zbliżając się do celu staram się zapanować nad niespokojnym biciem serca, którym targa fantomowy strach przed wyrażeniem swojego zdania. Moi rodzice to zatwardziali, konserwatywni katolicy. W domu panują zasady patriarchatu: tata zarabia, a mama opiekuje się domem i nami. A miała co robić przy ósemce dzieci. Ja jestem czwartym dzieckiem, ale najstarszą z dziewczyn. Mam jeszcze dwie siostry, dwudziestoletnią Primrose – oczko w głowie mamy – i osiemnastoletnią Rope. No i pięciu braci. Najmłodszy – Jayson, jest ode mnie dziesięć lat młodszy. To właśnie jego dostrzegam na podjeździe. Grzebie przy swoim motocyklu. Jest wielkim fanem jednośladów, ku przerażeniu mamy i zachwytowi wszystkich okolicznych dziewczyn. To właśnie z Jaysonem i Ruby najlepiej się dogaduję. Mamy zbliżone charaktery i spojrzenie na świat. Cenię sobie wartości wpojone przez rodziców i z wieloma się zgadzam. Jak choćby z tym, że kobieta powinna się szanować, a jednak nie do końca przyklaskuję wszystkiemu, co mama usilnie wbijała mi do głowy. O ile chłopakom w rodzinie takiej jak nasza jest łatwiej, ja doceniłam to, że wolno mi było skończyć college. Choć i tak nigdy do pracy nie pójdę, bo przecież: prawdziwa kobieta powinna zajmować się domem i dziećmi. Mam cudownego męża, wychowanego w duchu takich samych wartości, jak moje. Jego praca pozwala na to, bym w pełni poświęcała się temu, do czego Bóg stworzył kobietę: dbania o ognisko domowe. Jestem jednak zdania, że dobrze posiadać wykształcenie. Przez długi czas była to kość niezgody między mną, a moimi rodzicami.

– Rox! – Jay unosi dłoń pomazaną smarem i macha mi entuzjastycznie na powitanie.

– Cześć, mały braciszku. – Podchodzę i wspiąwszy się na palce, cmokam go w policzek.

– Odezwała się „ta wysoka" – drwi, bo w rzeczywistości jest ode mnie wyższy o głowę. Jak wszyscy mężczyźni z rodziny Knoxów.

– Mama w domu? – pytam.

– Tak. Czeka na ciebie. Już nie mogę się doczekać czwartku – zaciera ręce, rozmazując smar jeszcze bardziej. – Uwielbiam twojego indyka. Jest lepszy niż mamy. Tylko nie mów jej tego – mruga porozumiewawczo.

Co roku wraz z Ruby i Primrose pomagamy mamie w przygotowywaniu obiadu na Święto Dziękczynienia. Moim popisowym daniem jest oczywiście indyk, według tradycyjnego przepisu prababki, przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Według mojej mamy jestem pierwsza w rodzinie, której od śmierci prababci udało się uzyskać taki smak, jaki miało danie przygotowywane przez seniorkę. Bóg obdarza ludzi różnymi talentami. Ja świetnie gotuję i piekę. I kocham to robić. Kiedyś marzyłam o otwarciu swojej cukierni. Tym aspiracjom przyklaskiwała moja przyjaciółka, Evie. Niestety, Bóg ma dla mnie inny plan. Ruby kompletnie nie nadaje się do pracy w kuchni, więc dostaje zawsze najgorsze zadania jak krojenie warzyw, tarkowanie czy zmywanie. Primrose... to po prostu Primrose, delikatna jak pierwiosnek i posłuszna wszystkiemu, co powiedzą rodzice.

Święto Dziękczynienia w moim domu rodzinnym słynie z własnej wewnętrznej tradycji. Wszystkie meble z ogromnego salonu zostają na ten czas wyniesione, by pomieścić nas wszystkich. Moje rodzeństwo przyjeżdża ze swoimi drugimi połówkami, za wyjątkiem najmłodszej. W tym roku dodatkowo gościmy przyszłych teściów Primrose, która w styczniu wychodzi za mąż. I tak jak ja będzie zajmować się domem. O ile ją ta perspektywa zdaje się cieszyć, ja czasem czuję się przytłoczona, bo czasem odzywa się ta nastoletnia Roxanne, której nadal marzy się mała cukiernia. Z filiżankami z prawdziwej porcelany i domowymi wypiekami według przepisów prababki. Jej zeszyt z przepisami przechowuję w szafce kuchennej. To mój największy skarb.

Indyki przygotowujemy zawsze w poniedziałek rano. Na taką ilość gości marynujemy trzy, z czego jeden jest ten główny, z którego tato odkrawa po kawałku dla każdego na samym początku uroczystego obiadu.

– Bóg kolejny raz pobłogosławił Shelly i Sama – zamieram słysząc słowa mamy, kiedy pierwszy ptak ląduje w marynacie.

Dobrze wiem, do czego uderza. Jestem cztery lata po ślubie i nic. Ostatnio próbowałam rozmawiać z Keithem o leczeniu, ale powiedział, że to niezgodne z nauką kościoła i na tym zakończył temat.

– Mamo... – zawodzę, nie mając ochoty na pouczający monolog z jej strony.

– Może za mało się modlisz?

Już otwieram usta, ale ona wysuwa kolejny arsenał.

– No bo chyba nie powiesz mi, że stosujesz te okropne środki antykoncepcyjne. Wiesz, że to grzech?

– Nie stosuję. Mamo...

Matka nie daje mi jednak dojść do słowa, czym powoli zaczyna mnie irytować. Jakby nie patrzeć, jestem dorosła. Nawet mój mózg jest już dojrzały według wszelkich naukowych doniesień.

– No – cmoka – najwyraźniej coś robisz nie tak. Idź może do ojca Theodora i się wyspowiadaj. Bo ludzie gadają...

– Nie obchodzi mnie, co ludzie gadają, mamo! – warczę i zaraz żałuję, bo spojrzenie mojej matki mogłoby wypalić mi dziurę w plecach. Na wylot.

– Nie podnoś na mnie głosu! – mówi chłodno.

– Jezu, mamo, daj jej spokój! – wtrąca się wyraźnie podenerwowana Ruby. – To ich sprawa czy chcą mieć dzieci, czy nie. Nic ci do tego!

Słyszę, jak Primrose głośno wciąga powietrze. Zerkam na nią. Jej twarz wyraża oburzenie i niedowierzanie. Ona nigdy nie ośmieliłaby się tak odezwać. Jest taką posłuszną owieczką. Totalne przeciwieństwo pyskatej Ruby.

– Nie masz prawa głosu, Ruby! I nie waż się więcej tak do mnie odzywać!

– Bo co, będę klęczeć w kącie na grochu? – drwi. – Te czas minęły. Nie masz już nade mną władzy!

– Dopóki mieszkasz w tym domu ...tym domu, pod moim dachem, obowiązują cię moje zasady! – Mama niemal wykrzykuje te słowa, a jej głos wibruje od napięcia. Ruby prycha, wywracając oczami, po czym rzuca nożem do krojenia warzyw na blat.

– To może się wyniosę? – odpowiada Ruby ostro. – Nie mam ochoty być traktowana jak dziecko tylko dlatego, że się z tobą nie zgadzam.

Atmosfera w kuchni gęstnieje. Krew pulsuje mi w skroniach, a dłonie zaczynają lekko drżeć. Nie chcę, żeby Ruby odchodziła z domu, ale jednocześnie rozumiem jej frustrację. Zawsze miała w sobie ten ogień, tę niezależność, której nigdy nie umiała stłumić.

– Dość tego – mówię stanowczo, choć mój głos nieco się łamie. – To nie czas ani miejsce na takie rozmowy. Skupmy się na przygotowaniach. Święto Dziękczynienia powinno być czasem jedności, a nie kłótni.

Obie, Ruby i mama, patrzą na mnie z mieszanką zaskoczenia i złości. Wiem, że próbuję zrobić coś niemożliwego – pogodzić ogień z lodem – ale muszę spróbować.

– Roxanne ma rację – wtrąca się Primrose cichym głosem, ledwo słyszalnym nad napiętą ciszą. – Nie chcę, żeby moje pierwsze Święto Dziękczynienia z narzeczonym zamieniło się w awanturę.

Przez chwilę myślę, że udało nam się załagodzić awanturę. Ruby wzdycha ciężko i wraca do krojenia warzyw, choć robi to z taką siłą, że nóż uderza o deskę z głośnym stukotem. Mama z kolei cmoka niezadowolona, ale przestaje komentować, skupiając się na indyku. Jednak po chwili Ruby ciska nóż na blat, zdejmuje fartuszek i rzuca go obok:

– Nie wierzę, że dajecie sobą pomiatać – Nie będę tego słuchać. Rzygać się chce! – cedzi przez zaciśnięte zęby, po czym wychodzi.

– Porozmawiam z nią – informuje ulegle Primrose, po czym zostawia nas same.

– Jesteś moim dzieckiem, Roxanne – głos mamy jest zmęczony. – Zawsze nim będziesz. Mam prawo się niepokoić. I mam prawo się wypowiedzieć. Żywię nadzieję, że nie przyszło ci na myśl stosowanie tych szatańskich metod sztucznego zapłodnienia. To wbrew naturze. Już samo rozważanie czegoś takiego to grzech. Mam tu taką broszurkę...

Słyszę jak wychodzi z kuchni. Zaciskam dłonie na blacie tak mocno, że aż bieleją mi knykcie. Kiedy wraca podsuwa mi prospekt o naprotechnologii. Patrzę na ulotkę, a potem prosto w oczy mojej matki i, siląc się na spokój, odpowiadam:

– Z całym szacunkiem, mamo. Moja macica, moja sprawa.

Obserwuję zmieniającą się mimikę. Z łagodnej i lekko zatroskanej, na wybitnie niezadowoloną. Jej zawsze idealnie pomalowane usta zaciskają się tak mocno, że wyraźnie widać zmarszczki mimiczne po ich obu stronach. Tak samo jak kurze łapki przy oczach.

– Nie tak cię wychowałam.

Dzięki Bogu... - myślę.

Kiedy patrzę na uległość Primrose, jestem przerażona. Bez własnego zdania. Bez własnych zainteresowań. Bez jakiejkolwiek inicjatywy. Zastanawiam się, czy to ja i Ruby jesteśmy wybrykiem wychowawczym, czy może jednak ona.

– Wybacz mamo, że cię zawiodłam.

– Jeszcze będziesz prosić Boga o łaskę przebaczenia! – Ciska ulotkę na blat, obok mojej deski do krojenia i wychodzi.

Święto Dziękczynienia zapowiada się sielsko, nie ma co. Cisza wypełniająca kuchnię jest przygnębiająca. Staram się powrócić do pracy, ale myśli wirują w mojej głowie. To kolejne przypomnienie, jak trudne bywa balansowanie między lojalnością wobec rodziny a własnymi przekonaniami. Asertywność nie jest łatwa. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro