Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 26

nie pamiętamy dni; pamiętamy chwile




A więc stało się tak, jak oczekiwałem. Lub może bardziej tak, jak zaplanowała dżungla, pomimo pewnych trudności. W dzień po odwiedzinach Boba, rozpoczął się mój post, który miał przynieść oczyszczenie mojemu ciału i duszy, ale przede wszystkim, ostatecznie upewnić moją świadomość w przynależności do czegoś więcej niż wybrukowany obszar Londynu.

Poranek – jak mogliście zauważyć w poprzedniej części mojej opowieści – był emocjonalnie dość intensywny, zarówno dla mnie, jak i Harry'ego. Zdołało to nieco naruszyć równowagę naszej relacji, jednak nie jej istotę. Harry przez resztę dnia był obok mnie. Mimo, że zupełnie nie było takiej potrzeby. Mówiłem mu, że może powrócić do swoich zwyczajowych obowiązków i nie martwić się o mnie, jednak on niemal uparcie powtarzał, że nie opuści mnie choćby na chwilę.

- Czemu, Harry? – zapytałem, śmiejąc się cicho, kiedy obserwowałem jego drgające powieki i loki na jego ramionach, zmieniające swoją pozycję po tym jak przejechał po nich swoją dłonią.

- Wyobraź sobie – zaczął, patrząc na mnie uważnie. – Że wszystkie toksyny jakie kiedykolwiek dostały się do twojego organizmu są ukryte w twoim ciele. Teraz, kiedy twoje ciało nie zajmuje się trawieniem, ma czas na sprzątnięcie tego wszystkiego. Wiesz ile energii pochłania oczyszczanie?

- Po tym jak mówisz, zgaduję, że dużo? – zapytałem, przechylając głowę w bok.

- Tak. Dużo – potwierdził, ostrożnie łapiąc za moją dłoń i unosząc do swoich ust, by przyłożyć do niej swoje wargi i pocałować w tamtym miejscu kilka razy. – Dlatego będziesz czuł się słabo. Nie chcę, żebyś był sam.

- Okay, rozumiem – przytaknąłem. – Ale nie jestem sam. Zawsze jest ktoś obok. – Amy, Samantha i Malcolm zawsze byli gdzieś w pobliżu, zawsze byli skłonni mi pomóc; w kilku pojedynczych sytuacjach nawet bardziej skłonni, niż sam Harry. Dlatego z pewnością nie musiał podejmować się mniemanej całodobowej opieki nade mną (z której potem i tak nie zdołał się wywiązać...).

- Wiem. Ale ja chcę być obok. Ponieważ pod moim wpływem się tego podjąłeś i nie pozwolę, by stało się coś nieoczekiwanego.

- Harry... - Spojrzałem na niego rozbawiony. - Nic mi się nie stanie – zapewniłem go cicho, niemal chichocząc jak dziecko. Mniej na myśl o tym, że stałoby mi się coś złego z powodu, którym miałaby być sugestia Harry'ego (przecież to absurdalne – Harry wpływał na mnie jedynie w dobry sposób), a bardziej z powodu rozczulenia, jakie wywołało we mnie zmartwienie w jego oczach.

Poczułem jednak na własnej skórze to, co Harry miał na myśli już tamtego wieczora. I wcale nie było mi wtedy do śmiechu. Nie czułem jeszcze żadnego bólu (oh, jakim byłem jeszcze wtedy szczęściarzem), jednak osłabienie sprawiło, że późne popołudnie spędziłem w łóżku, przymykając swoje powieki i starając nie ruszać się zbyt wiele, ponieważ każdy ruch wydawał się wyzwaniem obciążającym moje ciało bardziej niż zwykle.

- Harry? – Obróciłem swoją (nazbyt ociężałą w moim mniemaniu) głowę w jego stronę, zauważając, że leżał na swoim boku, wpatrując się we mnie i delikatnie bawiąc się rąbkiem mojej koszulki, mimo że wcześniej tego nawet nie czułem. Na dźwięk mojego głosu, poruszył się lekko i posłał mi pytające, wypełnione czułością, spojrzenie. – Nie mam siły całować cię dzisiaj tak jak ostatnio.

- Wiem, ale przecież nie-

- Dlatego – przerwałem mu, powoli obracając się na swój bok, przodem do niego. – Chodź bliżej i pocałuj mnie, okay?

Tym razem Harry nie pytał już, czy na pewno tego chcę lub czy na pewno miałem to na myśli. Po prostu zbliżył się do mnie i pozwolił mojemu ramieniu objąć jego talię, a swojej dłoni moją twarz, kiedy pochylił się i pocałował mnie delikatnie i czule, a jednak z tak ogromną ilością tęsknoty w jego gestach, że sam przypomniałem sobie o jej intensywności, którą odczuwałem przecież dogłębnie przez poprzednie kilkadziesiąt godzin.

- Louis? – zapytał zachrypniętym głosem, przerywając na chwilę i pozostawiając swój nos przy tym moim. „Co?" zapytałem szeptem, delikatnie poruszając dłonią w dolnej części jego pleców i ciesząc się ciepłem pochodzącym z jego ciała. - Lubię, kiedy mnie całujesz.

Nie mogłem powstrzymać cichego śmiechu ulatującego z moich ust, jednak od razu zminimalizowałem go, dociskając je do warg Harry'ego i mocniej wtapiając się w jego ciało.

- Ja też to lubię – odparłem cicho, pomiędzy kolejnymi pocałunkami, podczas których moje usta wędrowały powoli po całej twarzy Harry'ego, nasze języki dotykały się subtelnie i w jakiś sposób smakowały o wiele lepiej, niż przeciętny język powinien smakować; jego noga owinięta była wokół mojego biodra, a moje dłonie sunęły po jego ciepłej, lekko wilgotnej skórze, kilka razy zahaczając o jego piaskowe spodenki. I w jakiś sposób, wcześniejsze osłabienie nie było już wtedy tak odczuwalne, mimo że po kilkudziesięciu minutach pocałunków, moje powieki opadły, bardziej ze zmęczenia, niż rozkoszy, a reszty pocałunków już nie potrafiłem sobie przypomnieć.

*

Drugi dzień był chyba najgorszy. Chyba, ponieważ nie jestem w stanie stwierdzić tego na pewno. Bez wątpliwości, były to jednak wykańczające godziny. Czułem głód tak ogromny, że chwilami miałem ochotę przeteleportować się do Londynu i zjeść wszystkie możliwe potrawy w mojej ulubionej restauracji w pobliżu Kingsway. Ale ponieważ nie było to możliwe, bardziej kuszące zdawały się zapachy dżungli, w których co jakiś czas rozpoznawałem smaki tak intensywne, że czułem ślinę nadmiernie gromadzącą się w moich ustach.

To tylko ten dzień. Potem twoje ciało zrozumie co się dzieje i nie będzie się domagało jedzenia.

Rzeczywiście, kolejne dni spędzałem nieco na zasadzie euforii. Nic mi nie doskwierało, a energia zdawała się powrócić do wcześniejszych norm. Dzień drugi był jednak szczególny, ponieważ to wtedy mimochodem zapytałem Harry'ego w jaki sposób w ogóle wynalazł coś takiego jak oczyszczanie. Dowiedziałem się jako pierwsze – i najważniejsze jego zdaniem – że to nie on był wynalazcą, a jedynie odkrywcą czegoś, co już wcześniej zostało odkryte.

- Błagam cię, Harry. – Spojrzałem wtedy na niego niemal zirytowany brakiem jego zrozumienia dla mojego cierpienia. – Mów normalnie, okay? Nie mam siły myśleć – wytłumaczyłem szeptem, przymykając swoje oczy ze zmęczenia i czując jego ramiona oplatające mnie chwilę później.

- Okay – zgodził się cicho i poczułem jak całuje mnie w skroń, co skutecznie ujarzmiło moje słabe samopoczucie, choć na tę krótką chwilę, która pozwoliła mi zrozumieć co do mnie mówił. – Minęło kilka miesięcy mojej wędrówki po dżungli. Właściwie prawie rok. I czułem się źle.

Czuł się źle nie ze względu na warunki życia po środku Amazonii, ale dlatego, że czuł się tak już wcześniej – przed przybyciem do dżungli.

- Wiesz co ostatecznie skłoniło mnie, by w końcu tu przyjechać? Wizja śmierci. Pomyślałem: jeśli mam gdzieś umrzeć, niech to będzie dżungla. Prawdopodobnie nie stanie się tam nic, co zmieni cokolwiek w moim życiu, a pozwoli mi doświadczyć czegoś, o czym zawsze marzyłem, więc nie zaszkodzi mi spróbować. Możliwe jednak, że dżungla mnie uzdrowi. Ostatecznie to zrobiła, jednak wtedy była to opcja najmniej spodziewana ze wszystkich. Możliwe było też, że dżungla mnie zabije. I, mniej lub bardziej świadomie, po tych wielu dniach w Amazonii, kiedy wciąż czułem się samotny i wyprany ze wszelkich emocji – pozostałości cywilizacji – starałem się umrzeć. Nie byłem w stanie sam podłożyć się jadowitemu wężu, ani wbiec do paszczy kajmana, którego i tak ledwo co widziałem. Ale w jakiś sposób, spodziewałem się i modliłem o to, że skądś wybiegnie w końcu jaguar, który mnie pożre, albo wyłoni się roślinka, która delikatnym dotykiem uśpi mnie i pośle w objęcia wiecznego snu. Ale nic takiego się nie zdarzyło.

Więc Harry postanowił sam zatroszczyć się o swój los.

- Jedzenie było dla mnie wówczas ohydne. Więc jadłem coraz mniej. Byłem tak apatyczny w stosunku do mojego własnego, choć jakże marnego losu, że nie potrafiłem przełykać. Więc wszystkie owoce zgniatałem i wypijałem.

Potem przestał jeść cokolwiek.

- Nie jadłem nic przez szesnaście dni, kiedy znalazłem to miejsce. Mimi wybiegła wtedy przede mnie i czułem jakby mówiła: tutaj. To tutaj.

I chyba rzeczywiście było to tutaj. Bob dostał wówczas jedyny, zaplanowany sygnał od Harry'ego i kilka dni później był już u niego ze wszystkim, co było na liście przekazanej mu wcześniej przez Harry'ego. Ten sygnał służyć miał także opcjonalnej pomocy w razie gdyby Harry zapragnął się poddać. I Bob pytał go o to trzydzieści cztery razy i Harry wiedział o tym dokładnie, ponieważ za każdym razem, kiedy upewniał Boba w tym, że wszystko z nim dobrze, że jada regularnie, a dżungla jest spełnieniem jego marzeń, gardło zaciskało mu się potwornie, ponieważ w rzeczywistości jedynym, czego Harry był wówczas pewien to tego, że umiera.

Śmierć z głodu to najcięższa śmierć ze wszystkich.

- Ale było w niej też coś hipnotyzującego, wiesz?

Więc Harry głodził się dalej. I codziennie przepraszał Mimi, która pod stopy przynosiła mu zerwane przez nią nasiona i kiście owoców, którym bez wyjątku odmawiał.

W dzień, w którym był pewien, że umrze – przez kilka ostatnich dób nie zmrużył oka, mimo że bardzo się starał, a od rana jego ciało produkowało tyle śliny, że pluł nią pewien, że niedługo wypluje także swoje wnętrzności – stwierdził, że to idealny czas na okazanie szacunku dla pracy Boba i sięgnięcie chociaż po jedną z książek, które mu dostarczył, a które Harry jeszcze kilka miesięcy temu skrupulatnie selekcjonował przez wzgląd na to, co najchętniej chciałby przeczytać po kilkutygodniowej (tak planował), a ostatecznie kilkumiesięcznej, wędrówce po dżungli.

Większość z nich wydała się zbyt wymagająca dla umierającego – w mniemaniu Harry'ego – umysłu. Była tylko jedna, niezwykle stara, poharatana ze wszystkich stron, nie posiadająca żadnego tytułu, książka, która wydała się wystarczająco prosta, by uporać się z jej treścią. Harry pamiętał, że wypożyczył ją kiedyś w Szanghaju kiedy odwiedzał to miasto i zupełnie irracjonalnie założył sobie kartę w miejscowej bibliotece. Nigdy więcej do niej nie wrócił – prawdopodobnie celowo, bo w Szanghaju bywał jeszcze wiele razy – a książka pozostała schowana w jego pokoju. I dobrze wiedział, że tam była i na niego czekała – nie zapomniał o niej, ani o jej położeniu – ale wydawała się Harry'emu tak specjalna, że ciągle przesuwał w czasie okazję do jej przeczytania. Wydawała się nazbyt intrygująca, by umieścić ją w swych dłoniach w warunkach niewystarczająco donośnych. Kiedy Harry otworzył ją w końcu pośrodku dżungli, odkrył (zapewne po raz kolejny, bo przecież przed laty wiele razy do niej zaglądał), że zapisana była po francusku, ale francuski był dla Harry'ego niemal drugim językiem. A język ten był niezwykle prosty. Jakby książkę pisało dziecko – stwierdził Harry. A jednak, czytając ją, czuł się wszystkim, czym był lub miał dopiero zostać w przyszłości, ale na pewno nie dzieckiem.

Kiedy dusza ślini się nadmiernie – zakończ oczyszczanie.

- Tak było napisane – wytłumaczył, mimo że wątpliwość pojawiła się wówczas jedynie w moim zamglonym, słuchającym cichego głosu Harry'ego, umyśle. - Więc zakończyłem.

A potem postępował według słów we francusko-szanghajskiej książce. I odkrył, że ani jego ciało, ani dusza nie umierała. Była za to w fazie zmartwychwstania, które pomogło mu rozpocząć nowe życie.

- Od tamtej pory nie chorowałem nawet raz. Nigdy nic mnie nie boli, oprócz ugryzień komarów i jejenes. Ich nigdy się nie pozbędziesz – zaśmiał się cicho, prosto do mojego ucha, napełniając moje serce ciepłem. - To tylko zewnętrzne usterki.

Potem dodał jeszcze, jak bardzo zaintrygował go fakt, że ktokolwiek, kto napisał tę książkę stwierdził, że to nie ciało nadmiernie wydzielało ślinę, ale dusza. Tak, jakby to ona – a nie ciało – oczyściła się na tyle, że dawała cichy znak na to, że jest gotowa powrócić do życia i kochania. I Harry wiele razy potem nad tym kontemplował. Czy w ciągu tamtych kilkudziesięciu dni rzeczywiście nie tylko jego ciało, ale bardziej dusza uległa nieznanemu mu wcześniej rodzaju odkupienia?

- Myślę, że ostatecznie tak chyba było – zakończył, przejeżdżając swoją dłonią po moim policzku, po czym cicho polecił mi usnąć, choć drugiego dnia usnąć było o wiele trudniej niż pierwszego.

*

Trzeciego dnia moje samopoczucie wydawało się powrócić do normalności. Kiedy tylko wstałem, przypomniałem sobie o listach, które moja mama wysłała dla reszty, dlatego przekazałem im je zaraz po obudzeniu, po czym zasnąłem po raz kolejny na kilkadziesiąt kolejnych minut. Popołudniu czułem się względnie normalnie. Byłem w stanie głośno się śmiać, czytać, a nawet biegać z Harrym brzegiem rzeki – choć po tym ostatnim poczułem się trochę słabo.

Tamtej nocy, po raz pierwszy spostrzegłem, że coś się zmieniło. Nie wydawało się to nic wielkiego, ale ponieważ zdarzyło się po raz pierwszy, uderzyło we mnie siłą z pewnością nieadekwatną do istoty tego małego incydentu. Kiedy Harry położył się obok mnie, nie nachylił się by mnie pocałować, czy chociażby przytulić, ale obrócił się tyłem do mnie. I pomimo, że była to rzecz malutka, wzbudziła we mnie wściekłe wątpliwości, które buzowały w mojej głowie. O co ci chodzi? Miałem ochotę zapytać, głosem przepełnionym zranieniem i wzburzeniem. Ale potem Harry wyszeptał „dobranoc" z właściwą dla siebie czułością, dlatego rytm mojego serca samoczynnie się uspokoił, a ja zasnąłem, mimo że sen ten był krótki.

Ta noc była bowiem jedną z tych, podczas których nie spałem prawie w ogóle. Przewracałem się z boku na bok, marząc o choćby jednym śnie, który na chwilę odciągnąłby moją uwagę od rzeczywistości, ale nie miałem wówczas żadnych marzeń sennych, a sam sen był jedynie przelotny tak, jakby moje ciało go wcale nie potrzebowało. Ale przecież potrzebowało. Nocami czułem się wykończony. Sfrustrowany, swoim brakiem umiejętności zaśnięcia oraz wcześniejszą ambiwalencją Harry'ego, bez skrupułów pokonałem dzielącą nas odległość i z całej niemal siły wtuliłem się w jego plecy, chowając twarz w jego włosach i wdychając ich zapach, który wydawał się podarować mi wystarczający bodziec ku temu, by przespać przynajmniej godzinę – to znaczy, do świtu.

Wtedy Harry'ego już jednak nie było. W ten sposób minęło kilka kolejnych dni. Były dość nijakie i niewyraziste w mojej obecnej świadomości. Harry'ego było mało, ale kiedy był dawał mi odwieczne ciepło. Chociaż nie całowaliśmy się za wiele. Nie tak, jak bym chciał. Zwłaszcza w te dni, kiedy ogarniała mnie dość nieuzasadniona, a jednak zupełnie wytłumaczalna euforia, w wyniku której byłem gotów próbować tak wielu nowych rzeczy i dzielić się tą radością z każdym wokół. Ale najczęściej wtedy Harry znikał. I frustrowało mnie to niemiłosiernie. Ponieważ kiedy już pojawiał się w nocy, ja za każdym razem byłem zbyt wykończony dzienną euforią i nocną próbą snu, by choćby rozpoczynać ten temat, a co za tym idzie, w sposób zupełnie świadomy utwierdzić się w fakcie, że coś było między nami nie tak. Że jednak, pomimo moich najszczerszych nadziei, coś robiłem źle i nie byłem w stanie utrzymać przy sobie Harry'ego. Ostatecznie, to chyba właśnie ta świadomość powstrzymywała mnie przed skonfrontowaniem Harry'ego z moimi wątpliwościami.

Ósmego dnia dopadł mnie ból kostki. Tak ogromny, że najmniejszy ruch – choćby na łóżku – powodował napłynięcie łez do moich oczu. Kiedy się z tym bólem obudziłem, byłem pewien, że lunatykując w nocy skręciłem sobie kostkę i stąd teraz ten ból, jednak jak się potem okazało - nic takiego nie miało miejsca.

- Miałeś kiedyś coś z kostką? – zapytała mimochodem Amy, kiedy oparta o drewnianą ścianę pisała coś w swoim notesie, dotrzymując mi tym samym towarzystwa.

- W liceum grałem w siatkówkę i ciągle kręciłem swoją kostkę, bo nigdy nie miała czasu się w pełni odnowić. Ale już od dawna nie sprawiała mi żadnego bólu – dodałem, jakby w geście wytłumaczenia dla niewinności mojego ciała.

- Dobrze – przytaknęła, śmiejąc się sympatycznie i powracając do pisania. – Więc zagoi się teraz.

I chyba rzeczywiście wtedy to zrobiła, ponieważ od tego czasu, nawet raz moja kostka nie ugięła się nagle pod ciężarem mojego ciała, co wcześniej zdarzało się na porządku dziennym.

Ten dzień był więc bolesny jedynie pod względem merytorycznym. Potrzebowałem pomocy, by wstać i się załatwić oraz cierpliwości do bólu, który pojawiał się za każdym razem kiedy niemądrze poruszyłem się na łóżku. Wciąż jednak potrzebowałem Harry'ego. Wieczorem zapytał mnie jedynie jak się czułem, dlatego wybąkałem ciche i sarkastyczne „świetnie", nim jako pierwszy obróciłem się tyłem do niego, udając, że śpię i wyrażając tym samym moją irytację jego zachowaniem.

Kolejnego dnia irytacja ta zamieniła się jednak w zawód, ponieważ ból głowy zdawał się tak nieznośny, że kilka razy musiałem cicho popłakiwać z twarzą wciśniętą w materac. Następnego dnia zawód zamienił się w dogłębny smutek. Który czasem odciągał nawet moją uwagę i nieco przytłaczał natężenie bólu w mojej klatce piersiowej. Ani Malcolm, ani Amy, ani Samantha nie umieli stwierdzić, co tym razem leczy mój organizm. Ja tym bardziej nie miałem pojęcia. Może zastanawiałbym się nad tym dłużej, gdyby nie fakt, że myśl o tym, że Harry'ego nie było przy mnie zdawała się sprawiać, że ból był jeszcze większy.

- Amy – wyszeptałem na bezdechu przyciągając jej uwagę i krzywiąc się z powodu kłującego bólu. – O co m-mu chodzi? – Zadawałem im wszystkim już to pytanie jakieś kilkadziesiąt razy w trakcie ostatnich kilku dni. Ale zawsze odpowiadali czymś w tym stylu: Nie mam pojęcia, Louis. Ale z pewnością w żaden sposób nie zmalałeś w jego oczach.

Więc dlaczego mnie unika? Zadawałem sobie to pytanie cały czas, jednak nie potrafiłem odnaleźć odpowiedzi. Ból tamtego dnia był na tyle intensywny, że wieczorem na chwilę straciłem przytomność, przebudzając się chwilę potem w przemokniętej od potu koszulce, której Samantha – ze współczuciem na twarzy z powodu rozdzierającego mnie bólu – pomogła mi się pozbyć.

Potem, jak przez mgłę, słyszałem donośne głosy z zewnątrz. A odkąd tutaj zamieszkałem, jeszcze nigdy nie słyszałem donośnych głosów, które nie były radosnymi okrzykami, ale bardziej czymś w stylu kłótni. A potem materac ugiął się gwałtownie (choć w rzeczywistości mogły to być minuty) i ujrzałem przed sobą twarz Harry'ego, która doprowadziła mnie wtedy do ostatecznego ryku, którego nie potrafiłem kontrolować. Ale ten ryk przepełniony bólem mojej duszy zwiększył jedynie ból w mojej klatce piersiowej, dlatego niemal natychmiast uciszyłem się nienaturalnie, czując jedynie żyzne łzy spływające wzdłuż moich policzków.

- Chuj z-z ciebie – wymamrotałem w połowie oddechu, który wtedy także sprawiał mi ból.

I nie widziałem jego reakcji, ponieważ poczułem się przytłoczony na tyle, że zacisnąłem swoje powieki, pragnąc na chwilę odciąć się od otaczającej mnie rzeczywistości, nawet jeśli to właśnie wtedy najbardziej chciałem ją oglądać. Ponieważ po tych kilku dniach, które zdawały się być wiecznością, w końcu podarowano mi łaskę ujrzenia twarzy Harry'ego w świetle dnia.

Ale chociaż go nie widziałem, to słyszałem jego ciche „wiem" „wiem, Louis", a potem urywane „przepraszam" i jego delikatny dotyk, przy mojej dłoni, który odebrałem jak pytanie o pozwolenie. A ponieważ absurdalnym – nawet wtedy – wydało mi się jego pytanie o pozwolenie w aspekcie niewinnego dotyku, zwinnym ruchem złączyłem nasze dłonie i zbliżyłem się do jego ciała, mocno wdychając zapach cynamonu na skórze jego torsu. I prawdopodobnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak drżałem z powodu bólu i rozpierających mnie emocji, ani nie czułem moich słonych łez mieszających się z subtelnym zapachem cynamonu, póki Harry nie objął mnie mocno, a zarazem z ogromną delikatnością i nie polecił mi cicho: Spróbuj zasnąć.

- Nie dam rady – odszepnąłem, mając nadzieję, że usłyszał moje marne chrypnięcie.

- Uda ci się. – odpowiedział szeptem, kiedy jego wargi ocierały się o moje ucho, a jedna z dłoni kojąco sunęła po moich plecach. - Tylko zamknij oczy i oddychaj.

- N-nie, póki nie zostaniesz.

- Zostanę. Zostanę, dopóki tylko będziesz chciał, bym tu był.

Jego głos załamał się w ten sposób, który dokładnie kojarzyłem. I dlatego nie mogłem się powstrzymać przed tym, by bezwzględnie uwierzyć jego słowom. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro