rozdział 25
podaruj tym których kochasz skrzydła aby mogli latać; korzenie aby wracali i powody aby zostali
To śmieszne, prawda? Tak dogłębnie wierzyć w czyjś prymat, tak gruntownie, a jednocześnie nieświadomie uniżać samego siebie po to tylko, by przekonać się ostatecznie, że ty i on, te dwie osoby, niczym nie różnią się od siebie. Że tak samo cierpią, tak samo czują, i tak samo myślą. Że inna jest jedynie esencja ich schematów, choć same schematy są takie same. I choć, on nie różnił się tak bardzo od ciebie, ty możesz się różnić od niego tą jedną rzeczą. Tym, jak widzisz błędy jego i swoje.
Nie czułem, aby odejście Harry'ego było nad wyraz okrutne. Sam to niejako zaproponował, ja jedynie wyraziłem swoje najszczersze pragnienie nieoglądania jego twarzy tak, by bolało mniej... Harry się zgodził i nikt inny też nie miał do mnie o to pretensji. Jedynym, co rzeczywiście okrutne było to, czego nikt inny oprócz mnie nie wiedział. Tego jak całkowicie zatraciłem wszelkie zaufanie, wszelki nawet szacunek do Harry'ego; tego jak okropnie boleśnie się na nim zawiodłem i jak bardzo nie umiałem poradzić sobie z tym uczuciem.
Może, podczas pobytu w dżungli, nie udało mi się jeszcze dokonać takiego występku jak ten Harry'ego - jednak w przeszłości? Moje życie było ich pełne. Teraz po prostu wydawało się nawet nie być żadnej ku temu okazji. I może właśnie przez ten iluzyjny brak okazji do popełnienia przestępstwa w dżungli, jego obecność u osoby tak cudownej, wydawała się końcem świata. A przecież niesłusznie, prawda? Może Harry nie poznał jeszcze największych z moich wybryków, jednak poznał miliony tych małych. I może właśnie te miliony niemal nieznaczących występków były tymi, na które powinienem sam zwracać uwagę? A nie ten jeden, tak ogromny, ale równie dobrze mogący być najzwyklejszym błędem.
Ku mojej wcześniejszej boleści, a późniejszej uldze, Harry nie opuścił domku, aż do kolejnego poranka. Powodem był Malcolm, którego rana zaczęła ropieć i potrzebowała specjalnej interwencji umiejętności Harry'ego, choć towarzyszyło jej drżenie rąk oraz łzy. (Podobno wciąż z powodu naszej rozmowy, jednak dowiedziałem się o tym dopiero później).
Tej nocy Harry spał w hamaku. Też chciałem to zrobić, jednak uznałem, że mój hamak jest zbyt blisko tego jego i skończyłoby się to niekończącym płaczem, dlatego pozostałem w domku. Bogu dzięki, o zmierzchu przyszła do mnie Amy.
- Mogę dziś tu spać? – zapytała cicho, na co bez chwili zastanowienia się zgodziłem. Nie wiedziałem, dlaczego akurat Amy chciała do mnie dołączyć, jednak nie przeszkadzało mi to. Jeśli obok był ktokolwiek z ich czwórki (oprócz Harry'ego tej konkretnej nocy), czułem się bezpiecznie. Nie czułem, aby cokolwiek było dziwne z nimi obok.
Leżeliśmy w ciszy i właściwie to nie sądziłem, że Amy ma zamiar nawiązać ze mną jakąkolwiek rozmowę, dlatego kiedy już odpływałem do swoich marzeń sennych, które – jak już zdążyliście się przekonać – nie zawsze były jednak takie wymarzone, usłyszałem jej niewyraźny głos.
- Louis? – Odpowiedziałem jej cichym „hmm?" mając nadzieję, że nie jest to coś poważnego, ponieważ potrzeba snu oraz ucieczki od przeżytych dziś emocji była niezwykle silna. - Nie wiem, czy to coś zmieni, ale jest jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć zanim Harry jutro odejdzie.
Te słowa nieco nasiliły moją uwagę, dlatego obróciłem się w jej stronę, mimowolnie marszcząc brwi.
- Naprawdę? Jaka? – Zajęło jej krótką chwilę nim odpowiedziała. Może rozważała, czy to ona powinna być osobą, która mi to powie; albo to, czy w ogóle jest sens mówić o tym komuś, kto przeżył zawód większy, niż jakikolwiek spłachetek informacji jest mu w stanie wynagrodzić; albo to, czy jest to wiadomość na tyle istotna, że w ogóle jakkolwiek na mnie wpłynie, czy też przeleci koło mojego ucha, niczym mucha, która nie ma ambicji ku temu, by jakkolwiek zmienić moje życie.
- Oni do niego strzelali, Louis.
- Nie rozumiem. – Chociaż właściwie rozumiałem już wtedy niemal wszystko.
- Ludzie, z którymi tu przyjechałeś. Strzelali do niego. – wytłumaczyła ze spokojem i cierpliwością, które podburzały moją własną równowagę jeszcze bardziej. Ponieważ ten spokój wydawał mi się wręcz niedorzeczny na myśl, że moi, moi ludzie, ludzie z Londynu, naukowcy, z którymi pracowałem, byli w stanie strzelać do niewinnego człowieka. - Raz trafili. Aczkolwiek Harry'emu udało się wykaraskać z tego bez naszej świadomości.
- T-to niemożliwe. – wymamrotałem bardziej do siebie, niż do Amy. To niemożliwe, że tak po prostu zaczęli strzelać do Harry'ego. Przecież dżungla zawsze nas chroni – tak mówił mi Harry. Zawsze to powtarzał. Dlaczego nie ochroniła go wtedy?
- Przykro mi, Louis.
- Ale dlaczego? Dlaczego to zrobili? – zapytałem zupełnie skonsternowany, próbując sobie wyobrazić tą scenę i polegając przy pierwszej próbie pod siłą odczuwanego bólu i obrzydzenia do gatunku ludzkiego.
- Bali się go? – stwierdziła na wpół pytając i zapewne sama nie znając odpowiedzi na to pytanie. - Wzięli go za jednego z członków rdzennego plemienia.
- To powód do pieprzonego strzelania? – zapytałem, choć wiedziałem, że Amy nie była jedną z nich i nie miała prawa wiedzieć. Wtedy, przez chwilę, zupełnie nieważny był dla mnie fakt oszustwa Harry'ego. Nie myślałem o nim, ani o strzelaniu zarówno w aspekcie usprawiedliwienia, jak i jego braku. Myślałem jedynie o fakcie samego strzelania. O tym, że Harry był jedynie prostym człowiekiem pośrodku dżungli, a pomimo tego mógł zostać zabity jedynie dlatego że tam skąd pochodzę – na świecie – ludzie boją się inności.
- Jeszcze się dziwisz? – usłyszałem cichy, niemal poddańczy głos Amy. - Na tym świecie wszyscy potrzebują odgórnych instrukcji, bo nawet nie wiedzą jak mają żyć.
Też byłem jednym z nich. Też mogłem zareagować jak oni. Kim bym był i jak wiele nieświadomych zbrodni sam bym popełniał gdybym nie trafił tutaj?
- Nie zostali wyszkoleni do postępowania z obcymi – dopełniłem jej myśl, mocno zaciskając wargi. – Mieliśmy być daleko od wszelkich indiańskich plemion.
– To było dla nich obce... więc strzelali.
To wtedy po raz pierwszy pojawiła się we mnie myśl o usprawiedliwieniu czynu Harry'ego. Czy to możliwe, że nie chciał bym tam wracał, ponieważ nie mógł uwierzyć w to, że byłem jak oni? Lub bał się, że jeśli wrócę to postrzelą i mnie? Lub może był tak skołowany, że jedynym czego pragnął było uleczenie zepsutego człowieka i podarowanie mu miłości?
- Myślisz, że przez to, że strzelali, Harry nie chciał bym do nich wracał? – Czułem jak moje gardło ciśnie się w otchłani moich emocji.
- Nie wiem, być może. – I czułem, że naprawdę nie wiedziała. I ja też nie wiedziałem. To mogło się wydawać racjonalne, jednak czy było powodem? Co jeśli było nim jeszcze coś innego? - Zanim Harry odejdzie, musisz z nim o tym porozmawiać. Proszę cię, Louis. Musisz to zrobić.
Dlaczego w ogóle dopuściłem do sytuacji, w której nie znałem powodu?
- Zrobię to – zapewniłem ją cicho.
Dlaczego nie zapytałem o powód tak, jak Harry, dosłownie dzień wcześniej, zapytał mnie? Kiedy także popełniłem błąd w moim mniemaniu równie niewybaczalny.
- Amy? – zacząłem drżącym głosem. – Nie powinienem tego sugerować, prawda? Żeby odszedł?
Zanim w ogóle dowiedziałem się prawdy, zanim pozwoliłem mu mówić, a sobie słuchać.
- Jeśli ilość bólu, którą obaj czujecie jest tak ogromna, że waszą duszę rozdziera obecność tego drugiego, a Harry nigdy nie pozwoliłby ci odejść... nie mam prawa cię oceniać. Powiedziałeś to, co obaj uznaliście za jedyne wyjście.
- Myślisz, że jest jeszcze jakieś? – wyszeptałem, choć dobrze wiedziałem co nim było.
- Tak, Louis – Wiedziałem, ale zbyt bolesnym było uświadomienie sobie faktu, że wcześniej nie przemknęło mi to przez myśl jako realne rozwiązanie. - Rozmowa.
Ilość mojej ignorancji przytłoczyła mnie na tyle, że byłem zmuszony zamaszyście wstać z łóżka i niemal w popłochu poszukiwać źródła światła. (Inaczej się oczywiście nie dało, kiedy rządziła tobą tak ogromna ilość poczucia winy oraz niedowierzania we własne filisterstwo).
- Louis, co robisz? – zapytała sennym głosem Amy, czując ruch po mojej stronie łóżka.
- Idę do Harry'ego.
- W nocy? – Była zupełnie skonfundowana jednak nie miałem siły jej tego wówczas tłumaczyć. Poczułem jednak jak bez słowa także podniosła się z łóżka.
- Tak, Pomóż mi znaleźć świecę, proszę – I, bez żadnego kolejnego pytania, Amy po prostu mi pomogła. Zapaliłem świecę i widząc jej ostatni pocieszający uśmiech, wyszedłem z domku. Po raz pierwszy w moim życiu, nocą.
Chwilę później kroczyłem już powoli przez grząskie podłoże dżungli, aż nieco po omacku doszedłem do – jak mi się zdawało - hamaku Harry'ego. Odpiąłem go ostrożnie, a widząc że wciąż się nie obudził, delikatnie dotknąłem jego ramienia. Zajęło chwilę nim się przebudził ze swojego głębokiego snu, przez co poczułem jeszcze większe wyrzuty sumienia. Nie wystraszył się jednak na mój widok (ja zapewne poruszyłbym się tak gwałtownie, że hamak okręciłby się wokół, a ja razem z nim, lądując na dżunglowym błocie). Choć nie to, a wewnętrzny spokój i wolność od trosk w duszy Harry'ego były zapewne tego powodem, lubiłem myśleć, że byłem nim ja. Fakt, że do tej pory spaliśmy razem, że budził się w nocy, czując zapach mojego ciała, a z rana widząc zarys mojej twarzy.
- Louis? – Przetarł dłońmi swoje oczy, próbując dojrzeć mojej twarzy w nikłym świetle świecy.
- Harry – wyszeptałem w nagłym przypływie uczuć beznadziei, żałości, niepewności i żalu, czując łzy formujące się w moich oczach, które, miałem cholernie ogromną nadzieję, nie lśniły jeszcze bardziej w świetle świeczki. – Musimy porozmawiać.
- Teraz? - zapytał zachrypniętym głosem. Wydawał się być zaskoczony tym pomysłem, ale jednocześnie chętny, tak chętny jakby od tego zależało jego życie.
- Nie. Rano. – odparłem, wiedząc, że byłaby to już zupełnie irracjonalna propozycja. Nawet jak na mnie. Właściwie, nawet jak na Harry'ego, który obdarzył mnie już w przeszłości nieskończoną ilością irracjonalnych propozycji. - Rano porozmawiamy. Nie odchodź, póki nie porozmawiamy, proszę. Nie odchodź, okay? – Patrzyłem prosto w jego oczy, błagalnie, tak jakby były mi w stanie odmówić. Ale przecież nie były w stanie. Harry potrzebował tej rozmowy bardziej niż ja.
- Okay. – I wtedy patrzyliśmy na siebie przez długie sekundy. I zapomniałem na chwilę o wszystkim, a już zupełnie o krwiożerczych niemal owadach gromadzących się przy mojej świecy. Ponieważ w tym momencie nasze spojrzenia spotkały się w dziwnym ospałym delirium, z którego rano i tak ledwo co mieliśmy zapamiętać. Jednak pamiętam, że w jego oczach też były łzy. I też czuł niepewność przed tym, co mam na myśli, przed tym, o czym w ogóle myślę i jak go postrzegam. Wątpliwość, ta sama co moja z powodu niewiedzy o tym, czy uda nam się to naprawić. I bezsilność, która sprawiała, że wątpiliśmy i pozwalała nam wątpić w jakąkolwiek naprawę. - Louis?
- Hmm? – wymruczałem, będąc jak w transie, nie mogąc wybudzić się z jego spojrzenia, nie będąc w stanie opuścić marazmu, w który obaj zostaliśmy zaplątani.
- Idź już do domku – polecił mi cicho, bezmyślnie łapiąc za moją dłoń, której podarował ciepły uścisk tej swojej. - Za chwilę do świecy zlecą się wszystkie owady dżungli.
Rzeczywiście tak się działo. Jednak zanim ostatecznie odszedłem, pomogłem Harry'emu na nowo ułożyć się w swoim hamaku, a później podreptałem do domku, upadając przy tym na ziemię i tylko cicho marudząc z powodu upadku oraz błota przyklejonego do mojego czoła. Opadłem na łóżko i zasnąłem.
*
Obudziłem się jeszcze przed świtem, wyczekując go jak pierwszej gwiazdki na niebie, albo odgłosu dzwoneczka w piekarniku, który sugerował, że babeczki były gotowe. Z łóżka hamak Harry'ego nie był widoczny, jednak czatowałem, czekając na najmniejszy ruch. Nie mogłem pozwolić na choćby kropelkę wątpliwości, która sprawiłaby, że Harry jednak nie dotrzymałby (albo co gorsza – nie pamiętał) nocnej obietnicy i odszedł.
Na szczęście, tak się nie stało. Widziałem jak zmierzał w kierunku rzeki – nie wiem po co. Raczej nie po to, by uciec (przynajmniej wtedy miałem taką nadzieję), jednak podążyłem za nim. Kiedy usiadł na jednym z głazów, które lubiliśmy nazywać naszymi, pierwsze promyki słońca powoli wyłaniały się zza horyzontu. Nie będąc w stanie dłużej czekać, dosiadłem się do niego, jak zwykle zaskakując się brakiem zaskoczenia u niego. Jego twarz rozświetliła się jedynie na mój widok, jednak nie dosięgło to jego oczu, ani nawet ust. Nie mógł się uśmiechnąć. Nie po tym, co mu wczoraj powiedziałem (niszcząc tym samym jego serce).
- To prawda? – zacząłem cicho i niepewnie, nie chcąc go wystraszyć i modląc się o to, by ugryźć ten temat z odpowiedniej strony. - Strzelali do ciebie? – Nie wyglądał na zbytnio zaskoczonego. Pewnie niemal od razu domyślił się interwencji jednego z jego przyjaciół.
- Um, tak – przytaknął w końcu niepewnie, choć przez chwilę pozostawał cicho, z kamyczkiem w jego dłoni, którym pluskał delikatnie o powierzchnię wody. – Jedna kula drasnęła moje ramię – dodał ciszej, wskazując na niemal niewidoczną bliznę na swojej skórze.
- Nawet nie zauważyłem wtedy twojej rany – wyszeptałem, zupełnie oszołomiony brakiem swojej pojętności i wrażliwości, zwłaszcza w tamtym czasie. Choć, kto wie, może teraz wcale nie była o wiele lepsza. - Harry... - Przysięgam, że jego rzęsy były dłuższe niż zwykle. Czytałem kiedyś o tym, w jednym z dzienników, że kiedy płaczesz w dżungli łzami rzewnymi i autentycznymi, kiedy płaczesz nie z powodu bólu, który zadano tobie, ale z powodu bólu, który ty zadałeś komuś, twoja dusza się oczyszcza, a rzęsy rosną po to, by lepiej chronić twoje oczy, w których jest odbicie odżywiającej duszy. I choć była to legenda (racjonalnie tak sobie tłumaczyłem), nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że rzęsy Harry'ego urosły tak bardzo, ponieważ nie przestawał płakać; ponieważ jego dusza przez całą noc oczyszczała się z bólu, który mi zadała. - Teraz masz pierwszą, jedyną i ostatnią szansę na to, by mi to wyjaśnić. Proszę, wyjaśnij mi dlaczego mnie okłamałeś. Powiedz mi prawdę, twoją prawdę i-i powiedz mi, co sobie myślałeś, okay? Wysłucham cię, obiecuję.
- Naprawdę chcesz mnie wysłuchać? – Spojrzał na mnie zdumiony, z dłońmi nerwowo złączonymi na kolanach, które tak samo pozostawały złączone, jakby w geście zupełnej fluktuacji i podatności. - M-moich wymówek?
- Nie. To nie wymówki. To twoje emocje. – wytłumaczyłem na jednym wydechu, w myślach bijąc się w pierś za to jak wczoraj reagowałem na wszelkie jego próby wytłumaczenia swojego zachowania. - Chcę je usłyszeć. Proszę.
Więc Harry zaczął mówić. I szczerze – nie było tam nic, czego się nie spodziewałam, a jednocześnie wszystko to, czego sam nigdy bym nie odgadł.
- Zanim to wszystko się wydarzyło... widziałem was-waszą grupę wcześniej. Obserwowałem was. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo, um, cywilizowanego tak blisko naszego domu. Więc wróciłem do domku i powiedziałem o tym reszcie. Bałem się, że nas odnajdą... że moje życie tutaj się skończy lub przynajmniej zostanie naruszone. I-i nie mogłem przestać płakać, ale Samantha jest świetną pocieszycielką, prawda? Powiedziała, że dżungla nas ochroni i że nie wyjdzie z tego nic złego. Że tylko tędy przejdziecie i szybko znikniecie. I że-że wszystko co ma nam się przydarzyć jest i zawsze będzie w jakiś sposób dobre, ponieważ w dżungli nie ma nic złego dla tych, którzy żyją w zgodzie z nią. Wszystko tu jest w jakiś sposób dobre, wszystko przynosi dobro. Więc wróciłem tam upewnić się, że już was nie ma i że wszystko jest dobrze. – Obrócił swoją głowę na chwilę, patrząc w moje oczy przelotnie, jednak kiedy dla obu z nas stało się to zbyt intensywne, powrócił do swojego kamyczka. - I wtedy zobaczyłem ciebie. Byłeś nieprzytomny, a nikogo innego nie było w pobliżu. Nie mogłem zrozumieć, jak mogli dopuścić do tego, by zostawić kogokolwiek w tyle. Więc stałem tam czekając, aż się przebudzisz i kiedy w końcu to zrobiłeś, schowałem się za jednym z drzew i obserwowałem cię. Byłeś taki bezbronny, Louis. Bałeś się i czułem, że nie mogłem cię zostawić. Więc kiedy biegłeś i próbowałeś odnaleźć resztę, ja podążałem za tobą. I kiedy się poddałeś i-i bałeś się tak bardzo, nie zastanawiałem się już wtedy nad losem mojego domku, ani niczego innego. Ponieważ chciałem, żebyś był bezpieczny. Więc wtedy postanowiłem ci się pokazać i zabrać do siebie.
- Co potem? – zapytałem ponaglająco, choć powolny, pełen przełykań śliny oraz pociągania nosem, ton Harry'ego i tak wydawał się za szybki do tego, by mój umysł był w stanie wszystko prawidłowo przyswoić.
- O świcie, wszyscy poszliśmy szukać twoich towarzyszy. Ja poszedłem w miejsce, w którym zostawiliśmy kartkę. Nie było tam nikogo, więc przez kolejne godziny próbowałem nasłuchiwać ich głosów i spróbować ich wytropić po śladach ich obecności. Wróciłem w miejsce kartki po kilku godzinach i wtedy ich usłyszałem. Jakimś cudem, musieli ją znaleźć, rozbić tam obóz i czekać na ciebie. Więc skradłem się bliżej, chcąc się upewnić, że to oni i że wszystko było w porządku, żebyś mógł do nich bezpiecznie wrócić. Ale usłyszeli mnie i od razu nastawili swoje strzelby. Myśleli pewnie, że to jakieś dzikie zwierzę. Ale byli ostrożni, może się ciebie spodziewali. Czekałem chwilę, nim uznałem, że najbezpieczniejszym będzie się im po prostu pokazać i wytłumaczyć tę sytuację, ale wraz z momentem, w którym wyłoniłem się zza drzew jeden z nich zaczął strzelać. Być może niezbyt mądrym było szukanie ich będąc półnagim... musieli się mnie przestraszyć. Niektórzy zaczęli krzyczeć i przeklinać, ale kula uderzyła w moją skórę i wtedy naprawdę się przestraszyłem, wiesz? Więc zacząłem uciekać, bo w tamtym momencie, zupełnie się tego nie spodziewałem. Nie wracałem do domku przez cały dzień, bo nie chciałem, by ktokolwiek widział moją ranę. Sam się nią zająłem nad rzeką i kiedy wszystko było już w porządku, wróciłem do domku. To była długa droga, ponieważ bałem się znów natrafić na ludzi, którzy do mnie strzelali. Naprawdę się bałem, Louis. Odkąd jestem w dżungli nigdy nie czułem takiego niepokoju. – wyszeptał przyciszonym głosem i to sprawiło, że realność jego strachu w tamtej chwili rozdzierała moją świadomość na tysiące kawałków. Co wydarzyło się tamtego dnia, kiedy Harry wrócił do domku? Co mu powiedziałem? Jak go traktowałem? Po tym, jak został postrzelony z mojego powodu? - Ale czekając nad rzeką, przemywając moją ranę, myślałem bardzo dużo.
- O czym myślałeś? Powiedz mi wszystko, proszę.
I powiedział. Może nawet nie wszystko, może niezbyt dokładnie, ale jak dokładnie jesteśmy w stanie opisać działanie naszej świadomości, nie mówiąc już o samej duszy? Nie jesteśmy. Więc to, co powiedział – jak mogło nie być wystarczające? Skoro w jego oczach było tyle poczucia winy, tyle bólu?
- Myślałem o tym, że będąc tyle lat w dżungli zdawałem się zupełnie zapomnieć, że w normalnym świecie taka przemoc nie była specjalnie rzadka. I myślałem o tym, jak oni nie zajęli się tobą odpowiednio i że sprawili, że nie byłeś bezpieczny, że pozwolili ci się zgubić. Myślałem też o tym, że ty nie wyglądałeś na kogoś, kto mógłby do mnie strzelać i pewnie oni wszyscy też nie, a jednak to zrobili. A ja miałem wtedy ogromnie egoistyczną myśl... Pomyślałem, że jeśli zostałbyś z nami choć na chwilę, to byłbyś szczęśliwszy i-i lepszy, że nie byłbyś taki jak oni. To była okropna myśl, wiem, Louis. I nigdy jej sobie nie wybaczę. Czasem nienawidzę się za tą myśl... mimo, że tak nie lubię nienawiści. Ale wtedy pomyślałem też o tym, co powiedziała mi Samantha; o tym, że dżungla chce dla nas tylko dobra. I pomyślałem, że może, może ty jesteś dla nas tym dobrem, które podarowała nam dżungla? – wyszeptał drżącym głosem. – I teraz, boże, zgodziłbym się z tym, bo przecież jesteś najcudowniejszym dobrem jakie kiedykolwiek mogłoby się nam przytrafić. Ale wtedy n-nie miałem prawa tak myśleć. To było tak-tak złe. Ja po prostu czułem, że powinieneś z nami zostać. Ale to nigdy nie powinno być wystarczające, żeby kłamać. Nigdy. – Wtedy uniósł swój wzrok po raz drugi tego dnia i spojrzał w moje oczy, szepcząc cicho: - Tak mi przykro, Louis. Tak bardzo przepraszam. Za wszystko. Za każdy ból, który ci sprawiłem.
Nie sprawiłeś mi żadnego bólu, którego nie byłem wart. Takie słowa zapisałem kilka tygodni później w jednym ze swoich własnych zeszytów.
- Czemu nigdy mi tego nie powiedziałeś? – zapytałem, szczerze poruszony jego wypowiedzią (wtedy jeszcze nie do końca zdając sobie sprawę z tego, w jaki sposób poruszony). - Czemu nie powiedziałeś o swoim kłamstwie i nie wytłumaczyłeś mi tego?
- Chciałem ci powiedzieć. Ale bałem się, że wtedy cię stracę... Myślałem o tym, jak bardzo byś się na mnie zawiódł. Nie chciałem cię zawodzić. I nie chciałem cię stracić. Myślałem, że lepiej będzie jeśli to ja będę cierpiał z powodu wyrzutów sumienia, niż ty z powodu tego wszystkiego. Wiem jak okropnie to brzmi. Wiem to. Ale ja-ja jestem tylko człowiekiem – dodał cicho z chrypką i zająknięciem tak, jakby była to tajemnica, której bał mi się wyznać. Tak, jakby dostrzegł już jaki obraz idealnego Harry'ego utworzyłem w swoim własnym umyśle i jak bardzo – właśnie przez to – on sam był przerażony tym, czego się dopuścił, a teraz nie chciał burzyć tego obrazu przez to najprostsze stwierdzenie. - Nie wiedziałem co mam robić. Naprawdę nie wiedziałem.
Że on też był człowiekiem.
Nie perfekcyjnym okazem nienaruszonego duchowo amazońskiego człowieka, ale człowiekiem, który nosił w sobie bóle i wątpliwości, a od czasu mojego przybycia, ciężar sprostania oczekiwaniom, którymi nieświadomie go obrzuciłem. A przecież on po prostu słuchał swojej skołowanej intuicji. Bo czym byłaby intuicja, gdyby nie była skołowana? Byłaby bezużyteczna w stosunku do zupełnie i ostatecznie skołowanej duszy.
A Harry był jedynie ofiarą gatunku ludzkiego. Musiał żyć z tym co mu dano. Z duszą, która nie często działa perfekcyjnie. Z intuicją, która trochę częściej działa. Ale przede wszystkim z wątpliwościami, z dylematami, z emocjami, tak silnymi, że często zamieniały się w marazm, wpływając w siebie nawzajem i kotłując wszelkie myśli mające przywilej dojścia do mowy.
- Przepraszam, Louis.
Powtórzył to po raz kolejny i kiedy łzy zaczęły wypływać z jego powiek, nie mogłem znieść dłużej myśli, że wstrzymywane były tam z powodu mojego urojenia. Dlatego, że ich uwolnienie mogło oznaczać moje odejście.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś. Nawet nie wiesz-nie wiesz jakie to było ważne. Jakie ważne było to, żebym to usłyszał.
I czułem, że Harry zupełnie nie spodziewał się (co bolało jeszcze bardziej) tego, że zagarnę go w swoje ramiona tak mocno, że przez chwilę wystraszę się kondycji jego oddechu wgniecionego w moją koszulę. Że złożę na jego głowie długie pocałunki, których koniec nigdy nie wyda się właściwy, tak samo jak dawanie czułości Harry'emu nigdy nie wyda się nudne.
- Lou? – wymamrotał w moje ramię, delikatnie pocierając o nie swoim nosem. - Czy m-mogę zostać tu z tobą?
- Tak – odpowiedziałem, zanim zdążyłem choćby pomyśleć o czymkolwiek innym. - Zostań ze mną, proszę. Zostań już na zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro