Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 27

motyl liczy nie miesiące lecz chwile i ma wystarczająco dużo czasu




Ból w mojej klatce piersiowej, który równie dobrze mógłbym nazwać atrofią, utrzymał się aż do kolejnego poranka. Budząc się, ból ten nie pozwolił mi zmienić pozycji, w której się znajdowałem (to znaczy – wtulony w bok Harry'ego), ale był o tyle lżejszy, że umożliwił mi dość racjonalne zinterpretowanie tej sytuacji oraz ostateczne stwierdzenie kuriozalności obecności Harry'ego w łóżku po moim przebudzeniu. Przez ostatnie kilka dni wydawał się zupełnie nie przejmować moim stanem, a teraz w wyniku jakiejś niezrozumiałej dla mnie łaski, którą postanowił mnie obdarzyć – leżał tu, a nawet obejmował mnie w sposób, który świadczył o jego głębokim zmartwieniu, pietyzmie i cieple.

- O co ci chodziło, huh? – zapytałem szeptem, czując łzy napływające do moich oczu. Musiało to wyglądać komicznie, ponieważ wydawało się, że Harry z największą pewnością spał, jednak czułem, że wcale tak nie było, a jeszcze bardziej utwierdziło mnie w tym delikatne poruszenie jego ciała, które sprawiło, że jego wargi otarły się o moje czoło, a przez moje ciało przepłynęła iskrząca się nitka pocieszenia i nadziei. – Czemu m-mnie unikasz? Co robię źle? – Wysunąłem się ostrożnie i powoli z jego objęcia w celu całkowitego spojrzenia na wyraz jego twarzy.

- Nic nie robisz źle – odparł równie cichym szeptem, łapiąc mnie za dłoń i całując jej wierzch kilka razy w delikatnym geście. – Nie chciałem cię zranić – dodał drżącym głosem, unosząc na mnie swój wzrok.

- Więc dlaczego się tak zachowujesz? – zapytałem, nie mogąc zrozumieć i z trudem powstrzymując się od wyrwania swojej dłoni z jego objęcia. Ponieważ czułem, że po tym jak się zachowywał sam powinienem był przestać go dotykać, jednak nie mogłem tak po prostu się odsunąć. Dotyk Harry'ego wydawał się zbyt uleczający, by świadomie się go pozbawiać.

- Twoja mama... - zaczął niepewnie, przerywając na chwilę i zapewne rozważając racjonalność wyznania prawdy. Jednak nagłe pobudzenie w moim spojrzeniu, musiało być wystarczającym potwierdzeniem tego, że nie wywinie się z odpowiedzialności dokończenia po tym, jak wtargnął na ten temat bez najmniejszych podejrzeń z mojej strony. Westchnął cicho, niemal poddańczo, kontynuując. – Twoja mama napisała mi, że-że bardzo mocno przywiązujesz się do innych i że zazwyczaj jesteś załamany, kiedy musisz ich opuścić. Opowiedziała mi o Willu. – Spojrzał na mnie przelotnie i szczerze, nie był to zbyt dobry moment, ponieważ właśnie wtedy zesztywniałem w reakcji na dźwięk imienia, którego już tak długo nie słyszałem gdzieś indziej, niż w swojej głowie. – Po jego wyjeździe podobno czułeś się tak źle, że twoja mama musiała załatwić psychologa, bo sobie nie radziłeś. Kiedyś będziesz musiał opuścić to miejsce... a jeśli my będziemy bardzo związani emocjonalnie, będziesz bardzo to przeżywał. Nie chcę nigdy martwić się o twoje zdrowie i samopoczucie. Chcę wiedzieć, że kiedy stąd odejdziesz, nie będziesz tęsknił za mną i za nami wszystkimi tak bardzo, by udzielać ci specjalistycznej pomocy.

Nie byłem wtedy do końca pewien jak czuć się z faktem, że moja mama z taką dezynwolturą napisała Harry'emu (człowiekowi, którego właściwie nie znała) o tym, co było największym powodem strachu i objawu delikatności mojej duszy w trakcie mojego całego życia. Z drugiej jednak strony, potrafiłem zrozumieć jej matczyny lęk, mimo że w niewymarzony dla mnie sposób wymusił on w tym momencie wytłumaczenie się z czegoś, czego sam dotąd nie rozumiałem.

- Will był moim najlepszym przyjacielem – zacząłem niepewnie, krzywiąc się z powodu nagłego bólu w mojej piersi. – Takim, którego poznałem już w podstawówce, u którego spędzałem noce, kiedy życie w domu wydało się zbyt przytłaczające, i takim, z którym chodziłem na wagary tylko po to, by pójść na łąkę i patrzeć w chmury. I takim, który mnie przytulał, gdy czułem się źle. – Na myśl o tym wspomnieniu, pociągnąłem nosem, chcąc powstrzymać lawinę emocji, wypływającą z mojego ciała – Mało jest jedenastolatków, którzy są w stanie cię przytulić kiedy ci źle, prawda?

Harry przytaknął delikatnie i widziałem, że wydawał się poruszony moją historią, mimo że nie było w niej nic poruszającego dla nikogo, kto nie był mną i nie znał istoty relacji, która łączyła mnie wtedy z Willem.

- Jak miałem piętnaście lat, właściwie mniej więcej w momencie, w którym moi rodzice się rozstawali, wyjechał ze swoją rodziną do Mediolanu. I już nigdy go nie zobaczyłem. Chociaż obiecywał, że będzie mnie odwiedzać. Ale nigdy tego nie zrobił. Po tym, jak zniknął, moja rodzina zaczęła zdrowieć, ale ja sam nie. Czasem miałem wrażenie, że moja rodzina mogła odbudować się jedynie kosztem mojego zdrowia. Albo, że abym mógł przetrwać to co miało zesłać mi życie, najpierw świat musiał względnie naprawić moją rodzinę tak, bym nie zabił się gdzieś po drodze z nadmiaru bólu i nie zniszczył tym samym planów losu. Chyba mu się udało, bo nigdy nie byłem na skraju wytrzymania. Wszystko było niemal misternie zaplanowane tak, bym mógł to przetrwać. Po co? Nie mam pojęcia. – Wzruszyłem ramionami, choć ruch ten spowodował jedynie kolejny napływ bólu. Nie mogłem go jednak powstrzymać, ponieważ zewnętrzne okazanie mojej bezradności i niezrozumienia dla planów losu wydało się wtedy  najistotniejsze.

- Może po to, by ostatecznie trafić tutaj – cicho wtrącił się Harry. Spojrzałem w jego lekko zaszklone oczy zaraz po tym, jak wybudziłem się z letargu wspomnień. – I uzdrowić mnie.

- Nie mów tak – poprosiłem, ostrożnie unosząc swoją dłoń i dotykając jego policzka. – Twoja dusza nie jest zniszczona. Jest tak piękna, że potrafi tylko uzdrawiać.

Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Nigdy bowiem nie przyszło mi na myśl, że Harry mógłby być w jakiś sposób „zepsuty", zagubiony, czy też nie do końca uzdrowiony. 

- Ale dusza też się ukrywa. Ja sam nie wiem, czym jest. Ty też nie możesz wiedzieć. – Przesunął swoją dłonią po moim policzku, nim kontynuował. - Odkąd tu jesteś, czuję, jak moja się uzdrawia.

I tak narodziło się jedno z pytań, które prześladuje mnie do dziś. Harry uzdrowił mnie w czasie mojego pobytu w dżungli, czy też to ja uzdrowiłem jego? Może żaden z nas tego nie zrobił, ale przez swoją obecność pozwolił na samodzielne uzdrowienie naszych dusz? Jako człowiek, byłem i jestem, zbyt subiektywny i ograniczony, by bezsprzecznie odpowiedzieć na to pytanie. Jednak nie mogłem powstrzymać się choćby przed próbą, która była tak kusząca, że często siła tej pokusy sprowadzała mnie na toki myślenia zdecydowanie zbyt przytłaczające.

- Rozumiem, czemu się tak zachowywałeś. – wymamrotałem w jego ramię niedbale, po czym przeniosłem swoje dłonie na boki jego twarzy i oparłem o siebie nasze czoła. – Moja mama nie wie, co jest między nami... gdyby wiedziała nigdy nie poleciłaby ci się ode mnie odsuwać.

- Jesteś pewien? – Poziom jego skruchy oraz bezgranicznego zaufania i gotowości do usłuchania słów mojej mamy, były dla mnie zadziwiające.

- Tak – zapewniłem go i złożyłem długi pocałunek na jego ciepłym czole. - Moja mama nigdy nie pozbawiłaby mnie szansy na bliską relację z kimś, kto jest dla mnie tak dobry, jak ty.

Tak właściwie nigdy mi tego nie powiedziała. Jednak miałem niemal stuprocentową pewność, że gdyby tylko wiedziała, co jest między mną i Harrym, nigdy nie dałaby mu subtelnej aluzji co do tego, by trzymać się ode mnie z daleka. Ona sama całe swoje życie marzyła o kimś takim – nie pozbawiłaby mnie tego świadomie.

- Przepraszam za moje zachowanie.

- Jest w porządku – zapewniłem go cicho, czując jak Harry otoczył mnie swoimi ramionami jeszcze mocniej, dlatego nie mogłem się powstrzymać przed złożeniem kolejnych niedbałych, ale równie czułych, co zawsze, pocałunków na jego brodzie, szyi i ramieniu. – Przez chwilę myślałem, że nie byłem dla ciebie wystarczający. Że nie sprawiłem, że czułeś się ze mną dobrze.

- Jesteś więcej niż tylko wystarczający. N-naprawdę. – Spojrzał na mnie z taką determinacją w oczach, jakby szansa na to, że nie uwierzę jego słowom była w ogóle możliwa. – Nigdy nie chciałem cię zranić. – Objąłem jego twarz swoimi dłońmi.

- Wiem, skarbie. Wiem to. – wyszeptałem z pewnością przesiąkającą mój głos.

- Dlaczego tak do mnie mówisz? – zapytał z autentycznym zdumieniem, ze wzruszeniem przecinającym jego słowa.

- Jak to dlaczego? – Spojrzałem na niego, lekko zmieszany, przez chwilę poddając nawet w wątpliwość słuszność nazywania go w ten sposób. – Bo jesteś moim skarbem – wyjaśniłem, słysząc jednocześnie ciche pociągnięcie nosem Harry'ego.

- Ty też jesteś moim skarbem – wyszeptał drżącym głosem i poczułem jak nagle mocno ściska w swoich piąstkach moją koszulkę i wtapia swoją twarz w moją szyję.

- Ale nie zachowuj się tak już nigdy więcej, proszę. Nie słuchając mnie, tylko kogoś innego i nie rozmawiając ze mną wcześniej – poprosiłem, jednocześnie sunąc dłońmi po jego plecach w nieco pocieszającym geście, ponieważ nie chciałem w ten sposób jeszcze bardziej dobijać Harry'ego, który teraz przytaknął zamaszyście i zgodził się cicho. Potem całowaliśmy się powoli i ostrożnie ze względu na ból pozostający w mojej piersi, aż do momentu, w którym Malcolm przyszedł złożyć mi poranną wizytę.

Ostatnie dni oczyszczania były eutymią w najczystszym tego słowa znaczeniu. I chociaż ten konkretny rodzaj eutymii w moim przypadku nie narodził się w Abderze, a odwiedził mnie właśnie tutaj – w Amazonii, to czułem ją tak dogłębnie jakbym to właśnie ja przyczynił się do jej narodzenia.

Wszystko nagle wydało się wyraziste. Każdy liść był zieleńszy niż zwykle, każda kropla potu bardziej odczuwalna, a każde słowo, które usłyszałem bardziej przyswajalne. Wiele rzeczy zaczęło mieć sens właśnie wtedy. Na przykład, dlaczego czas płynie w dżungli o wiele wolniej, niż w Londynie? Nie ze względu na pośpiech cywilizacji w mieście. Wcale nie. Dlatego, że czasu w dżungli autentycznie było więcej. Więcej na wszystko to, czego dotąd się pragnęło, ale nigdy nie miało na to czasu. Oczywistym okazał się także fakt, że czas ten rozciągać można tak jak tylko się chce. Jeśli chcesz zniknąć na chwilę z życia i sprawić, by czas płynął szybciej – idziesz spać lub znajdujesz ciche miejsce, w którym natura zachwyca cię na tyle, że zatracasz na chwilę zdolność myślenia i jest to wówczas umiejętność niezastąpiona; a jeśli pragniesz żyć – żyjesz i w jakiś sposób dżungla daje ci na tą każdą życiową czynność dokładnie tyle czasu, ile pragniesz i potrzebujesz.

Albo, dlaczego pot jest słony? Wcale nie ze względu na sole mineralne, ale dlatego, że kiedy jesteś z kimś blisko, to jego pot przenika ten twój, a wraz z tym zaczynasz jeszcze bardziej kochać – oprócz tej danej osoby – także to, co wcześniej mogło ci się wydawać odpychające.

Albo, dlaczego Samantha patrzyła na Malcolma w sposób, który – przynajmniej z mojej perspektywy – wydawał się tak dogłębnie jednoznaczny? Odpowiedź stała się wtedy oczywista. Ale właściwie... to już druga historia, która zasługuje na zupełnie oddzielny zapis.

Jedną z kolejnych rzeczy, które odkryłem była też odpowiedź na pytanie: Dlaczego znalazłem się w dżungli?

Wcale nie dlatego, że wygrałem tamten konkurs, ani nie dlatego, że moja mama przyczyniła się minimalnie do mojej ostatecznej decyzji, ani nawet nie dlatego, że Harry mnie potem w dżungli odnalazł.

Trafiłem do niej, bo w rzeczywistości zawsze tego chciałem.

Jak to możliwe? Że Louis kochający londyńskie bary, współczesne media, mrożone jedzenie i dwudziestopierwszowieczne kicze, w rzeczywistości marzył o dżungli? Wtedy uświadomiłem sobie, że rzeczy, które czasem przyjmujemy za sny, fantazje, wyobrażenia, czy nawet przebłyski poprzedniego życia, w stanie, w którym twoja dusza się oczyszcza, a umysł widzi wyraźniej, czasem okazują się być autentycznym wspomnieniem.

W domu cioci Mary unosił się zapach wieczornej szarlotki, a koc, którym zawsze owijała moje zmarznięte ramionka, wydawał się milszy i cieplejszy, niż zwykle. Może to dlatego, że za oknem biały puch śniegu właśnie tańczył w obłokach wiatru, a przez to każde słowo i gest wydawały się jakieś dobrotliwsze.

- Dzisiaj poproszę nową bajkę. – Spojrzałem na ciocię Mary błyszczącymi oczami i byłem pewien, że lśniły, ponieważ tę bajkę wybieraliśmy razem w księgarni jeszcze tamtego poranka. Cały dzień marzyłem o tym, by w końcu usłyszeć bajkę o motylku.

- W małym skrawku nieskończonej w perspektywie małego stworzonka, dżungli, żył sobie kiedyś motylek. – zaczęła ciocia, czytając słowa historii w swoich dłoniach. Zawsze czytała swoim cichym, bajkowym głosem, który hipnotyzował wieczory mojego dzieciństwa. - Był bardzo wyjątkowy, a dowodem na to był fakt, że w dżungli trudno było mu odnaleźć drugiego motylka swojego gatunku, a nawet jeśli mu się to udawało, odkrywał, że zawsze dzieliła je jakaś różnica, czasem nawet wiele różnic, na przykład kolory albo kształty plamek na skrzydełkach. Motylek jednak nie cieszył się swoją wyjątkowością. Nie wiedział, że wyjątkowość każdego stworzenia w dżungli była sposobem samej dżungli na przekazanie każdej duszy jej własnego, autonomicznego sposobu bycia i doświadczania. Motylek pewnego dnia postanowił lecieć przed siebie, aż dotarł na kraniec dżungli. Tam ujrzał nieznane mu wcześniej przedmioty i zwierzęta, jednak jego uwagę najbardziej przykuły małe motylki o bursztynowej barwie, które leciały obok siebie i wydawały się tworzyć idealną rodziną.

- Też chciałbym mieć taką rodzinę – odparłem cicho, patrząc na ciocię Mary z czymś w rodzaju nadziei na to, że mogłaby mnie uratować przed wszystkim, co w moim domu domem nie było.

- Myślisz tak samo jak motylek. – Jej dłoń pogłaskała delikatnie moją głowę. Uśmiechnęła się lekko. – Posłuchaj, co było dalej. – Przewinęła na kolejną stronę swoim zgrabnym gestem rąk, który pamiętałem aż do dzisiaj, być może najbardziej z całego mojego wspomnienia. Było w tym bowiem coś niezwykle feerycznego. - Każda gwiazdka na niebie przynależy do jednej duszy w dżungli. Jeśli dusza ta zapragnie coś zmienić, może poprosić swoją gwiazdkę o jedno życzenie. Wtedy gwiazdka spada z nieba, rozświetlając nocne niebo na kilka sekund, po czym umiera. Motylek postanowił więc poprosić o coś swoją gwiazdkę.

- Poprosił o to, żeby stać się bursztynowym motylkiem?

- Tak. Ale niedługo potem okazało się, że motylek był nieszczęśliwy poza dżunglą, z motylkami, które mimo że wyglądały tak samo jak on sam, nie umiały go zrozumieć. – Zazwyczaj na końcu bajki dążyłem zasnąć. Jednak ta bajka była inna. Sprawiała, że czekałem na ostatnie słowo wypowiedziane tym bajkowym tonem cioci. Ta bajka była jedną z niewielu, które nie kończyły się dobrze i sprawiała, że mojemu ówczesnemu serduszku trudno było przyswoić takie zakończenie. - Nigdy jednak nie wrócił do dżungli, bo bardzo bał się przyznać przed samym sobą, że doznał porażki, że miejsce, które do życia wybrał mu los okazało się prawdziwym domem jego duszy, a gwiazdka, która spełniła jego życzenia straciła życie dla czegoś, co było jego niemądrą fantazją. Motylek ten miał na imię cynamonek.

Kiedy byłem już pewien, że to koniec bajki, uniosłem swoje spojrzenie i oświadczyłem ze łzami lśniącymi w moich oczach:

- Kiedyś znajdę cynamonka i zaprowadzę go do dżungli, do jego domu. Uda mi się. Prawda, ciociu?

- Tak, LouLou – wyszeptała, mocno mnie do siebie przytulając i składając ciepły pocałunek na moim czole. - Uda ci się wszystko, o czym szczerze zamarzysz.

Fakt, że przybyłem do dżungli nie był więc przypadkiem. Zdawało się, że tamta obietnica oraz moje późniejsze zahipnotyzowanie dżunglą w wieku sześciu lat, przesiąkło mną na tyle, że podświadomie dążyłem do tego, by w końcu trafić do dżungli. Nie znalazłem żadnego motylka poza dżunglą, ale zaprowadziłem tam samego siebie. Co więc jeśli ja sam byłem motylkiem z bajki? I trafiłem do niej w momencie, w którym pozwoliłem sobie do niej wrócić? Tak, jak kiedyś sobie obiecałem. Ponieważ moje życie przed przybyciem do dżungli było ciągłą skrajnością, której kolejne przeistoczenia były tak mylące, że określenie tego domem byłoby błędem i niedopowiedzeniem tak ogromnym, że miałoby ono potencjał do naruszenia równowagi wszechświata oraz zasad, którymi się on kierował. Ale ponieważ często błędnie nazywano domem coś, co nim nie było, a więc i miłość tym, czym ona nie była – wszechświat tracił swą równowagę bez przerwy. I to dlatego na świecie pojawiały się błędy, o których więcej dowiedzieć miałem się dopiero później. Od osoby, która sama tego błędu doświadczyła.

Fakt, że jeszcze nie tak dawno temu napisałem do Harry'ego list o motylku także nie był przypadkiem. Cała koncepcja wzięła się bowiem z mojego zamglonego wspomnienia, którego nie potrafiłem odróżnić od wyobraźni, ale w jakiś sposób także i od obecnej rzeczywistości.

Wcześniej cała wyprawa do dżungli wydawała się absurdalnym pomysłem, a pozostanie po jej środku w drewnianym domku, jeszcze bardziej. Ale zauważyłem, że podczas tych wszystkich zdarzeń podświadomie chciałem tu zostać. Chciałem się tu zgubić. Gdybym bał się tego tak panicznie, jak na świadomym poziomie wówczas uważałem, nigdy nie odważyłbym się iść na tyle grupy. Dałbym znak w momencie, w którym poczułem się źle, zawołałbym ich. Kiedy Harry mnie odnalazł, nie zaufałbym mu od razu tak bezgranicznie, choć początkowo sam nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to właśnie w taki sposób to zrobiłem. Nie zaufałbym jemu i reszcie jego, a teraz także i moich, przyjaciół z taką prostotą, jeśli wewnętrznie wciąż miałbym nadzieję na powrót do domu. 

Ale ja zrobiłem te wszystkie rzeczy.

*

Wraz z wyostrzeniem zmysłów, ale także przejrzystości mojego umysłu, popadłem w pewnego rodzaju eudajmonię, która pozwoliła mi odczytać nie tylko moje myśli, ale i emocje wyraziściej niż kiedykolwiek. Harry opowiadał mi dużo o euforii. O tym, jak w drugiej fazie oczyszczania, czujesz się inaczej, niemal jak na haju, mimo że jedyną rzeczą, która to upojenie ci zapewnia jest fakt wewnętrznego uzdrawiania. Energia nigdy się nie kończy, a uśmiech nie schodzi z twarzy. Podobno życie ludzkie zaprogramowano w ten sposób, by ciało czuło się tak zawsze. Wszelkie nienaturalne przeszkody to uniemożliwiają, jednak stan, w którym znajdowałem się w tamte ostatnie dni postu, zdecydowanie pomógł mi zasmakować ambrozji radości życia ludzkiego, która gdzieś indziej – może w odmiennej galaktyce – zdołała się osiedlić w świecie niezmąconym.

Harry w tych dniach wydał się być kuriozum jeszcze bardziej hipnotyzującym, niż w jakimkolwiek innym dniu od czasu naszego poznania. Dlatego też naturalnym wydało się dla mnie nie opuszczanie go choćby na krok. Oraz pilnowanie tego, by to on nie opuszczał mnie. Razem biegaliśmy po dżungli i mimo, że robienie tego, podczas trzymania się za dłonie, było prawdopodobnie niezbyt bezpiecznym, ani mądrym pomysłem, to żaden z nas najwyraźniej nie umiał się przed tym powstrzymać. W tych dniach moje dłonie sunęły po jego łopatkach, biodrach i udach tysiące razy, podczas gdy nasze usta spotykały się ze sobą milion kolejnych razy. I za każdym razem ciało Harry'ego zdawało się smakować czymś, co rozbudzało moje zmysły jeszcze bardziej i czymś, co zdecydowanie zwiększało stopień zmysłowości i namiętności wzrastającej między nami.

Pewnej nocy, kiedy wszyscy już spali w swoich hamakach, a my leżeliśmy na drewnianych deskach, bawiąc się w różne słowne gry i głośno śmiejąc, Harry nachylił się do mojego ucha i wyszeptał: „Chodźmy zatańczyć."

Więc złapałem za jego dłonie i zbliżyłem się do niego tak, że co kilka kroków mogłem skradać ciepły dotyk z jego ust. Czytałem kiedyś o tym, że ciała ludzkie są stworzone w ten sposób, że jesteśmy w stanie intuicyjnie odnaleźć usta drugiej osoby w całkowitym mroku i mimo, że przekonywałem się o tym już wiele razy podczas naszych nocnych czułości, to dopiero teraz – w amoku nieplanowanego tańca, który co chwilę powodował nadepnięcia na swoje wzajemne stopy i potykania się o nie – perfekcyjność tego intuicyjnego odnajdywania swoich wzajemnych ust okazała się właściwie zdumiewająca.

- Tańczysz nie do rytmu – zachichotał Harry, kiedy niespodziewanie uderzyliśmy o ramę łóżka, po czym zaczął kierować mną według swoich własnych urojonych kryteriów tańca.

- To wina muzyki. – wysapałem w połowie obrotu, który niespodziewanie zagwarantował mi Harry. - Może gdybym ją słyszał, to bym się nie mylił.

W reakcji na to Harry zaśmiał się głośno i śmiech ten był tak piękny, że przez chwilę poczułem łzy napływające do moich oczu, ponieważ doznanie przywileju całowania Harry'ego w każdym tylko momencie, w jakim tego zapragnę, wydało się czymś niemal nierealnym. Dlatego, aby po raz kolejny sprawdzić tę realność i upewnić się w tym, że rzeczywiście dotyczyła mnie, nie przestawałem całować jego ust przez kolejne długie minuty. I co chwilę szeptałem ciche „Harry", ponieważ jego ciało dawało mi ogromną rozkosz przez sam fakt, że pozwalało mi na jego dotykanie. Sunąłem swoimi wargami po jego twarzy, szyi i piersi, napawając się aksamitnością jego skóry, która stawała się wilgotniejsza wraz z każdym dotykiem, jeszcze bardziej wabiąc tym moje usta.

Kiedy moje wargi sunęły po jego szczęce, czułem jego gorący oddech, który owiewał mój policzek w przyjemny sposób. Wymamrotał swoim drżącym głosem ciche „Lou", kiedy moje wargi zassały się mocniej na jego delikatnej skórze. Objąłem jego twarz swoimi dłońmi, ciesząc się tym momentem, jak pierwszym wschodem słońca w moim życiu. Nawet bardziej. Jak pierwszym tańcem w deszczu, widokiem tęczy, albo uczuciem rosy na gołych stopach.

Stawiałem kolejne kroki po omacku, delikatnie kierując ciałem Harry'ego w stronę łóżka, a kiedy w końcu poczułem jego mahoniową ramę za udami bruneta, delikatnie ułożyłem go na materacu, chwilę później zawisając nad jego ciałem i wzdychając z rozkoszy, kiedy nasze usta ponownie się połączyły.

Moje usta znów dotknęły jego skóry, delikatnie całując jego tors, brzuch i biodra, jedwabiste jak płatki róży i delikatne jak podrygi liści na wietrze. Jego dłonie wtopiły się w moje włosy, a potem przesunął je na moje policzki, gładząc je łagodnie i szepcząc ciche „chodź tu". Zwolniłem więc swoje ruchy i uniosłem się na jego ciele, czując jak Harry sięga po moje dłonie i łączy je z tymi swoimi delikatnie. Przesunąłem lekko swoimi wargami po jego szczęce, nim ponownie odnalazłem drogę do jego ust, by złożyć na nich motyli pocałunek.

– Kocham cię, Harry. – Moje dłonie mocniej zacisnęły się w tych jego, kiedy nasze oddechy pozostały ze sobą zmieszane. – Pokażę ci jak bardzo cię kocham.

Jednak Harry przerwał mi cichym:

– Lou. – I odsunął wtedy nieznacznie swoją twarz od tej mojej. Jego głos był piękny; delikatny i zachrypnięty zarazem. Słysząc go nie mogłem zrobić nic innego, niż zaprzestać wykonywanej czynności i słuchać go z największą uwagą. Ponieważ Harry zasługiwał na uwagę w każdych najmniejszych momentach – Nie mów czegoś, czego nie masz na myśli – poprosił. Jego kciuki wciąż jednak gładziły skórę moich dłoni, choć właściwie mógł to być gest pocieszający po tym, co właśnie mi powiedział.

- Mam to na myśli – zapewniłem go, mimowolnie marszcząc swoje brwi.

- Wcale nie – wychrypiał. Odruchowo przełknąłem ślinę w geście niezrozumienia i niepokoju.

- Co ty mówisz? – zapytałem, czując nieprzyjemną gulę powiększającą się w moim gardle. Nie tak wyobrażałem sobie ten moment. Miałem ochotę płakać jak małe dziecko, nawet jeśli nie byłem do końca zorientowany w tej sytuacji. Do tej pory wydawała się być najpiękniejszą w moim życiu, ale teraz zwątpiłem w swoje odczucia, a przede wszystkim w te należące do Harry'ego.

- Teraz-teraz przeżywasz momenty euforii. Nie wiesz co mówisz, wyolbrzymiasz – wytłumaczył mi ze stoickim wręcz spokojem i cierpliwością. Jednak w tym momencie nie wywołało to we mnie podziwu, jak zazwyczaj, ale przerażający smutek.

- Nie mów tak, proszę – wyszeptałem, niemal łamiącym się głosem. – Mówię to, bo naprawdę to czuję. Przysięgam, Harry. – W ogarniającej mnie ciemności próbowałem odnaleźć ten znany mi spokój i czułość wypełniające dwie szmaragdowe tęczówki, jednak nie zdołałem tego odnaleźć. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć Harry'ego, żeby zobaczyć jego spojrzenie, zobaczyć jego reakcję, a to sprawiło, że autentycznie wybuchłem płaczem. Zsunąłem się z jego ciała i opadłem na łóżko obok niego, jąkając się podczas szeptania „Harry" w kółko i w kółko, pragnąc by to wszystko było iluzją, żeby Harry zapewnił mnie, że wszystko co powiedział było tylko żartem, a ja mógłbym wtedy zapomnieć o jego słowach.

- Louis, proszę – wymamrotał tonem, który nie do końca zdradzał jego intencje. Jednak chwilę później poczułem jego ramiona wokół siebie i cały dotychczasowy strach na chwilę odpłynął. Wtopiłem się w jego ciało próbując unormować swój oddech i słuchając jego głosu, który pomimo bólu był też najlepszym możliwym pocieszeniem w tej sytuacji. – Wszystko jest w porządku. Ale to jest po prostu... za dużo. Zaufaj mi, proszę. Jesteś najważniejszy, wiesz? Najważniejszy dla mnie, Louis. Ale nie mów tego teraz. To nie jest to, co naprawdę czujesz.

- To jest to – wyszlochałem żałośnie, czując łzy spływające w dół mojej twarzy. Ciepło, które płynęło od mojej rozgrzanej skóry zdawało się być dziwnie kojące. – Dlaczego mi nie wierzysz? – zapytałem, jąkając się jak dziecko i płacząc przez to jeszcze głośniej. – Dlaczego, Ha-arry.

- Lou – usłyszałem jego zduszony głos, ale chwilę później już wyswobodziłem się z jego objęcia i ześlizgnąłem z łóżka, nie mogąc już dłużej wytrzymać atmosfery, która wytworzyła się między nami; i przyległem do ciepłego drewnianego podłoża, układając na nim swój policzek i próbując pozbyć się burzy emocji z mojego umysłu, a przede wszystkim – serca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro