rozdział 31
tylko człowiek który kochał umiera jako człowiek
Minęło siedem dni pustki.
Jednak wszystko inne, oprócz tej pustki, którą zapewniała nieobecność Harry'ego, zdawało się być dokładnie takie samo. Dżungla powiewała delikatnie na wietrze, jednocześnie zapewniając duchotę u swych podnóży. Wszystkie pajączki i rybki poruszały się w ten sam sposób. Samantha wstawała jako pierwsza, a potem przygotowywała nam śniadanie – dla mnie oddzielne, sokowe. Już od długiego czasu pytałem ją, czy powinienem jej pomóc, jednak zawsze śmiała się radośnie i polecała mi usiąść i pomyśleć, a najlepiej pójść i poszukać nowych gatunków owadów. Najwyraźniej sprawiało jej to tyle przyjemności, że moje propozycje wydawały się zupełnie zbędne lub wręcz absurdalne. Pozwalałem jej więc robić to wszystko, bo widziałem błysk w jej oczach i niespotykaną czułość w jej ruchach, podczas czegoś tak trywialnego, jak przygotowywanie posiłku.
Po tym, jak Harry odszedł, tęskniłem za jego dotykiem. Trudno było o nim zapomnieć, kiedy przez ostatnie kilka dni przed wyruszeniem w jego wędrówkę, byliśmy nierozłączni, a ciepło co kilka minut na nowo gromadziło się w naszych ciałach. Dotąd nie było jeszcze poranku, który obudziłby mnie bez wrażenia, że Harry jest tuż obok mnie. Ani nocy, w której na wpół świadomie nie przekręciłbym się na drugą stronę łóżka, z chwilową paniką poszukując jego ciała. Ani nawet dnia, podczas którego nieświadomie nie planowałbym, co przygotuję dziś Harry'emu do jedzenia, albo o jakich moich przemyśleniach mu opowiem, albo tego, jak będę go dotykał następnej nocy. I czasem to planowanie trwało nawet kilka minut, nim przypominałem sobie – zazwyczaj w drodze w stronę domku – że Harry wcale tam na mnie nie czeka.
Że zniknął na wiele miesięcy, a kiedy wróci oboje możemy być już zupełnie innymi osobami.
Myślałem dość długo nad tym, co zrobię, podczas gdy Harry będzie daleko. Jeszcze z nikim się tym nie dzieliłem, jednak postanowiłem już, że wrócę do domu wraz z Bobem, podczas jego kolejnych odwiedzin. Nie wrócę na studia – nagle przestały mieć dla mnie jakikolwiek sens, ale odwiedzę całą moją rodzinę, wszystkich wujków i wszystkie babcie. Spędzę czas z dziewczynkami i opowiem mojej mamie o wszystkim, co spotkało mnie w dżungli.
Zasięgnę do mojego konta oszczędnościowego i wszystko, co na nim pozostało, wydam na kilkutygodniową, może nawet kilkumiesięczną podróż po świecie. Będę podróżował samotnie – tak jak Harry - z myślą, że obaj wędrujemy do celu, ale i bez celu, ku odnalezieniu swoich własnych zagubionych dusz. Będę rozmawiał z ludźmi, którzy kiedyś wydawali mi się dziwni, niebezpieczni lub niewystarczająco czyści, bądź ubrani. Będę jadł rzeczy, które wcześniej wydawały mi się obce i niepotrzebne. Będę obserwował, analizował i podziwiał wszystko to, co wcześniej nigdy nie wydawało mi się tego warte.
Już nawet myślałem o tym, co mógłbym zobaczyć. Od dziecka inspirowały mnie, na przykład, Seszele. Kiedyś w jednej z encyklopedii przeczytałem o tym, że kiedyś kokosy rosły tylko na Seszelach i gdyby nie prąd morki i ich wypływanie na wybrzeżach Azji – być może ludzkość nie korzystała by z nich przez tak długi czas, jak obecnie. Zupełnie naturalnie narodzone kokosy można więc spotkać tylko na Seszelach – postanowiłem sobie takiego kokosa spróbować. Piramida Cheopsa, przedstawiająca precesję punktu jednonocy i przewidująca czasowe zniknięcie pola magnetycznego Ziemi, zaintrygowała mnie szczególnie dlatego, że nigdy wcześniej o tym nie słyszałem. „Nie przeczytasz o tym w zbyt wielu miejscach. To by zniszczyło wszelką racjonalność naszej cywilizacji, a każdy kto stoi na jej straży, broni tej racjonalności." powiadomił mnie Harry, kiedy wręczał mi książkę, w której o tym przeczytałem. Musiałem więc zobaczyć tę piramidę na własne oczy, prawda?
Po zakończeniu podróży, wrócę do dżungli, do domku Harry'ego, i poczekam tu na niego. Poczekam, aż wróci ze swojej wyprawy, a kiedy wróci opowiem mu o wszystkim, co przeżyłem. A Harry opowie mi o tym, co przeżył on sam. A potem będziemy się kochać przez wiele godzin, ponieważ po tak długiej rozłące, oboje zatęsknimy za tym tak bardzo, że zaczniemy mieć dość, dopiero w chwili, gdy nasze powieki same będą się przymykać, a dusze przysypiać, pomimo rozkoszy ekstazy uniesienia.
Podczas tej chwilowej – bo dopiero kilkudniowej - nieobecności Harry'ego zacząłem rozważać skutki sytuacji, w której się znaleźliśmy. Jak wpłynie na nas ta rozłąka? Czy słysząc brzęczące dzwoneczki, w chwilach najwznioślejszej tęsknoty, naprawdę poczuję duszę Harry'ego życzącą mi dobrej nocy, tak jak Harry obiecał mi, że będzie? Czy dam radę przeżyć bez czułego dotyku jego ciała przez tak wiele miesięcy? Jak Harry sobie poradzi w trakcie ataku paniki bez nikogo obok niego? Już raz wędrował zupełnie sam przez prawie rok po dżungli, jednak nigdy nie powiedział mi jak sobie wtedy radził. Co jeśli teraz sobie nie poradzi? Co jeśli łzy będą spływać po jego policzkach i nikt nie będzie w stanie mu pomóc?
- Harry jest dużym chłopcem – pocieszyła mnie Amy, kiedy podzieliłem się z nią swoimi zmartwieniami. – Jest też bardzo inteligentnym i dobrym chłopcem, Louis. Nic złego mu się nie stanie. Nie odszedłby od ciebie, gdyby poczuł jakiekolwiek ryzyko.
- Nie odszedłby? – Spojrzałem na nią ze złudną nadzieją.
- Nie – odszepnęła z pewnością. - To wszystko i tak musiało być dla niego bardzo trudne. Poczuł się taki wolny, taki szczęśliwy ze względu na ciebie i w tym samym momencie wszechświat dał mu znak, by iść. Pewnie sam nie zgodził się z tym na samym początku, bo było to zbyt druzgocące, ale potem zaczął rozumieć, że cokolwiek, co łączy go z innym człowiekiem, nigdy nie mogłoby stać się właściwe bez wcześniejszego zadbania o siebie. A ta wyprawa jest najwyraźniej wszystkim, czego jego dusza potrzebuje do tego, by o siebie zadbać. Przynajmniej na jakiś czas. Wiedział, że nie może kłócić się z czymś, czego przeznaczenie odczuwał od dawna tylko względu na radość, którą mu podarowałeś.
- W takim razie przeznaczenie jest popieprzone. – Stwierdziłem bez choćby krzty poczucia winy. - Że wybrało akurat ten moment, nasz moment, by mi go odebrać.
- Los nie wybrał tego momentu po to, by ci go odebrać. – zauważyła. - Wybrał go po to, by Harry poczuł, że to czas by iść.
Wtedy nie zrozumiałem istoty tej różnicy. Wydawało się, że nie ma żadnej różnicy. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego powiedziała to wtedy Amy – przecież nie znała przyszłości. Czy był to więc objaw jej zwątpienia w słuszność wyboru Harry'ego? Czy też enigmatyczna (może nawet dla niej) próba przekazania mi tego, jak stosunek Harry'ego do mojej duszy mógł być jednak inny, niż wszyscy sądziliśmy. Może było to coś jeszcze innego – może przeznaczenie, którego słowa wypływały przez jej usta, a w tym samym czasie dały znak duszy znajdującej się już kilkadziesiąt kilometrów dalej, by zmienić swoją decyzję.
Siódmego dnia pustki, kiedy siedziałem na korze drzewa i flegmatycznie obierałem hurmę, myśląc o tym, jak przyjemnie bryza wiatru smagnęła moją skórę - choć przecież w gąszczu dżungli niemal nigdy nie czuło się wiatru - usłyszałem chód, poczułem rytmiczność kroków i znajomy sposób ich przesuwania o ziemię. Ten niemal niemożliwy do uchwycenia detal wsiąknięty w zdolność mojej percepcji, przedarł się przez moją świadomość i pozwolił mi napełnić się nadzieją, która wydawała się zupełnie złudną, jednak w perspektywie przeznaczenia była już przesiąknięta oczywistą właściwością. Odwróciłem się na swoim miejscu, czując już budzące się pieczenie moich oczu, zanim cokolwiek okazało się być prawdą.
Ale chwilę później już było prawdą.
- Jeśli chcesz iść szybko, wyrusz sam. Jeśli chcesz zajść daleko, poszukaj towarzystwa.
Dokładnie te słowa wypowiedział jako pierwsze i jego głos drżał, tak jakby jego świadomość wciąż nie mogła pojąć, że tu powróciła, mimo że ta moja także nie przyjęła jeszcze do siebie faktu choćby jego obecności. Dlatego wstałem, nieco oszołomiony marazmem, który mnie wówczas ogarnął i zagubionym wzrokiem wędrowałem po jego twarzy, nim uzyskałem pewność, że to naprawdę ona, a nie efekt moich tęsknych halucynacji. Wtedy wpadłem w jego ramiona z siłą, do której dotąd nie myślałem, że byłem zdolny. I nie płakałem jeszcze, próbując zrozumieć w amoku tak wielu emocji, co jego powrót w ogóle oznaczał, póki nie poczułem, że to Harry płakał; że jego łzy rozmazywały się na mojej skórze, a dłonie zaciskały się na górnym pasie moich spodenek.
Minęło w ten sposób wiele minut, nim Harry odezwał się cicho:
- To afrykańskie przysłowie. – Uniósł swoje spojrzenie, tak by spotkało się z moim. – Może Nil i Amazonka mają ze sobą więcej wspólnego, niż sądziłem. Skoro te słowa dotarły do mnie wraz z chwilą, w której unosiłem się wodach Amazonki. I zrozumiałem, że wcale nie muszę być sam, by odkryć siebie. Ty pomagasz m-mi to robić.
Harry chciał wyruszyć w ponowną wędrówkę ze mną już tego samego dnia, jednak ten nagły powrót oraz jego równie nagła propozycja opuszczenia domku, okazała się dla mnie zbyt przytłaczająca. Poza tym, nie byłem w stanie oprzeć się pokusie całowania Harry'ego i bycia z nim blisko po raz kolejny, po siedmiu dniach tej drastycznej rozłąki, która zasiała w moim sercu pustkę, o której do teraz nawet nie miałem pojęcia.
- Wiesz, że w dżungli przez wiele dni, nie będziemy w stanie tego robić właściwie, prawda? – zapytał mnie ze śmiechem, kiedy sunąłem swoimi ustami po jego piersi, zostawiając na niej wilgotne, delikatne pocałunki i trzymając jego nagie, aksamitne biodra w swoich dłoniach.
Wiem, odpowiedziałem. Dlatego chcę, żebyś pamiętał tą noc.
Postanowiliśmy zostać także, dlatego że Malcolm nalegał byśmy poczekali chociaż do kolejnego dnia, ponieważ nawet on sam nie wiedział, że będzie musiał się ze mną pożegnać tak szybko. Może nie czuł tego w odniesieniu do Harry'ego, ponieważ się tego spodziewał lub znał go dłużej – nie czuł, że tracił kogoś lub coś, czego jeszcze nie odkrył. Ja byłem czymś nowym i ekscytującym pośród ich dżungli. Może dlatego Malcolm czuł się bardziej poruszony moim odejściem – przynajmniej tak sobie to zinterpretowałem. Amy natomiast błagała nas, żebyśmy zostali na jedno ostatnie wspólne śniadanie. Samantha nic nie mówiła, ale zanim odszedłem, to ja powiedziałem coś do niej.
- Czemu nie powiesz Malcolmowi co do niego czujesz? – zapytałem cicho, kiedy trzymałem ją w swoich objęciach w chwili pożegnania. Nie wiem czy była zaskoczona moim pytaniem, ponieważ nie widziałem wyrazu jej twarzy, ale chwilę później niespodziewanie drżącym odpowiedziała na moje pytanie.
- Wtedy zraniłabym Amy.
Wszechświat rzeczywiście mylił się zbyt wiele razy.
Wtedy zacząłem rozumieć jeszcze dobitniej, jakim niewyobrażalnym szczęściem w rzeczywistości świat obdarował mnie i Harry'ego.
Zabraliśmy ze sobą dwa plecaki, które mieściły w sobie wszystko, a nawet więcej, niż potrzebowaliśmy. Mimi spacerowała razem z nami, choć czasem znikała w gąszczu puszczy na kilka minut, bądź nawet godzin, po czym wracała, przykładowo, z kiścią aceroli, wprawiając nas w głośne śmiechy. Podczas drogi Harry lubił deklamować wiersze, które w jakiś sposób sobie ukochał. Słuchałem go wtedy z niezwykłą uważnością, oczarowany jego głosem i spokojem przesiąkającym jego ton. Nigdy nie umiałem się potem powstrzymać przed obcałowaniem jego twarzy. Wieczorami rozpalaliśmy małe ogniska, jadaliśmy to, co udało nam się znaleźć – czasem było to trudne, jednak dżungla nie pozwalała nam głodować, rozwieszaliśmy hamaki i zapadaliśmy w błogi sen. Rano budził nas świt, śpiewające papugi i przygrywające im cykady.
Przemierzaliśmy dżunglę, mimo że naszym ciągłym punktem odniesienia była Amazonka. Idąc wzdłuż niej nieuniknionym było ciągłe napotykanie plemion lub małych przybrzeżnych osiedli amazońskich – mniej lub bardziej rozwiniętych, choć każde z nich miało w sobie magię. Jedno z nich, mimo że dość rozwinięte, szczególnie zapisało się w mojej pamięci. Ludzie mieszkali tam w małych domkach, często pokrytych blachą. Jedynym podłożem było błoto, chociaż nikt nie zdawał się tym martwić. Mieli natomiast wśród tego błota boisko piłkarskie, a umiejętności tamtejszych dzieci zmiotły mnie i z Harry'ego z planszy, pozostawiając nas zabawnie oszołomionymi i wypełnionymi podziwem. Spędziliśmy tam kilka dni. Porankami jedliśmy jukę, albo banany z ich własnej plantacji. Kiedy zatrzymywał się jakiś statek, wszyscy wdzierali się na niego z dłońmi pełnymi guayaby, palmitos, albo niektórych suszonych ryb w zamian za cokolwiek, czego sami wcześniej nie widzieli.
Poznaliśmy też plemię rdzennych Indian – tych nie było wiele – które zaintrygowało nas dogłębnie przez swoją niepisaną zasadę – brak przyzwolenia na jakąkolwiek przemoc. Wszelkie konflikty były rozstrzygane na drodze pokojowej, a jeśli ktoś, kiedykolwiek zasięgnął do innych przemocowych metod, umierał. Dlaczego? Zapytałem wtedy Harry'ego, który tłumaczył mi wszystko, co przekazywał nam jeden z członków plemienia.
- Bo szczerze wierzą w to, że jeśli to zrobią, czeka ich śmierć.
- Tak ci powiedział?
- Wywnioskowałem to. – Wzruszył ramionami. - Wierzą w to, że sprawienie komuś bólu fizycznego, który zawsze jest intencjonalny, w przeciwieństwie do psychicznego, jest równoznaczny z przeciwstawieniem się najważniejszej zasady dżungli, czyli miłości, a więc taki ktoś naturalnie przestaje być człowiekiem, a dżungla nie pozwala mu dłużej żyć. Są o tym święcie przekonani, dlatego w historii ich plemienia umierał każdy, kto się tego dopuścił.
- Wierzą w to i dlatego umierają? – Harry przytaknął.
- To dość... niemożliwe. – Uniosłem swoją brew, śmiejąc się cicho i w jakiś sposób sprawiając, że śmiech ten udzielił się też Harry'emu, nim odpowiedział:
- Cóż, w Anglii też wierzymy różnym osobom i rzeczom. Duchownym, lekarzom, wróżbitom, przesądom... czy one nie sprawiają, że też umieramy poprzez wiarę w nie? W sposób w jaki one chcą?
Kiedy mijaliśmy Manaus – a było to nieuniknione, gdyż znajdowało się ono na wybrzeżu Amazonki - osobliwe nieludzkie, a może i zupełnie ludzkie uczucie wstąpiło do mojego serca. Dziwnie było poczuć się na nowo członkiem tej cywilizacji, choć dla wielu przechodniów z pewnością jak ona nie wyglądaliśmy. Z naszymi wypoconymi koszulkami, błotem na łydkach, oczami lśniącymi od doświadczanej jeszcze niedawno bliskiej miłości dżungli i bosymi stopami Harry'ego przyciągaliśmy wiele spojrzeń, jednak ostatecznie, na te kilka godzin, byliśmy jak mieszkańcy miasta, którzy właśnie wyszli na spacer.
W pewnej chwili, Harry zatrzymał się na środku chodnika i sięgnął po jeden z magazynów w kiosku, który właśnie mijaliśmy. I wpatrywał się w niego tak długo, jakby coś, co tam zobaczył naprawdę go zaciekawiło, bądź może raczej – co wywnioskowałem po jego późniejszej mimice – zmartwiło, ale dlaczego Harry w ogóle miałby w tamtym momencie sięgać po jakiś magazyn? Jaka medialna rzecz, czy polityczna rozgrywka kiedykolwiek mogłaby zwerbować go aż w takim stopniu?
- Już wiem, czemu teraz był czas by iść.
Wyszeptał te słowa, jednocześnie odwracając pierwszą stronę czasopisma w moją stronę. „To mój tata" wytłumaczył w momencie, w którym czytałem. Bobby Fisher, brytyjski miliarder, umiera. Jak spędzi ostatni rok swojego życia? Jak pokieruje swoimi kontrowersyjnymi inwestycjami? Przeczytaj więcej na stronie 11.
- Nie martwię się tym, że odchodzi. To okay. – zaczął cicho, nieświadomie zbliżając się do mnie i sprawiając, że intuicyjnie objąłem go swoimi ramionami i przetarłem swoimi dłońmi jego policzki. - Martwię się o to, czy zdążę poczuć jego miłość, zanim odejdzie. Pamiętasz?
- Harry. – odparłem zachrypniętym, przesiąkniętym niemożliwym do powstrzymania szokiem, głosem. – A ty pamiętasz, co ci wtedy obiecałem? Pamiętasz? – Przytaknął delikatnie i mały uśmiech przedarł się przez jego twarz pokrytą małymi czerwonymi plamkami. – Obiecałem, że ci w tym pomogę; nieważne jak trudne to będzie. Tak?
- Tak. – Potwierdził cicho. W jego oczach widziałem ufność, która na co dzień pomagała mi także zaufać samemu sobie. - Pamiętam.
Jednak Harry nie chciał wracać od razu. Musimy najpierw dotrzeć do źródła, powtarzał cicho, ale równocześnie niemal z desperacją w głosie. Oczywiście, że tak, odpowiadałem mu uspokajającym tonem, najpierw źródło, potem cywilizacja. Tak, jak miało być. Więc wędrowaliśmy dalej.
Ktoś mógłby stwierdzić, że Harry (a teraz także i ja) w ogóle jest kimś pokroju ascety, tak jak i jego życie wydaje się dogłębnie ascetyczne, podczas gdy w rzeczywistości Harry był sybarytą, który kochał życie i czerpał z jego przyjemności całymi garściami. I ja sam przekonałem się o tym dopiero niedawno. Kiedy przybyłem do dżungli, prędzej określiłbym siebie sybarytą, a Harry'ego ascetą, który myśli, że w ten sposób żałośnie ocali świat. Ale w rzeczywistości, to właśnie większość mieszkańców Londynu wydawała mi się teraz ascetami. Pozbawiali się przecież tak wielu rzeczy: radości, miłości, zabawy, współczucia, wyrozumiałości, pasji, duszy... A nie czerpali niemal z niczego, co mogłoby ich uzdrowić, co mogłoby dać radość ich duszy.
Londyn był pełen imperatywów, niepisanych, ale równie dobitnych reguł. Panował w nim serwilizm, mimo że nikt nie wydawał się zdawać z tego sprawy. Dżungla była wolna od wszelkich restrykcji. A intensywność jej miłości pełniła niemal funkcję blamażu w stosunku do redundantnej dwudziestopierwszowiecznej metropolii. Tam stosowano autorytarny charakter nauki; tutaj autorytatywny – to właśnie tego potrzebują ludzie, a dżungla o tym wiedziała. Dlatego sama choćby próba opisania dżungli była pamfletem skierowanym w stronę cywilizacji. Przez same swe piękno, dżungla dawała bowiem do zrozumienia o upadku, dobitniej niż cokolwiek innego. Najwyraźniej – ostatnio coraz częściej nad tym myślałem – każda cywilizacja musi doświadczyć retardacji, a później także i częściowej, bądź całkowitej destrukcji, by kolejne odrodzenie nastąpiło.
Czasem jednak zdarzały się osoby, które tej retardacji próbowały zapobiec.
Pewnego dnia, kilka dni po opuszczeniu miasta, Harry podbiegł do mnie ze łzami oczach, a potem mocno trzymałem go wokół talii i słuchałem jak mówił.
- Pamiętasz, jak mówiłem, że boję się tego, że docierając do cywilizacji... sprzeciwię się mojemu zamiarowi i znów wrócę do rzeczywistości? Bałem się tego tak, jakby powrót oznaczał przegraną. – Spuścił swoją głowę, ale widziałem jak, pomimo łez, na jego twarzy formował się niepewny jeszcze uśmiech. - Ale miałeś rację... za każdym razem kiedy rozmawialiśmy na samym początku.
- Co masz na myśli, Harry?
- Byłem tchórzem. Pomyślałem, że skoro życie w dżungli jest tak cudowne... to mogę tu zostać i zapomnieć o wszystkim, co jest poza tym. – Zmarszczyłem swoje brwi w niezrozumieniu. Bo możesz, chciałem go zapewnić, ale on kontynuował. - Nie chodzi tylko o mojego tatę, być może chodzi o wszystko inne – wyszeptał ze łzami w oczach. – Chcę tam wrócić i naprawić wszystko to, co będę mógł naprawić.
- Jesteś pewien?
- Nie. – Z jego ust wydobył się śmiech. - Nie jestem pewien niczego. Ale to tak samo dobry plan, czy n-nie? – Spojrzał na mnie z nadzieją, dlatego odpowiedziałem na nią swoją pewnością, ponieważ nic innego nie zasługiwało na wsparcie bardziej, niż nowa myśl duszy ludzkiej. - Chcę poznać twoją rodzinę, widzieć jak rosną dziewczynki... chcę mieć pieska, takiego czarnego, jak Bimbo, którego miałem, kiedy byłem mały. – Łzy spłynęły po jego policzkach w reakcji na to wspomnienie. Pamiętam, jak kiedyś mi opowiadał o Bimbo. Z takim uwielbieniem, że zapragnąłem go poznać, mimo że na razie było to niemożliwe. – Chcę stworzyć z t-tobą organizację. I z Amy, Samanthą i Malcolmem, jeśli tylko będą chcieli. Będziemy chronić Amazonię? Nie tylko z niej korzystać.
- Nie wykorzystaliśmy dżungli, wiesz o tym. – Poprawiłem go cicho, choć nie mogłem powstrzymać wzruszonego uśmiechu cisnącego się na moje usta. - Byliśmy mieszkańcami, których kochała.
- Wiem – odpowiedział, zamaszyście przytakując głową i posyłając w moją stronę cichy śmiech. – Tak szybko się uczysz, że rozumiesz te sprawy wyraźniej niż ja.
- Ja tylko nie chcę byś myślał, że zamieszkanie w dżungli było tchórzostwem. Nigdy nim nie było. Nigdy.
- Wiem. – odpowiedział po kilku sekundach, jednak widziałem jak przez jego twarz przemknęła ulga. - Ale teraz chcę zrobić coś więcej. Czuję, że możemy zrobić więcej.
- W porządku – zgodziłem się, złączając nasze dłonie i całując jego knykcie w kojącym geście. - Zrobimy więcej. Tak dużo, jak tylko się da.
- Kiedy nam się znudzi, możemy tu wrócić. Będziemy się kochać i jeść hurmę, aż dżungla uzna, że to nasz czas. – Zaśmialiśmy się tak głośno, że Mimi skubiąca niedaleko ziarna, zawtórowała nam swoim charakterystycznym piskiem.
Przez kolejne sekundy obserwowałem wyraz jego twarzy, wiedząc że nie było to nic dziwnego, póki twarzą tą była ta należąca do Harry'ego. W jego oczach ujrzałem to samo – młodość jego uczuć i dobro jego duszy – co za pierwszym razem, kiedy w nie spojrzałem, zastanawiając się wówczas ile mógłby mieć lat i po raz pierwszy studiując jego twarz w sposób, który mnie hipnotyzował. Delikatnie odgarnąłem z jego twarzy kilka kosmyków włosów, nim wtopiłem w nie swoje palce i zbliżyłem swoją twarz do jego szyi, zaciągając się zapachem jego skóry, który dzięki przypadkowi, a może i przeznaczeniu, stał się dla mnie tak znajomy.
- Ty też jesteś jak cynamonek z naszej bajki. – zauważyłem, delikatnie całując jego nos i policzki, napawając się jego cichym westchnięciem, nim kontynuowałem. - Uświadomiłeś sobie, że podejmując decyzję o opuszczeniu dżungli, nie musisz pozbywać się swojej wyjątkowości, ale zabrać dżunglę ze sobą. I dbać o nią gdziekolwiek będziesz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro